Czerwona rakieta/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVII.
W NIEZALEŻNEJ UKRAINIE.

— I jakże się panom żyje w niezależnej Ukrainie? — pytał z uśmiechem Szydłowski.
— Mnie wszystko jedno! — odpowiedział Niwiński. Zaczynam teraz spostrzegać, że oprócz Polski, nic mnie nie obchodzi.
Po staremu siedzieli w kawiarni hotelowej, przy oknie, skąd widać było ulicę mokrą, zabłoconą, przesłoniętą mgłą.
Był Ryszan, Ziemba, paru oficerów czeskich.
— Co to za smarkacze chodzą z karabinami po mieście?
— To „czerwona gwardja...“
— Terminatorzy szewscy, gimnazjaści... jedyna dziś obrona miasta.
— Mnie się to nie podoba! — mruknął Niwiński. — Gdzie tyle karabinów w głupich rękach, tam musi być strzelanina.
— A przecież nikt nie strzela. Patrzcie, jak ludzie się cieszą z tej chwili spokoju. Tyle kobiet na ulicy, wszystkie uśmiechnięte...
— Oho, szczury uciekają z okrętu!
Ulicą jechały wolno dwie dorożki, wysoko naładowane kuferkami i walizkami. Przy dorożkach szło dwuch żołnierzy angielskich.
— Anglicy wyjeżdżają!
— Nic dziwnego. Nie mają tu już co robić.
— Co za ohydny czas!
— Ukrainskaja gazieta „Narodnia wola!“ Ukrainskaja gazieta „Narodnia Wola!“ — dały się słyszeć krzyki chłopców na ulicy.
— Trzeba kupić!
Niwiński wybiegł na ulicę.
— Rozumie się — zamknięcie „Kiewlanina.“ To przedewszystkiem... O, jak trudno to czytać...
— W ponediłok wsi robitnyki arsenała jawyłysia jak zwyczajno na robotu, ałe tilko szczo rozpoczałaś robota, jak junkeri szkił praporszczykiw z czechosłowakami i udarnoju rotoju poczały znowu nastupaty na arsenał...
— Ależ łżą! — roześmiał się Ziemba. — Więc robotnicy przyszli do pracy, a wojska na nich napadły!
— U robitnykiw było duże mało naboiw i zowsim ne buło snarjadiw — sylabizował z trudem Niwiński. — Tilko potim buło dostawleno pid obstriłom kilko snarjadiw i chliba żinkami w koszykach.
— O, jakie to poetyckie! — śmiał się Ryszan. — Żonka niesie mężowi do fabryki w koszyku drugie śniadanie, dwa szrapnele, parę granatów ręcznych i garstkę naboi... Rewolucyjny styl...
— A był kto z panów na pogrzebie poległych „arsenalców“ — spytał któryś z oficerów czeskich.
— Skądże!
— Bardzo im uroczysty pogrzeb wyprawiono... Mnóstwo wieńców, orkiestry, chóry, duchowieństwo, tłumy ludzi, oddziały robotników i żołnierzy... Oprócz tych oddziałów żołnierze i robotnicy byli też rozproszeni w tłumie, oczywiście z karabinami, jak to jest teraz modne. Otóż kiedy zaczęto dawać salwy nad mogiłą, kto żyw, zdejmował karabin z pleców i palił Panu Bogu w okna, bez najmniejszego porządku, każdy na własną rękę... Zrobiło się zamieszanie, ludzie rzucili się do bram, dusili się, wrzeszczeli, nie można ich było uspokoić. Wszyscy byli przekonani, że robotnicy i żołnierze, aby pomścić tych zabitych, będą strzelali do tłumu.
— Patrzcie! — Jest odpowiedź Dowbora-Muśnickiego piotrogrodzkiemu komitetowi wojskowo-rewolucyjnemu. Komitet ten domagał się od korpusu polskiego oświadczenia się w sprawie przewrotu w Piotrogrodzie przez głosowanie w komitetach pułkowych. Dowbór-Muśnicki tak im tu pali:
— Żądania waszego nie mogliśmy spełnić, gdyż w korpusie polskim nie posiadamy komitetów pułkowych, którym proponujecie omówienie przewrotu piotrogrodzkiego i zajęcie wobec niego stanowiska w formie rezolucji.
