Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i tam marynarzy powitał mową prof. Hruszewskyj, prezydent republiki.
— Co on myśli, tak uroczyście witając łotrów z rękami zakrwawionemi krwią bezbronnych ludzi. Czy go nie wstyd? Jednakże — potrzebuje tych marynarzy, więc musi milczeć. Jakaż to haniebna rzecz ta polityka!
Przemawiał też Winniczenko:
— W tej groźnej chwili, kiedy się wszystko splątało, przypominam wam, iż wy, marynarze, zawsze broniliście wolności i porządku.
— Strzelając z rewolwerów w uszy kilkunastoletnim uczniom szkół kadeckich! — przypomniał sobie Niwiński.
Tak, Winniczenko potrzebował marynarzy, więc musiał kłamać i schlebiać im, ale on, Niwiński, nie potrzebował ich, więc plunąwszy z pogardą w ich stronę, odszedł.
W westybulu opowiadał syn dyrektora hotelu, gimnazjasta:
— Było to zgromadzenie młodzieży szkół średnich, sympatyzującej z kadetami. Tymczasem pokazali się między nami także „Ukraińcy” i ci chcieli nam zgromadzenie rozbić. Między uczniami „Ukraińcami” a uczniami „kadetami” wybuchł spór na gruncie różnic ideowych. O mało co nie przyszło do skandalu...
— Jacy mi drażliwi na skandale! — uśmiechnął się Niwiński.
Oto — głównodowodzącym armji rosyjskiej bolszewicy mianowali chorążego Krylenkę, znanego w partji pod nazwą „towarzysza Abrama.”