Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wiem, czy grozi, ale może grozić. Gdyby się było dokąd przeprowadzić, sądzę, że trzebaby tak zrobić...
— Lewitner ofiarował nam swój pokój...
— Lewitner? Jego pokój jest dobry... Przenieście się państwo zaraz.
— Kiedy nie strzelają...
— Jak zaczną strzelać, będzie za późno...
— To ja lecę Lewitnera uprzedzić...
— Ja muszę iść...
Niwiński zbiegł nadół, odszukał Lewitnera i obejrzał pokój, który istotnie wydał się mu bezpiecznym. Był jakby na dnie studni. Tylko w jednem miejscu między wysokiemi szaremi ścianami domów widać było może dwumetrową szparę.
— Chodźcie ze mną, ja wezmę dziecko, a wy pomożecie zejść żonie, bo na schodach bardzo ciemno...
Już wychodzili, gdy naraz odezwały się pierwsze w tym dniu strzały działowe.
— śpieszmy się! — zawołał Lewitner.
Pędem wbiegli po schodach na czwarte piętro.
Huk dział potężniał.
— Prędko, Heluniu... Dawaj kołdrę i koc, zawinę dziecko... Ja wezmę małą, ty idź z porucznikiem...
— Prędzej, milostpani...
— Nie uduś dziecka...
Niwiński omatulił maleństwo kocami, wziął je na ręce, przebiegł przez korytarz i naoślep skoczył nadół po schodach. W ciemnościach nie widział nic, ale był pewny, że nie upadnie... Miał przecie dziecko na rękach!...
W westybulu stali strwożeni i wybladli ludzie.
Gmach trząsł się od huku dział.