Wojska polskie mają w Piotrogrodzie przy ulicy Gogola 8 swój „Naczelny Komitet Wojskowy,“ który baczy na nominacje w armji i nie dopuszcza do nominacji osób, niegodnych zaufania żołnierzy.
Dlatego, a także opierając się na uchwale zjazdu wojskowych Polaków, ażeby formacje polskie nie mieszały się w sprawy wewnętrznej polityki rosyjskiej, dokonany zaś przewrót nosi charakter polityczny, czuję się w obowiązku w imieniu powierzonych mi wojsk oświadczyć, że wojskowi Polacy odnoszą się zupełnie spokojnie do przewrotu i nie wezmą w nim udziału.
W miejscowościach jednak, gdzie wojska polskie stoją załogą, nie dopuszczą absolutnie do rabunków i gwałtów nad ludnością cywilną, nie pragnąc widzieć powtórzenia zdarzeń takich, jak w Kałuszu i Stanisławowie.
W obronie ludności cywilnej, bez względu na jej przynależność narodową, wystąpimy z bronią przeciw rabusiom i gwałcicielom pokoju.
— Stanowczo!
— Nawet bardzo! Ale niezbyt dyplomatycznie. Wasz jenerał odpowiada pogróżkami.
— Widać, czuje się na siłach... Ufa sobie!
— No, ja nie wiem — odezwał się któryś z oficerów czeskich. — Jazdę ma ładną, ale piechota słaba i niepewna... W pierwszej dywizji ma coś pięć tysięcy ludzi... Co zrobi jak go nacisną bolszewicy razem z Niemcami?
— E, do tego nie dojdzie! Sami wiedzą, że zmarnowaliby sobie tylko korpus, który im może być bardzo potrzebny. Zresztą, dla nich teraz ważniejszą będzie sprawa z Ukrainą...
— Ukraińcy idą razem z bolszewikami...
— Teraz! Póki jeszcze nie m ają dość wojsk... A przecież ciągle nowe wojska ściągają...
— To dla głosowania podczas wyborów...
— To się pan myli! — stanowczo upierał się przy swojem Ziemba.
I pokazało się że miał słuszność.
Na mieście spotkał Niwiński wkraczający uroczyście do Kijowa pułk imienia hetmana Połubotka. Żołnierze byli obdarci, brudni, w nigdy nie czyszczonych butach, zdziczali; konni jechali naoklep, bez siodeł ani strzemion. Ale uzbrojeni byli dobrze i prowadzili za sobą liczne karabiny maszynowe.
A naraz, we czwartek dziewiątego listopada 1918-go roku, uroczyście ogłoszono na placu św. Zofji uniwersał, ustanawiający Republikę ukraińską. Odbyło się to w asyście oddziałów wojskowych, robotniczej gwardji czerwonej, ukraińskiej szkoły podchorążych i, rozumie się, przedstawicieli rządu nowego państwa. Było tłumnie, ale zupełnie nie uroczyście.
Uniwersał zawierał rzeczy niewspółmierne. Ustanawiał republikę i równocześnie ośmiogodzinny dzień roboczy, a wyrzucając od jednego zamachu z ziemi całą ludność polską, dawał jej zato nacjonalną autonomję osobistą, stawiając jednak Polaków natrzeciem miejscu, po Rosjanach i żydach. Dokument był nieszczery, niesolidny.
— To się nie utrzyma, zobaczysz pan! — prorokował Ziemba.
— To bardzo źle, bo ja potrzebuję spokoju — skrzywił się Niwiński.
— Spokoju! Tego nie doczekamy już — chyba po śmierci!
Zimno było i bardzo chmurno. Popołudniu zaczął padać śnieg.
W parę dni później Niwiński ku wielkiemu swemu przerażeniu ujrzał przeciągający ulicami silny oddział marynarzy floty czarnomorskiej. Czarna kolumna morderców i rabusiów równym, wojskowym krokiem podeszła ku Muzeum Pedagogicznemu, gdzie rezydowała Centralna Ukraińska Rada Narodowa i tam marynarzy powitał mową prof. Hruszewskyj, prezydent republiki.
— Co on myśli, tak uroczyście witając łotrów z rękami zakrwawionemi krwią bezbronnych ludzi. Czy go nie wstyd? Jednakże — potrzebuje tych marynarzy, więc musi milczeć. Jakaż to haniebna rzecz ta polityka!
