Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Polak! — szepnął Niwiński.
Zadzwonił.
— Kto tam? — odezwał się spokojny, męski głos.
— Niech pan się nie obawia, swoi! Proszę się nie lękać — jak najuprzejmiejszym tonem mówił Niwiński. — Mamy panu coś bardzo ważnego powiedzieć...
Zaszczękały łańcuszki, zasuwki, klucze w zamkach. We drzwiach stanął nie stary jeszcze mężczyzna, ubrany po domowemu, łysawy, z dużemi czarnemi wąsami. Na ręku trzymał małe dziecko, które na widok obcych ludzi ukryło twarz na jego ramieniu.
— Pańska żona — na balkonie — zachorowała prawdopodobnie!
— Co? Gdzie? — zdziwił się, nie rozumiejąc, biedny człowiek. — Żona samowar nastawia.
Ale Ryszan odsunął go łagodnie i nie wdając się w rozmowy, wbiegł do pokoju — była to jadalnia — i skierował się ku drzwiom, wiodącym na balkon.
— Może pani słabo się zrobiło! — tłumaczył Niwiński. — Widziałem, jak padała. Zemdlała prawdopodobnie.
— O, mój Boże! — jęknął pan Tumlański.
Przeraził się. Chciał biec — nie wiedział, co z dzieckiem począć. Wziął je, jakby je chciał oddać komuś, otworzył drzwi do drugiego pokoju, zawołał:
— Zosiu! Zosiu!
Wbiegła pięcioletnia dziewczynka, za nią wsunęła się druga, trzyletnia.
— Weź Maniusię, pobaw, ostrożnie, uważaj na nią.
Ryszan z Niwińskim dźwigali ciało. Kobieta, rosła i tęga, ciężyła bardzo. Ledwo im się udało wcią-