Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, poczekasz ty teraz, zanim ja „zacznę!”
Kiedy zeszedł nadół, był jeszcze bardzo wczesny ranek. Biała mgła leżała na ulicy. Skoczył po mleko sterylizowane do mleczarni, a potem stanął w „ogonku ” przy niedalekiej piekarni.
Rozumie się, ludzie byli źli, zniecierpliwieni, podrażnieni i wygadywali, co wlazło. W „ogonku” stała przeważnie służba, kobiety z małej burżuazji, woźni, niscy urzędnicy, biedota. Właściwie sympatyzowali z bolszewikami, po których, zmęczeni drożyzną i biedą, spodziewali się ulg, wszyscy jednakże jednogłośnie odgrażali się żydom, obiecując sobie raz wreszcie zrobić z nimi ostateczny porządek i wyrżnąć wszystkich.
Po jakiejś godzinie dreptania na miejscu Niwiński dotarł wreszcie do sklepu i po chwili wychodził, z dumą niosąc bochenek chleba.
Zrobiło się już jaśniej.
Wtem zgóry, gdzieś z dachu czy z okien, posypały się strzały karabinowe. Gwizdnęły kule, w „ogonku” rozległy się okrzyki. Ludzie rozbiegli się.
Niwiński, który do swego hotelu miał parę kroków, odwrócił się zdziwiony. Na pustej ulicy, na bruku leżał trup jakiejś biednej kobiety; kamienie dokoła jej głowy poczerwieniały. Drugą kobietę, słaniającą się na nogach, uprowadzono do bramy. Koło Niwińskiego przebiegł jakiś starszy pan ze skaleczoną ręką.
Swołocz! Swołocz! — krzyczał raniony. — Do ludzi, czekających na chleb, strzelają...
— Tylko robotnicy i żołnierze mogą obdarzyć masy chlebem! — przyszły Niwińskiemu na myśl słowa odezwy.