Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedy kanonada przeniosła się na inną dzielnicę, Niwiński wyszedł wraz z Lewitnerem odetchnąć trochę świeżem powietrzem i obejrzeć szkody, jakie pociski wyrządziły.
Dom na rogu Włodzimierskiej i placu dokoła Złotej Bramy był zupełnie rozbity. Pięć wielkich dziur odsłaniało jego wnętrze i przez te nieforemne, wyszarpnięte wybuchem granatu otwory, widać było wiszące krzywo na ścianach obrazy. Naprzeciw tego domu od strony ulicy Proreznej gęsto podrapana była druga kamienica narożna. Zleciał z niej wielki gzyms, który rozbił się na bruku i zatarasował z jednej strony ulicę szeroką kupą gruzów.
— Żeby to kto widział, żeby to kto zrozumiał! — dziwował się Lewitner.
Wrażenie było przygnębiające, tragiczne. Jakież okropne formy przybierała klasowa nienawiść, z jakże dziką wściekłością starała się wyrządzić szkód jak najwięcej, okazać się jak najsroższą!
A potem zaczęło się okropne życie „w podziemiach.“
Obiad, bardzo skromny, podano późno, o zmierzchu. Ponieważ światła elektrycznego nie było, świecono świeczkami. Ludzie zupełnie sobie nieznani, zamknięci w paru małych i ciemnawych pokojach, wspólnie przeżywali te straszne chwile, starając się jednakże nie przeszkadzać sobie wzajemnie, nie zwracać na siebie uwagi — więc w tłumie, pod nieustanną, ukradkową obserwacją, było się zupełnie samotnym.
Pani Niwińska kręciła nosem.
— Strasznie tu niewygodnie! — skarżyła się, trzymając dziecko przy rozchełstanej piersi i z grymasem patrząc na męża. — Tak tłoczno!