Przemawiał też Winniczenko:
— W tej groźnej chwili, kiedy się wszystko splątało, przypominam wam, iż wy, marynarze, zawsze broniliście wolności i porządku.
— Strzelając z rewolwerów w uszy kilkunastoletnim uczniom szkół kadeckich! — przypomniał sobie Niwiński.
Tak, Winniczenko potrzebował marynarzy, więc musiał kłamać i schlebiać im, ale on, Niwiński, nie potrzebował ich, więc plunąwszy z pogardą w ich stronę, odszedł.
W westybulu opowiadał syn dyrektora hotelu, gimnazjasta:
— Było to zgromadzenie młodzieży szkół średnich, sympatyzującej z kadetami. Tymczasem pokazali się między nami także „Ukraińcy” i ci chcieli nam zgromadzenie rozbić. Między uczniami „Ukraińcami” a uczniami „kadetami” wybuchł spór na gruncie różnic ideowych. O mało co nie przyszło do skandalu...
— Jacy mi drażliwi na skandale! — uśmiechnął się Niwiński.
Oto — głównodowodzącym armji rosyjskiej bolszewicy mianowali chorążego Krylenkę, znanego w partji pod nazwą „towarzysza Abrama.”
— Cóż za zawrotna karjera! — kpił Szydłowski. — Gdzież porównać z Napoleonem!
Wiadomości, jakie Czesi przywozili z frontu, były bardzo przykre. Front rosyjski poprostu zniknął, patrole austrjackie swobodnie chodziły po okopach rosyjskich, docierając nieraz aż do komend korpusów. Siódma armja i „osobaja armja“ zeszły zupełnie z pozycji. Bolszewicy proponowali Niemcom pertraktacje pokojowe — na co Niemcy zażądali od nich cofnięcia się na sto wiorst od dotychczas zajmowanej linji. Kiedy jenerał Duchonin odmówił prowadzenia pertraktacyj pokojowych, bolszewicy, demoralizując wojsko przy pomocy iskrówek, kazali komitetom pułkowym, a nawet prostym żołnierzom prowadzić pertraktacje na własną rękę. Zaczynało się bratanie. Zapowiadano powszechną demobilizację armji i floty.
Czasami ktoś się odezwał.
I tak pewnego dnia dzienniki ogłosiły list otwarty do Krylenki:
— Ja, komisarz przy 13-tym korpusie, od samego początku biorący udział w wojnie jako ochotnik, obecnie porucznik w 56-tym pułku syberyjskim, mam oficerski georgewski krzyż i należę do partji mieńszewików: Za hańbę, jakiej doznała Rosja-męczennica i nasza nieszczęsna armja przez to, że was Krylenkę, chorążego, nikomu nigdy nie znanego mianowano na święty, wielki posterunek głównodowodzącego, zaocznie swą ranną ręką biję was w twarz i pytam: czy wobec tego przyjmiecie jeszcze stanowisko głównodowodzącego?
Taki sam telegram posyłam równocześnie szaleńcom, którzy was mianowali.
Syn włościanina wiatskiej gubernji, porucznik Marcewicz.
Rozumie się, na nowym głównodowodzącym takie demonstracje nie robiły najmniejszego wrażenia. Dowodził dalej dwudziestu miljonami żołnierzy rozlatujących się armij wszystkich frontów rosyjskich, a przedewszystkiem gotował się do krwawej rozprawy z aresztowanymi jenerałami i z korpusem polskim.
— Tak, wszystko idzie po myśli i według komendy Niemców — mówili Czesi, którzy dobrze rozumieli tę grę. — Trzeba się teraz wziąć w kupę, bo inaczej będzie źle. Jak was zjedzą to i na nas się rzucą.
Odbywały się różne narady polsko-czeskie, w których i Niwiński brał żywy i czynny udział. Ze strony polskiej postanowiono, wobec wzmagającej się wciąż w korpusie agitacji bolszewickiej, werbować ochotników z pośród inteligencji i jeńców, głównie Poznańczyków.
— Bo to najtwardsi żołnierze i najtwardsi Polacy! — mówił Ziemba, który teraz wraz z Niwińskim i przy pomocy Czechów organizował gwałtowną agitację w obozach.
Mówiono też o wielkim mityngu protestującym ludów austrjackich a występujących przeciw Austrji. Był to pomysł Masaryka, który w ten sposób zamierzał zachować znajdujących się u steru rządów Ukraińców, demonstrując zarazem zgodny antyaustrjacki front ideowy.
