Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przecież nas, jak widzisz, zostawiają samych...
— Ale wciąż ktoś wchodzi, to Fuchs, to Lewitner... Owszem, poczciwi chłopcy, ale to okropnie krępujące. Spać na cudzem łóżku... Nie będę się mogła rozebrać... A gdzież ty będziesz spał...
— Na tej skrzyni.
— Na skrzyni? Twardo ci będzie.
— Wszystko jedno.
— Jakże ty będziesz spał na skrzyni... A może tu pluskwy są?
— Kobieto, nie wiemy, czy ranka doczekamy, a ty takiemi głupstwami głowę sobie nabijasz!
— Tobie wszystko głupstwo!
— Jakże możesz tak mówić? Czy nie rozumiesz, że cała rzecz w tem, że tu o ciebie jestem spokojniejszy!
— Żebyś tylko ty był spokojny. Zawsze o sobie myślisz!
— Ja — o sobie?
Obraził się i wyszedł do frontowego pokoju; oficer, który go zajmował, nie siedział w nim, bojąc się zbłąkanych kul. Przechadzając się tam i nazad, Niwiński od czasu do czasu podchodził do okna i wyglądał na ulicę. Ani jedno okno przeciwległej kamienicy nie było oświetlone, dom był jakby martwy.
— A przecież tam z pewnością siedzą ludzie! — pomyślał Niwiński.
A, ba, nie tylko siedzą! Rozbiegli się i niewątpliwie — po swojemu korzystają z zamieszania. Ktoś dzięki niemu dostał się do cudzej żony, która, może długo przedtem się wahając, teraz, wzburzona tem wszystkiem, oddaje się pierwszy raz widzianemu