Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W kilku lożach parterowych zasiedli wojskowi przedstawiciele ententy. Spojrzenia żołnierzy biegły ku nim — a zwłaszcza ku Francuzom i Belgijczykom. Wszyscy wiedzieli, ile zawdzięczali Francuzom, którzy w poszczególnych formacjach pracowali jako instruktorowie, a prócz tego zaopatrywali wojska w artylerję. Belgijczyków kochano za automobile pancerne, które żołnierzom w bojach niosły czynną i cenną pomoc.
Środek sali zajął szary tłum „zorganizowanych jeńców“ zapatrujących się na całą tę akcję krytycznie. Dobrze ubrani, zaopatrywani przez różne „Czerwone Krzyże“ w ubranie i zapomogi, prócz tego pracujący na własną rękę w różnych fabrykach i warsztatach, syci, z czerwonemi gębami, siedzieli wielkim blokiem, obojętni i jakby senni. Uwijało się wśród nich kilku żydów, ubranych po cywilnemu.
Wystąpili mówcy.
Serb opowiadał o tragicznych bojach serbskiego narodu z Austrją, Slowinec o tem, jak Niemcy Slowińców tępią, Chorwat pomstował na Węgrów i Niemców, mówił po rosyjsku oficer rumuński, zjawił się nareszcie gorąco oklaskiwany Czech. Ale gdy żołnierz polski stanął na estradzie i rzekł:
— Przynoszę wam pozdrowienie z pod biało-amarantowych znaków, z pod znaków Orła Białego. —
Wśród jeńców, zajmujących środek areny, powstał ruch. Odezwały się jakieś głosy, i nagle zahuczały tybalne ryki:
— Precz z wojną! Dość wojny! Chleba nam dajcie, chleba! Jeść co nie mamy! Precz z imperjalistyczną Polską! Dość krwi! Dość wojny!