Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrzyła na niego skrzywiona, rozkapryszona. Uznała za stosowne być niezadowoloną, dać się prosić. Takie to wszystko nieprzyjemne! Tyle dni nawet na spacer nie wyjść. Była pewna, że właściwie, cokolwiek tam sobie-by kto myślał, winien był temu wszystkiemu mąż, nie wiedziała tylko, w czem ta wina leży...
— W każdym razie mogłeś był to wszystko jakoś inaczej urządzić — odezwała się po jakimś czasie niechętnie. — Pewna jestem, że są dziś w Kijowie ludzie, którzy się niczego nie boją, którym nic nie grozi i niczego nie brakuje.
— Nie znam ich. Jakże się decydujesz?
Nie chciała opuszczać pokoju, z drugiej zaś strony bała się.
— Ja nie wiem. To już jak ty chcesz. Tylko pamiętaj, żebyś potem nie narzekał.
— Przygotuj-że zawiniątko z najniezbędniejszemi rzeczami dla siebie i dla dziecka, a jak się zacznie robić źle, przeniesiemy się do Lewitnera.
Niwiński powiedział to dość miękko, ponieważ właśnie była cisza zupełna; nie strzelano. Nieustanne spory z żoną zaczynały go męczyć więcej może, niż samo oblężenie. Czasami wszystko mu już obojętniało, ale łapał się na tem i znów pobudzał w sobie energję, pewny, iż takie stany półsnu i apatji są najniezbędniejsze.
Byli po śniadaniu, kiedy do ich drzwi zapukał Ryszan. Zapowiedział, iż o wpół do dziesiątej zacznie się bombardowanie miasta.
— Co robić — pytał go Niwiński. — Czy nam tu grozi jakie niebezpieczeństwo?