A tymczasem Korniłow istotnie uciekł — za co „ozdoba i duma rewolucji rosyjskiej,“ marynarze, byłego głównodowodzącego, jenerała Duchonina podnieśli na bagnetach a potem zastrzelili.
Zaczęła się jakaś awantura nad Donem. Kozacy pobili bolszewików.
Koło Charkowa pojawiły się naraz podążające na południe „niewiadomego pochodzenia“ szturmowe bataljony. Zastąpiły im drogę wojska bolszewickie i zapasowy pułk polski, zbolszewiczały już za czasów Kiereńskiego i rozmyślnie przez niego przeciw dywizji polskiej hodowany. Ale Korniłowcy niewiele sobie z tych wojsk robili i „zniknęli.“
Piotrogród się ruszył. Odbyła się olbrzymia demonstracja stutysięcznych tłumów, domagających się pełni władzy dla Konstytuanty.
Te drobne niepowodzenia bolszewików ośmieliły Ukraińców, którzy pewnej nocy otoczyli w Kijowie i rozbroili pułki nieukraińskie czyli bolszewickie. Przyszło im to bez trudu. Żołnierze oświadczyli, że uważają się za Ukraińców i w dalszym ciągu handlowali papierosami i kradzionemi butami.
A drugiego dnia odbył się olbrzymi, demonstracyjny mityng ludów austrjackich przeciw Austrji.
Wielką widownię rzęsiście oświetlonego cyrku dosłownie wypełnili ludzie, przeważnie żołnierze, dawniej austrjaccy, dziś rumuńscy, serbscy, polscy, czescy i ukraińscy. Niewolnicy odnaleźli swą broń, swe barwy i swą narodową komendę. Nosili się butnie, bo tę wolność sami sobie zdobyli, wiedząc dobrze, iż wolnymi mogą być i są tylko jako żołnierze. Bez munduru, w swej dawnej ojczyźnie byli wyjętymi z pod prawa zdrajcami, tu — jeńcami. Mieszały się różne mundury i z radością pozdrawiali się żołnierze, ciesząc się z odrodzenia swych barw.
W kilku lożach parterowych zasiedli wojskowi przedstawiciele ententy. Spojrzenia żołnierzy biegły ku nim — a zwłaszcza ku Francuzom i Belgijczykom. Wszyscy wiedzieli, ile zawdzięczali Francuzom, którzy w poszczególnych formacjach pracowali jako instruktorowie, a prócz tego zaopatrywali wojska w artylerję. Belgijczyków kochano za automobile pancerne, które żołnierzom w bojach niosły czynną i cenną pomoc.
Środek sali zajął szary tłum „zorganizowanych jeńców“ zapatrujących się na całą tę akcję krytycznie. Dobrze ubrani, zaopatrywani przez różne „Czerwone Krzyże“ w ubranie i zapomogi, prócz tego pracujący na własną rękę w różnych fabrykach i warsztatach, syci, z czerwonemi gębami, siedzieli wielkim blokiem, obojętni i jakby senni. Uwijało się wśród nich kilku żydów, ubranych po cywilnemu.
Wystąpili mówcy.
Serb opowiadał o tragicznych bojach serbskiego narodu z Austrją, Slowinec o tem, jak Niemcy Slowińców tępią, Chorwat pomstował na Węgrów i Niemców, mówił po rosyjsku oficer rumuński, zjawił się nareszcie gorąco oklaskiwany Czech. Ale gdy żołnierz polski stanął na estradzie i rzekł:
— Przynoszę wam pozdrowienie z pod biało-amarantowych znaków, z pod znaków Orła Białego. —
Wśród jeńców, zajmujących środek areny, powstał ruch. Odezwały się jakieś głosy, i nagle zahuczały tybalne ryki:
— Precz z wojną! Dość wojny! Chleba nam dajcie, chleba! Jeść co nie mamy! Precz z imperjalistyczną Polską! Dość krwi! Dość wojny!
Z nieopisaną pogardą i wstrętem przyglądał się Niwiński grubym, tępym, bezmyślnym twarzom polskich bolszewików. Poznawał tych ludzi! Oto majster murarski, w wiecznej zmowie przeciw swym robotnikom szachrujący z żydem i okradający własnych ludzi. Oto szabes-goj, pijaczyna, i złodziej, stróż, którego już w żadnej kamienicy trzymać nie chciano, aż go wreszcie wziął do siebie żyd — i ujarzmił. Oto ludzie tępi i głupi a nędznych dusz, którzy przywykli do tej niewoli, albowiem sprzedawali się za kieliszek wódki i parę papierosów. Wałkonie, nieroby, oczajdusze, mytki ludzkie, spędzone w stado bezrozumne...
