Czerwona rakieta/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVI.
KONWULSJE.

Nie rzucaj tego wszystkiego do wiadra! Aparat cywilizowany dzisiejszego człowieka jest dosyć delikatny i łatwo ulega zepsuciu. Te wszystkie paskudztwa mogą zatamować wodociąg i będzie awantura. Czy chcesz, żeby ci służąca uwagi robiła?
Żachnęła się i rzuciła:
— Ach, daj mi święty spokój!
Zirytował się.
— Co to znaczy — „daj mi święty spokój!“ Jak śmiesz w ten sposób odzywać się do mnie, kiedy grzecznie i po dobroci zwracam ci uwagę, zmuszony do uczenia cię rzeczy, których się kulturalnej kobiety uczyć nie powinno.
Zła, zadąsana, czerwona, zaczęła się kłócić. — O przepraszam bardzo! — przerwał jej. — W czasach, jakie obecnie przeżywamy, każdy człowiek uczuwa ogromną potrzebę komunikowania się z ludźmi, choć trochę zbliżonymi do siebie. Cóż dopiero mówić o człowieku, którego się kocha! Otóż jeżeli miłość tego kochanego człowieka w takiej chwili zawodzi, to boli — i tego się nie zapomina.
Mówił, starając się zapanować nad sobą.
— Bo ty zawsze zaczynasz! — sarknęła złym, gderliwym głosem.
— O, poczekasz ty teraz, zanim ja „zacznę!”
Kiedy zeszedł nadół, był jeszcze bardzo wczesny ranek. Biała mgła leżała na ulicy. Skoczył po mleko sterylizowane do mleczarni, a potem stanął w „ogonku ” przy niedalekiej piekarni.
Rozumie się, ludzie byli źli, zniecierpliwieni, podrażnieni i wygadywali, co wlazło. W „ogonku” stała przeważnie służba, kobiety z małej burżuazji, woźni, niscy urzędnicy, biedota. Właściwie sympatyzowali z bolszewikami, po których, zmęczeni drożyzną i biedą, spodziewali się ulg, wszyscy jednakże jednogłośnie odgrażali się żydom, obiecując sobie raz wreszcie zrobić z nimi ostateczny porządek i wyrżnąć wszystkich.
Po jakiejś godzinie dreptania na miejscu Niwiński dotarł wreszcie do sklepu i po chwili wychodził, z dumą niosąc bochenek chleba.
Zrobiło się już jaśniej.
Wtem zgóry, gdzieś z dachu czy z okien, posypały się strzały karabinowe. Gwizdnęły kule, w „ogonku” rozległy się okrzyki. Ludzie rozbiegli się.
Niwiński, który do swego hotelu miał parę kroków, odwrócił się zdziwiony. Na pustej ulicy, na bruku leżał trup jakiejś biednej kobiety; kamienie dokoła jej głowy poczerwieniały. Drugą kobietę, słaniającą się na nogach, uprowadzono do bramy. Koło Niwińskiego przebiegł jakiś starszy pan ze skaleczoną ręką.
Swołocz! Swołocz! — krzyczał raniony. — Do ludzi, czekających na chleb, strzelają...
— Tylko robotnicy i żołnierze mogą obdarzyć masy chlebem! — przyszły Niwińskiemu na myśl słowa odezwy.
W „hallu” kazał chłopcu zawieźć chleb i mleko na górę, do „numeru,” a sam poszedł do kawiarni.
Już tam siedział Ryszan z jakimiś znajomymi nieznajomymi.
— Jest co nowego?
— Aresztowano Piatakowa i cały sowjet bolszewicki.
— Co ty mówisz?
— O mało ich przytem nie zabito. Specjalna delegacja złożona z przedstawicieli wszystkich władz, kozaków i junkrów, udała się do Pałacu Zimowego, który był otoczony przez wojska rządowe. Sowiet zobaczył, że tu nic nie poradzi i postanowił się poddać. Zażądano wydania broni — jakąś tam broń wydali i powiedzieli, że to wszystko. Wtedy junkrzy zaczęli przetrząsać dom i znaleźli jeszcze całą masę broni, amunicji, kilka karabinów maszynowych, granaty ręczne, a prócz tego dwadzieścia pięć aresztanckich czapek i dwadzieścia pięć par kajdan na ręce i nogi.
