Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z nieopisaną pogardą i wstrętem przyglądał się Niwiński grubym, tępym, bezmyślnym twarzom polskich bolszewików. Poznawał tych ludzi! Oto majster murarski, w wiecznej zmowie przeciw swym robotnikom szachrujący z żydem i okradający własnych ludzi. Oto szabes-goj, pijaczyna, i złodziej, stróż, którego już w żadnej kamienicy trzymać nie chciano, aż go wreszcie wziął do siebie żyd — i ujarzmił. Oto ludzie tępi i głupi a nędznych dusz, którzy przywykli do tej niewoli, albowiem sprzedawali się za kieliszek wódki i parę papierosów. Wałkonie, nieroby, oczajdusze, mytki ludzkie, spędzone w stado bezrozumne...
— Co za bydło! — mruknął do Szydłowskiego, który siedział przy nim.
Gwar trwał. Niektórzy jeńcy powstawali i krzyczeli coś do prezydjum, wygrażając pięściami. Ośmielali się. Huczeli, gardłowali, pewni siebie, swej siły, rozzuchwaleni ciszą i pustką, jaka się koło nich robiła. Na czoło ich wysunął się czarno ubrany żyd z typowo semicką twarzą i głosem skrzeczącym jadowicie charkotał coś.
Ale pustkę dokoła siebie źle sobie ci ludzie tłumaczyli. Odsuwano się od nich — przez dobrze zrozumianą ostrożność. Mocne oczy żołnierskie w pijały się w twarze, notowały je sobie, szukały najenergiczniejszych — a potem nagle rozpoczął się szturm. Ktoś lunął żyda przez łeb, strącił mu z głowy kapelusz, padł drugi, trzeci cios — żyd padł na ziemię, na czworakach prawie dopadł drzwi, wstał i chciał się wymknąć, ale tu dryblas jakiś płaską, otwartą lecz twardą dłonią tak go zniwelował, że żyd siadł na ziemi. Tymczasem towarzyszów jego obrabiano