Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czegóż się dowiesz? — wzruszyła ramionami.
Nie odpowiedział jej — bo i cóż mógłby odpowiedzieć? Ale tak często wsłuchując się w odgłosy życia miejskiego i walk ulicznych miał coś nieokreślonego, po czem poznawał, domyślał się, co się tam dzieje.
Więc i teraz, kiedy niechętnie otworzyła okno, stanął, podniósł głowę i nadsłuchiwał. Sypały się tu i ówdzie strzały, rzechotały czasem karabiny maszynowe, ale to było daleko. Z dział nie strzelano.
— Coś się stało — rzekł. — Możesz już zamknąć.
— Co się mogło stać?
— Zdaje mi się, że to już koniec... Albo bolszewicy się poddali, albo sztab. Czuję, spokój już jest.
Ułożył dziecko w kołysce, przykrył i zapalił światło.
Ktoś zapukał.
— Wejdź — zawołał Niwiński zcicha.
Był to Ryszan.
— Ruku libam milostpani! — witał się. — Kawiarnia zamknięta, wstąpiłem na chwilę.
— Co słychać? Siadaj.
— Pertraktacje są. Ukraińska Rada Narodowa wzięła wszystko w ręce i prowadzi rokowania z bolszewikami.
— A sztab? Poddał się?
— Niby nie, ale uznał Radę Narodową. To była nikczemna banda głupców, zdemoralizowanych oficerów i tchórzów. Oni tam płakali i mdleli ze straceń — nie uwierzyłbyś. Jeden kapitan sztabowy przebrał się po cywilnemu i uciekł. Swoich własnych sztabowych żołnierzy i podoficerów mieli przeciwko sobie. Kozacy się wycofali.