— Jakto? To były kajdany bolszewików?
— Nie, przygotowane jużci dla tych, których oni zamierzali aresztować.
— Kajdany!
— To też kozaków i junkrów na ten widok taka wściekłość ogarnęła, że bolszewicy, których po wydaniu broni, puszczono wolno, sami prosili, aby ich aresztowano, co też trzeba było zrobić. Cały sowiet zamknięto.
— Więc kto się bije? — pytał Niwiński. — Strzelają wciąż. Teraz w moich oczach zabili jakąś kobietę w „oczeredi” i parę osób poranili!
— Bije się właściwie trzeci awjacyjny park, bataljon saperów i jeszcze parę oddziałów. Te wojska bronią się w swoich koszarach i na Peczersku.
— A kto ma arsenał?
— W arsenale siedzą Ukraińcy, którzy dostarczają amunicji bolszewikom.
— Djabeł-by się w tem wyznał!
— Nie, to jest proste! — tłumaczył Ryszan. — Sztab kijowski reprezentuje dawny rząd centralny, właśnie zwalczany przez bolszewików, zaś Ukraińcy, jako decentraliści, nie mogą ich nie popierać...
— Jednakże w ten sposób zamiast jednego centralnego rządu przyjdzie drugi rząd centralny — bolszewicki.
— Ukraińcy liczą na to, że z bolszewikami potrafią się załatwić...
— To przyjdzie do wojny domowej!
— Bardzo możliwe.
— A któż strzela tu, na ulicach?
— To takie bolszewickie sposoby — strzelać to tu, to tam, aby wywołać panikę, przygnębienie... Ma to znaczenie agitacji nastrojowej. To też wciąż odbywają się w różnych klubach rewizje i konfiskaty broni. Wczoraj np. znaleziono kilkadziesiąt karabinów w związku woźniców transportowych, oczywiście stojących po stronie bolszewików.
— Wyobrażam sobie.
— A co w Pitrze słychać...
Ryszan podał mu gazetę.
— Masz, czytaj.
Zjazd sowietów. Niebolszewickie frakcje utworzyły Komitet zbawienia ojczyzny i rewolucji. Ambasadorowie oświadczyli, że rządu bolszewików nie uznają, a w danym razie wyjadą. — Mianowanie bolszewickich komisarzy. Szykanowanie prasy.
— Do djabła! Tego się nie spodziewałem! — mruknął Niwiński. — Cóż za barbarzyńcy!
Czytaj dalej:
— Dziś na poczcie spalono wszystkie pisma. Wojenno-rewolucyjny komitet zamknął „Dzień.“ „Riecz“ zdemolowano, kolporterom odbierano „Nowoje Wremia“ i palono na ulicy. Zamknięto wszystkie pisma burżuazyjne i niektóre socjalistyczne.
Wczoraj Lenin i jego poplecznicy mówili w Smolnym o rewolucji socjalnej. Niektórzy słuchacze wiedzieli, że to nonsensy, drudzy może uwierzyli, większość jednakże była przekonana, że rewolucja socjalna ma oznaczać tylko walkę o jeszcze większą wolność, niż dotychczasowa, co byłoby bądź co bądź dla myśli ludzkiej zdobyczą.
A tymczasem cóż robią ci twórcy socjalnej rewolucji? Pałac Zimowy ostrzeliwano z ciężkich dział. Jedną po drugiej z bezpośredniej bliskości rozstrzeliwano młode dziewczęta z legji kobiecej, wraz z junkrami broniącymi Pałacu Zimowego. Ludzi ściągano ze schodów i rzucano na bruk. Po aresztowaniu ministrów salwami strzelano do piwnic, w których znajdowali się jeszcze junkrzy. Uzbrojeni szermierze socjalizmu jeszcze na drugi dzień rozstrzeliwali junkrów spotykanych na ulicy. „Krasnogwardiejcy“ próbowali gwałcić kobiety.
— W swojem własnem mieście, w swym własnym kraju! Co za ludzie! — pomyślał Niwiński.
