Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szkoły wojennej polują jak na dzikie zwierzęta. Pewien junkier wskutek tortur dostał pomieszania zmysłów.
Takie były wieści — ze stolicy!
— W chwili, kiedy to piszemy, trzeszczą u nas karabiny maszynowe. Junkrzy zdobyli stację telefoniczną — tam toczy się bój. Żołnierze wznoszą barykady na ulicach, w powietrzu jest nastrój nocy św. Bartłomieja. O szóstej wieczorem mają wejść do miasta wojska rządowe. Izmajłowcy już się gotują do walki z niemi. Piotrogrodzki telegraf wolny od bolszewików, komisarze ich uciekli. Cały nasz garnizon stoi w większej części po stronie bolszewików, a mała część żołnierzy, nie idących z nimi, zachowuje neutralność. Przyzwoicie ubrany człowiek nie może pokazać się na ulicy — żołnierze mordują lub rzucają ludzi do kanałów, albo do Newy. Dzieją się sceny niesłychane. Dziś już nie było chleba. Żołnierze w padają do domów, grabią, biją ludzi, marynarze wściekli się.
Przyszło Niwińskiemu na myśl proroctwo Mickiewicza. Nie groził-że on, nie przepowiedział północnej stolicy powodzi, która ją zaleje, jako kara za jej grzechy i zbrodnie? I otóż zalała miasto pyszne powódź czerwona... Granitowe schody pałaców ociekają krwią młodzieży rosyjskiej, kwiatu inteligencji... I ta młodzież wyginie w walce z własnymi parobkami, którzy polują na nią, jak na dzikiego zwierza i pastwią się nad nią, lub topią ją — niby szczenięta — w kanałach...
W ciszy nocnej huczały rzadkie wystrzały karabinowe.