— Co za bydło! — mruknął do Szydłowskiego, który siedział przy nim.
Gwar trwał. Niektórzy jeńcy powstawali i krzyczeli coś do prezydjum, wygrażając pięściami. Ośmielali się. Huczeli, gardłowali, pewni siebie, swej siły, rozzuchwaleni ciszą i pustką, jaka się koło nich robiła. Na czoło ich wysunął się czarno ubrany żyd z typowo semicką twarzą i głosem skrzeczącym jadowicie charkotał coś.
Ale pustkę dokoła siebie źle sobie ci ludzie tłumaczyli. Odsuwano się od nich — przez dobrze zrozumianą ostrożność. Mocne oczy żołnierskie w pijały się w twarze, notowały je sobie, szukały najenergiczniejszych — a potem nagle rozpoczął się szturm. Ktoś lunął żyda przez łeb, strącił mu z głowy kapelusz, padł drugi, trzeci cios — żyd padł na ziemię, na czworakach prawie dopadł drzwi, wstał i chciał się wymknąć, ale tu dryblas jakiś płaską, otwartą lecz twardą dłonią tak go zniwelował, że żyd siadł na ziemi. Tymczasem towarzyszów jego obrabiano pięściami. Zaskoczeni bolszewicy cudów zręczności dokazywali, aby się z matni wydobyć. Przeskakiwali po kilka rzędów foteli, ale bito ich wciąż.
A balkony i galerje aż falowały ze wzruszenia i irytacji, jednym wielkim głosem hucząc:
— Bij! Bij! Bij!
Bolszewicy umilkli, zgromadzenie mogło się spokojnie skończyć.
Ten zabawny epizod na parę dni ożywił Niwińskiego, naogół jednak sytuacja stawała się coraz gorsza i przykrzejsza. W Brześciu Litewskim bolszewicy rokowali z Niemcami w sprawie pokoju. Jakie to musiało być podłe, niskie, nikczemne, wynikało choćby z tego, że jen. Skałłon, sam lichy bardzo człowiek, członek delegacji pokojowej w Brześciu, nie mogąc znieść ogromu hańby, strzelił sobie w łeb.
— Kto to wszystko robi? — pytał czasami Niwiński. — Kto wciągnął Rosję w tak straszną otchłań upodlenia i jakimże sposobem ona dała się w tę otchłań wciągnąć? I państwo i naród wiele mają na sumieniu niegodziwości, zbrodni. — Kara za to przyszła, ale tu się ktoś mści potwornie, nieubłaganie, okrutnie...
Wpadła mu w rękę jakaś gazeta:
Czytał:
— Coś niewiarygodnego, nieopisanego, niesłychanego dzieje się w szpitalu dziecięcym, w „Żłóbku“ ziemstawa gubernjalnego. Część mamek, nianiek i służby szpitala, dla uzyskania lepszych warunków materjalnych, chwyta się takich środków, jakby miała do czynienia nie z wątłemi dziećmi, lecz z maszynami fabrycznemi. Oto mija już kilka miesięcy, jak część personalu znajduje się w stanie chronicznego strajku. Mamki i nianki nie chcą karmić ani przewijać dzieci, które skutkiem tego dosłownie umierają z głodu i gniją w nieczystościach. Strajkujące mamki i nianki nie pozwalają nawet wynieść zwłok umarłych dzieci z sal, tak że gnijące już trupy leżą wraz z żywemi dziećmi. Strajkujący nie dopuścili do pracy tych, którzy chcieli dzieciom przyjść z pomocą, skutkiem czego trzysta niemowląt i dwieście dwadzieścia dwoje dzieci starszych zostało zupełnie bez opieki...
— Trzysta niemowląt! Głodnych, biednych niemowląt! Jak one strasznie muszą płakać w tych wielkich salach, same, bezradne, konające z głodu dzieci proletarjatu! O, wy, suki rewolucyjne, wy brzuchy nielitościwe!
