Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gnąć ją do pokoju i złożyć na otomanie. Dzieci na widok jej zaczęły płakać, pan Tumlański dreptał nerwowo, jakby nieprzytomny. Niwiński zauważył krew na piersiach. Szarpnął szlafrok. W lewej piersi był mały, czarny otwór, broczący ciemno czerwoną, lepką cieczą...
Kobieta nie żyła.
— Zbłąkana kula! — mruknął Niwiński.
— Pan sądzi, że moja żona nie żyje? — skrzeczącym głosem zapytał pan Tumlański.
A potem usiadłszy na stołku i z ogłupiałą miną patrząc na zwłoki, rzekł:
— A to ładny interes. Żonę mi zabili. Trzy córeczki...
Młodzi ludzie wysunęli się dyskretnie.
— I co na to powiedzieć! I co na to poradzić! — jęknął na schodach Niwiński. — Troje dzieci... Kobieta samowar nastawiała — i śmierć... Do rozpaczy chcą ludzi doprowadzić...
Na dole pożegnał się z Ryszanem.
— Mam dość! — mówił. — To już drugi wypadek tego dnia. Boję się o żonę... Pójdę...
Wracał Bibikowskim bulwarem, gdzie miał w pewnym konsumie podjąć znaczniejszą kwotę. Nie bardzo wierzył, że w tych burzliwych czasach coś dostanie, ale chciał przynajmniej spóbować. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności konsum był otwarty i pieniądze — około trzech tysięcy rubli — wypłacono mu bez trudności. Koło cerkwi św. Włodzimierza chciał skręcić na prawo — nie puszczono go. Na barykadzie i za zasiekami stali tam żołnierze ukraińscy. Ich czapki ze zwisającemi błękitnemi wy-