— Po aresztowaniu ministrów — czytał dalej — w Pałacu Zimowym postawiono żołnierzy na warcie. Niestety, żołnierze po barbarzyńsku obeszli się z nagromadzonemi w Pałacu skarbami, uznanemi za majątek narodowy. Włamano się do wszystkich szaf, drogie zamki porozbijano, porozbijano też mozaikowe stoły z syberyjskich kamieni szlachetnych. Z przecudnych, kosztownych portjer żołnierze robili sobie onuce i rabowali, co im w ręce wpadło.
Pomocnika ministra wojny, jen. Tumanowa, aresztowano i zabito samosądem.
Wojska komitetu ocalenia Ojczyzny i rewolucji oswobodziły osaczone przez bolszewików szkoły junkierskie i oddziały kozackie. Zajęto stację telefoniczną...
— Więc wciąż jeszcze biją się... A co u was słychać? — zwrócił się Niwiński do Ryszana.
— Pułk stoi w korpusie kadeckim. Pierwszy baon wysłano na obronę sztabu... Tam nasi zajęli barykady. Strzelano do nich z jakiegoś domu w pobliżu, zabito dwuch ludzi, więc nasi otoczyli ten dom i wspinając się po gzymsach zaczęli rzucać przez okna granaty ręczne. Dużo ludzi tam pozabijali i poranili. Oczyścili ten dom i aresztowali kilku bolszewików, których oddali kozakom.
— A ci ich powiesili!
— A ci nie tylko że ich nie powiesili, ale nawet konwojować ich nie chcieli. Bali się. Wogóle — Kubańcy zachowują się nieszczerze, albo tchórzliwie. Miękko się biją, a jeden ich pułk w połowie oświadczył się przeciw interwencji zbrojnej...
Znowu zaryczały haubice. Zatrzęsły się mury.
Ryszan spojrzał na zegarek.
— To słowiański pułk na Peczersku atakuje bataljon pontonowy... To nasze haubice... Straszne! Czeska artylerja ostrzeliwa Kijów! Ktoby to był przypuścił! Chodźcie, zobaczymy, co tam się dzieje...
Na rogach ulic brzęczały lotne mityngi. Chłopcom wyrywano z rąk telegramy.
Niwiński przystawał czasem i przysłuchiwał się, co ludzie mówią.
— Było spokojno a wot prijechali z fronta; naczałaś wajna! — narzekał sołdat z ordynarną czerwoną twarzą.
— Nieet, eto junkiera winawaty! — mówił drugi. — Oni — kontrrewolucjoniery. „Boże caria chrani“ pojut...
— Wriosz ty!
— Sam słyszał, jej Bohu!
— A ich na Wasilkowskoj abstrielali! 10 junkierow ranieno, a oficer szedszij wa gławie, ubit!
— Łowko! — ucieszył się maruder.
Tłumy ludzi wałęsały się po Kreszczatyku.
W pewnem miejscu na balkonie trzeciego piętra pojawiła się kobieta z samowarem w rękach. Widocznie nastawiała samowar. Skończywszy, skierowała się ku drzwiom, widać jednak coś ją zaciekawiło, bo przechyliła się przez poręcz i spojrzała w ulicę.
W tej chwili trzasnął gdzieś wystrzał, kobieta zachwiała się, zwisła na balustradzie, a potem osunęła się na ziemię.
Niwiński to widział.
— Bójcie się Boga! Tam kobietę zabili!
— Gdzie?
— Na balkonie; tam, na trzeciem piętrze. Widziałem na własne oczy! Samowar nastawiała.
Wbiegli do kamienicy. Stróża nie było, musieli sami iść na górę. Na drzwiach był bilet z nazwiskiem Jana Tumlańskiego.
— Polak! — szepnął Niwiński.
Zadzwonił.
— Kto tam? — odezwał się spokojny, męski głos.
— Niech pan się nie obawia, swoi! Proszę się nie lękać — jak najuprzejmiejszym tonem mówił Niwiński. — Mamy panu coś bardzo ważnego powiedzieć...
Zaszczękały łańcuszki, zasuwki, klucze w zamkach. We drzwiach stanął nie stary jeszcze mężczyzna, ubrany po domowemu, łysawy, z dużemi czarnemi wąsami. Na ręku trzymał małe dziecko, które na widok obcych ludzi ukryło twarz na jego ramieniu.
— Pańska żona — na balkonie — zachorowała prawdopodobnie!
— Co? Gdzie? — zdziwił się, nie rozumiejąc, biedny człowiek. — Żona samowar nastawia.
