Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pustkami sterczały za zasiekami następnej ulicy. Trzeba było okrążać...
Wszędzie chodziły patrole.
Ulice ciężko wzdychały echem armatnich wystrzałów.
W hotelu zastał Niwiński nastrój paniczny. Służbie kazano zastrajkować. Grysza umył się, uczesał, ubrał się w czystą koszulę i położywszy się na swym tapczanie, zaczął chrapać. Po korytarzach biegały przerażone kobiety. Mówiono o pogromach, rabunku, gwałtach. Kawiarnię zamknięto.
Helenka, zdenerwowana, zaniepokojona, była bardzo rozdrażniona, zwłaszcza, że dziecko oczywiście wciąż płakało. Niwiński dał jej pakiet, w którym miał kupione jakieś wiktuały, a także ulubione jej ciasteczka z miodem, na orjentalny sposób robione. Wiedział, że młodą kobietę tem trochę udobrucha. A potem wziął dziecko na ręce i chodząc z niem po pokoju, śpiewał mu tak długo, aż ucichło.
— Połóż ją! — szepnęła żona.
Potrząsnął przecząco głową i chodził dalej, śpiewając i tuląc dziecinkę do siebie. Warczały karabiny maszynowe, grzmiały działa, a on nucił zcicha, przyglądał się czasem dziecku, ufnie i spokojnie zasypiającemu w jego ramionach, i zapomniał o całym świecie. Zaczynał rozumieć, że życie jego ogniskuje się tu, w tej bezbronnej okruszynie ludzkiej, którą trzeba ochraniać i ratować wszelkiemi siłami.
Uspokoił się.
A równocześnie ścichła kanonada. Działa umilkły.
Otwórz na chwilę okno! — szepnął.
— Dziecko się zaziębi — sprzeciwiała się żona.
Nie, ja się z nią usunę. Chcę posłuchać.