Siła wroga wciąż szarpała społeczeństwo strajkami. Zastrajkował personal szpitala obłąkanych, żądając równych praw i wynagrodzeń z lekarzami; strajkujący zagrozili, że chorych wypuszczą na wolność. Trzeba było karabinami maszynowemi trzymać ich w posłuszeństwie. Służba w połowie obiadu odchodziła i porzucała robotę.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, że źródłem tych cierpień i nieporządków był bolszewicki komitet rewolucyjny. Widać było, iż nie mogąc się na Ukraińców rzucić otwarcie, bolszewicy chcą ich rozśrubobować i doprowadzić pomału do przewrotu.
W Piotrogrodzie chorąży Błagonrawow na rozkaz bolszewików wyrzucił za drzwi członków Konstytuanty.
W Kijowie aresztowano komitet bolszewicki z komisarzem Piatakowem; Piatakow zniknął. Mówiono, że Ukraińcy rozstrzelali go.
Bolszewicy zagrozili strajkiem powszechnym, który się nie udał.
Władze ukraińskie zabroniły strajków, a prof. Hruszewskyj w czwartym uniwersale ogłosił zupełną niezależność republiki ukraińskiej.
— Ale, do choroby ciężkiej, lepsza już Ukraina niż takie strajki mamek w schroniskach dla dzieci! — wołał Niwiński. — Co mnie zresztą do Ukrainy?
— Owszem, owszem, zgodziłbym się z panem, tylko że teraz idziemy już do wojny Północy z Południem, Ukrainy z Bolszewją... Zobaczy pan! — przepowiadał Szydłowski.
— A wie pan? Wątpię! Bolszewicy może i mieliby gust, ale za słabi są jeszcze! Sami niepewnie w siodle siedzą. Niechże pan weźmie pod uwagę, że wszyscy się od nich odsunęli, nikt nie chce razem z nimi pracować... Sojusznicy nie uznali ich, naród nie uznał, inteligencja uprawia sabotaż, z gołemi rękami pójdą na Ukraińców? Przecie tu jest jakiś rząd!
— Nie widzę wcale, aby ten rząd był lepszy od bolszewickiego! — w zruszył ramionami Szydłowski. — Toż samo niszczenie wielkich majątków i prześladowanie inteligencji, połączone równocześnie z nienawiścią nacjonalistyczną. Cóż pan tu masz lepszego? Jakiż dowód siły wewnętrznej? Kto się z tym rządem liczy? I czy on istotnie jest wyrazem woli całego narodu?
— Może pan ma słuszność, ale mnie się przecie zdaje, że oni się utrzymają... Mają wojsko...
— To wojsko jest tylko do głosowania. Bić się nie będzie. Jak przyjdą bolszewicy, wojsko ogłosi się neutralnem i co mu wtedy zrobią?
— Francuzi do tego nie mogą dopuścić, bo wtedy już mowy nie byłoby o jakimś froncie tutaj i Niemcy wszystkie siły rzuciliby na francuski front. Francja wszystko zrobi, aby do tego nie dopuścić. Pchnie Czechów, pchnie nasz korpus i tę hołotę bolszewicką rozbijemy... Przecież to bandy!...
— Nie gorsze od band ukraińskich. A czy my pójdziemy przeciw bolszewikom, to niewiadomo. Mamy bronić rządu, który chce z ziemi nas wyrzucić, który nam dwory i majątki niszczy, zanic nas ma, a jeśli się utrzyma, zacznie szachrować z Austrją, z Niemcami? Jakże wtenczas będzie się przedstawiała kwestja wschodniej Galicji, cóż Lwów?
— Zapomina pan, że bolszewicy na korpus z pewnością napadną! Trzeba będzie życia gołego bronić. Wspólne niebezpieczeństwo połączy nas a może też wówczas i Ukraińcy trochę spokornieją...
— Wątpię.
Ale Niwiński wątpić nie chciał. Wierzył w trwałość spokoju i w to, że te jakieś wściekłe bolszewiki z Piotrogrodu się nie ruszą. Koniecznie mu był spokój potrzebny. Żonie należało coś sprawić, a właśnie miał widoki na okazalszy zarobek. Zima była na szczęście lekka, jednakże potrzeb było dużo. Niwiński sam był nieledwie obdarty. Jakieś oporządzenie się wymagało sum niesłychanych, zaś zamieszki wywołałyby jeszcze większą drożyznę.
Więc wierzył, że wszystko będzie dobrze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.