Ale Ryszan odsunął go łagodnie i nie wdając się w rozmowy, wbiegł do pokoju — była to jadalnia — i skierował się ku drzwiom, wiodącym na balkon.
— Może pani słabo się zrobiło! — tłumaczył Niwiński. — Widziałem, jak padała. Zemdlała prawdopodobnie.
— O, mój Boże! — jęknął pan Tumlański.
Przeraził się. Chciał biec — nie wiedział, co z dzieckiem począć. Wziął je, jakby je chciał oddać komuś, otworzył drzwi do drugiego pokoju, zawołał:
— Zosiu! Zosiu!
Wbiegła pięcioletnia dziewczynka, za nią wsunęła się druga, trzyletnia.
— Weź Maniusię, pobaw, ostrożnie, uważaj na nią.
Ryszan z Niwińskim dźwigali ciało. Kobieta, rosła i tęga, ciężyła bardzo. Ledwo im się udało wciągnąć ją do pokoju i złożyć na otomanie. Dzieci na widok jej zaczęły płakać, pan Tumlański dreptał nerwowo, jakby nieprzytomny. Niwiński zauważył krew na piersiach. Szarpnął szlafrok. W lewej piersi był mały, czarny otwór, broczący ciemno czerwoną, lepką cieczą...
Kobieta nie żyła.
— Zbłąkana kula! — mruknął Niwiński.
— Pan sądzi, że moja żona nie żyje? — skrzeczącym głosem zapytał pan Tumlański.
A potem usiadłszy na stołku i z ogłupiałą miną patrząc na zwłoki, rzekł:
— A to ładny interes. Żonę mi zabili. Trzy córeczki...
Młodzi ludzie wysunęli się dyskretnie.
— I co na to powiedzieć! I co na to poradzić! — jęknął na schodach Niwiński. — Troje dzieci... Kobieta samowar nastawiała — i śmierć... Do rozpaczy chcą ludzi doprowadzić...
Na dole pożegnał się z Ryszanem.
— Mam dość! — mówił. — To już drugi wypadek tego dnia. Boję się o żonę... Pójdę...
Wracał Bibikowskim bulwarem, gdzie miał w pewnym konsumie podjąć znaczniejszą kwotę. Nie bardzo wierzył, że w tych burzliwych czasach coś dostanie, ale chciał przynajmniej spróbować. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności konsum był otwarty i pieniądze — około trzech tysięcy rubli — wypłacono mu bez trudności. Koło cerkwi św. Włodzimierza chciał skręcić na prawo — nie puszczono go. Na barykadzie i za zasiekami stali tam żołnierze ukraińscy. Ich czapki ze zwisającemi błękitnemi wypustkami sterczały za zasiekami następnej ulicy. Trzeba było okrążać...
Wszędzie chodziły patrole.
Ulice ciężko wzdychały echem armatnich wystrzałów.
W hotelu zastał Niwiński nastrój paniczny. Służbie kazano zastrajkować. Grysza umył się, uczesał, ubrał się w czystą koszulę i położywszy się na swym tapczanie, zaczął chrapać. Po korytarzach biegały przerażone kobiety. Mówiono o pogromach, rabunku, gwałtach. Kawiarnię zamknięto.
Helenka, zdenerwowana, zaniepokojona, była bardzo rozdrażniona, zwłaszcza, że dziecko oczywiście wciąż płakało. Niwiński dał jej pakiet, w którym miał kupione jakieś wiktuały, a także ulubione jej ciasteczka z miodem, na orjentalny sposób robione. Wiedział, że młodą kobietę tem trochę udobrucha. A potem wziął dziecko na ręce i chodząc z niem po pokoju, śpiewał mu tak długo, aż ucichło.
— Połóż ją! — szepnęła żona.
Potrząsnął przecząco głową i chodził dalej, śpiewając i tuląc dziecinkę do siebie. Warczały karabiny maszynowe, grzmiały działa, a on nucił zcicha, przyglądał się czasem dziecku, ufnie i spokojnie zasypiającemu w jego ramionach, i zapomniał o całym świecie. Zaczynał rozumieć, że życie jego ogniskuje się tu, w tej bezbronnej okruszynie ludzkiej, którą trzeba ochraniać i ratować wszelkiemi siłami.
Uspokoił się.
A równocześnie ścichła kanonada. Działa umilkły.
Otwórz na chwilę okno! — szepnął.
— Dziecko się zaziębi — sprzeciwiała się żona.
Nie, ja się z nią usunę. Chcę posłuchać.
— Czegóż się dowiesz? — wzruszyła ramionami.
Nie odpowiedział jej — bo i cóż mógłby odpowiedzieć? Ale tak często wsłuchując się w odgłosy życia miejskiego i walk ulicznych miał coś nieokreślonego, po czem poznawał, domyślał się, co się tam dzieje.
Więc i teraz, kiedy niechętnie otworzyła okno, stanął, podniósł głowę i nadsłuchiwał. Sypały się tu i ówdzie strzały, rzechotały czasem karabiny maszynowe, ale to było daleko. Z dział nie strzelano.
— Coś się stało — rzekł. — Możesz już zamknąć.
— Co się mogło stać?
— Zdaje mi się, że to już koniec... Albo bolszewicy się poddali, albo sztab. Czuję, spokój już jest.
Ułożył dziecko w kołysce, przykrył i zapalił światło.
Ktoś zapukał.
— Wejdź — zawołał Niwiński zcicha.
Był to Ryszan.
— Ruku libam milostpani! — witał się. — Kawiarnia zamknięta, wstąpiłem na chwilę.
— Co słychać? Siadaj.
— Pertraktacje są. Ukraińska Rada Narodowa wzięła wszystko w ręce i prowadzi rokowania z bolszewikami.
— A sztab? Poddał się?
— Niby nie, ale uznał Radę Narodową. To była nikczemna banda głupców, zdemoralizowanych oficerów i tchórzów. Oni tam płakali i mdleli ze straceń — nie uwierzyłbyś. Jeden kapitan sztabowy przebrał się po cywilnemu i uciekł. Swoich własnych sztabowych żołnierzy i podoficerów mieli przeciwko sobie. Kozacy się wycofali.
— Jakże to?
— Nie dowierzają Ukraińskiej Radzie Narodowej, podejrzywając ją o stosunki z Niemcami i nie chcąc jej pomagać... Mówią, że niezależna Ukraina zawrze z Niemcami pokój...
— Bardzo prawdopodobne...
— Chcą wracać. Prawdopodobnie w domu się zorganizują.
— No, a cóż wy?
— Masaryk kazał się nam wycofać. Cóż nas to właściwie obchodzi?
— Tak mówić nie można!
— Jakże? Myśmy tu szli na pomoc wojskom rządowym. Pokazało się, że niema ani tego rządu rosyjskiego, ani tych rządowych rosyjskich wojsk. Więc my, Czesi, mamy być w Kijowie jedynymi Rosjanami? Nonsens.
— Cóż teraz będzie?
— Ukraińcy wezmą wszystko w ręce. Ale! Korniłow uciekł!
— Słyszałem, że go podobno Kiereńskij wypuścił...
— Ale skąd! Korniłow drapnął z trzystu Tekińcami... Reszta została... Poszedł komunikiem niewątpliwie na południe...
— Morowy chłop...
— A może pan zje razem z nami kolację? — zapraszała gościnnie Helenka — Wojciech nakupił różnego jedzenia, wystarczy na troje... O, tylko chleba trochę mało! W ostatnich czasach tak trudno o chleb, nie dają...
— Chleba nie macie, milostpani? Ja chleb mogę dać, mam kilka bochenków. Chodź do mnie, zabierzesz i... I wódkę weźmiemy...
— Masz?
— To se wi, jakżeżby! To wisz — my zawsze wszystko mamy!
— A nie siedźcie długo!
W hotelu wciąż jeszcze panował nastrój paniczny.
— Pogromu się boją i rabunków! — uśmiechnął się Czech.
— Nie bez racji. Na ulicach posterunków niema, bandy żołnierzy włóczą się po mieście, policja nie funkcjonuje, ale ja mam wrażenie, że nic nie będzie. Ludzie są pomęczeni.
Na ulicy panował ruch nieledwie świąteczny.
Kupą walili dokądś kozacy, przeważnie Dońcy z czerwonemi lampasami u szarawarów. Mityngująca na rogu ulicy zbieranina odwróciła się od kozaków niechętnie.
— Z pozycji schodzą — objaśnił Ryszan.
Tuż szedł oddział junkrów — bez broni. Mityngujący, śmiejąc się głośno, zaczęli szyderczo klaskać w dłonie na ich widok.
— Co z nimi będzie? Wojsko ich nienawidzi, ludność też...
— Wolno im wyjechać... na Don... I pojadą, a część przejdzie do wojsk ukraińskich, aby móc w Kijowie pozostać...
Dalej spotkali jakąś piechotę w szyku zabezpieczonym. Naprzód szła szpica, patrole po bokach, potem straż przednia, za nią dopiero „rota,“ chroniona przez straż tylną.
— Korniłowcy! — pokazał Ryszan. — Patrz, jak nieufnie i ostrożnie idą.
„Rota“ szła ponuro, w zupełnem, nieledwie tragicznem milczeniu. W mieście czuła się jak na terenie nieprzyjacielskim.
Czuć jednak było pewne uspokojenie. Miasto ścichło i widocznie cieszyło się tą ciszą, odpoczywało.
Po kolacji, która przeszła dość wesoło, Niwiński w nocy zeszedł wraz ze swym gościem do westybulu, zobaczyć, czy wartownicy komitetu hotelowego czuwają. Siedziało tam dwuch jakichś panów w towarzystwie starszego już oficera — pułkownika kawalerji — teraz oczywiście bez żadnych odznak. Niwiński wdał się w rozmowę z oficerem.
— Bunt bolszewicki będzie niewątpliwie stłumiony — zapewniał pułkownik. — Tak sobie życzy front, a front sił ma jeszcze dość.
Wtem zarządzający hotelem trącił Niwińskiego w łokieć.
— Popatrz pan!
Z bocznego, ciemnego korytarza wysunął się smukły mężczyzna o pociągłej, bardzo bladej, intelgentnej twarzy. Minąwszy rozmawiających w westybulu, wymknął się dyskretnie na ulicę.
— Kto to?
— Nie poznaje pan? Wszechwładny niedawno Szulgin, naczelny redaktor „Kiewlanina.“
— Ach, ten „czarnosotieniec!“ Haha! Fortuna kołem się toczy...
— Co noc w innem mieszkaniu sypia... W dzień się nie pokazuje...
W łóżku już czytał Niwiński gazetę:
W twierdzy św. Piotra i Pawła władze bolszewickie rozstrzelały trzech junkrów, wziętych do niewoli podczas kapitulacji. Na junkrów z pawłowskiej szkoły wojennej polują jak na dzikie zwierzęta. Pewien junkier wskutek tortur dostał pomieszania zmysłów.
Takie były wieści — ze stolicy!
— W chwili, kiedy to piszemy, trzeszczą u nas karabiny maszynowe. Junkrzy zdobyli stację telefoniczną — tam toczy się bój. Żołnierze wznoszą barykady na ulicach, w powietrzu jest nastrój nocy św. Bartłomieja. O szóstej wieczorem mają wejść do miasta wojska rządowe. Izmajłowcy już się gotują do walki z niemi. Piotrogrodzki telegraf wolny od bolszewików, komisarze ich uciekli. Cały nasz garnizon stoi w większej części po stronie bolszewików, a mała część żołnierzy, nie idących z nimi, zachowuje neutralność. Przyzwoicie ubrany człowiek nie może pokazać się na ulicy — żołnierze mordują lub rzucają ludzi do kanałów, albo do Newy. Dzieją się sceny niesłychane. Dziś już nie było chleba. Żołnierze w padają do domów, grabią, biją ludzi, marynarze wściekli się.
Przyszło Niwińskiemu na myśl proroctwo Mickiewicza. Nie groził-że on, nie przepowiedział północnej stolicy powodzi, która ją zaleje, jako kara za jej grzechy i zbrodnie? I otóż zalała miasto pyszne powódź czerwona... Granitowe schody pałaców ociekają krwią młodzieży rosyjskiej, kwiatu inteligencji... I ta młodzież wyginie w walce z własnymi parobkami, którzy polują na nią, jak na dzikiego zwierza i pastwią się nad nią, lub topią ją — niby szczenięta — w kanałach...
W ciszy nocnej huczały rzadkie wystrzały karabinowe.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.