Czerwona rakieta/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVIII.
CZERWONA RAKIETA.

W parę dni po ogłoszeniu zupełnej niezależności Ukrainy, zaczęły się jakieś awantury. W nocy na Peczersku wybuchła strzelanina, która przeciągnęła się przez cały dzień. Opowiadano, że „Sahajdaczniki“ i „bolszewicy-arsenalcy“ napadli na Peczersku na „Bohdanowców,“ rozproszyli ich i wdarli się do arsenału, który następnie ostrzeliwali kozacy „Wilnoj Ukrainy“ i automobil pancerny.
Wtajemniczeni twierdzili, że sprawa wygląda trochę inaczej. Oto w Kijowie stały dwa pułki im. Tarasa Szewczenki i Sahajdacznego — które, „podzielając poglądy bolszewików ukraińskich“ nie uznawały Centralnej Rady narodowej, zaś kiedy je chciano rozbroić, stawiły opór. Oba pułki, dobrze uzbrojone i zaopatrzone w amunicję połączyły się z robotnikami, a uderzywszy na „Bohdanowców“ i „wolnych kozaków“ odparły ich i zajęły górny rejon Peczerska, gdzie się usadowiły.
Rozumie się, natychmiast rozpoczęła się skrytobójcza strzelanina na mieście. Pojawiły się gęste patrole ukraińskie.
Popołudniu zaczęto strzelać z dział.
— No i cóż? — śmiał się Niwiński, schodząc wieczorem wraz z Szydłowskim Prorezną ku Kreszczatykowi. — Niech strzelają. Jużeśmy to „brali“. Co nam szkodzi, że głupcy między sobą się biją? Niech oni się wzajemnie łupią, a my będziemy siedzieć cicho i pracować!
Był kontent. Zmobilizował kilka tysięcy rubli, miał w perspektywie nowe zarobki, zaczynało mu „iść.“
Szydłowski przystanął i wsłuchiwał się przez chwilę w odgłosy strzelaniny.
— Słyszysz pan karabiny maszynowe? Zdrowo grzeją.
— Słyszę, że strzelają, ale daleki jestem od pesymistycznych obaw z tego powodu. Jeśli już co — to „ukrainizm“ w każdym razie jest mniejszą niedorzecznością od „bolszewizmu.“
— Ach, pan wierzy w zdrowy rozum? Panie, masy pójdą nie za mniejszą, lecz za większą niedorzecznością...
Naraz chichot wściekły rozległ się nad ich głowami, coś mlasnęło żelazną szczęką i wysoko temperowany szrapnel wybuchł nad miastem.
Posypały się na ulicę odłamki.
— Do miasta strzelają! — zdziwił się Szydłowski. — Wracajmy lepiej. Poco ryzykować!
— Nie, mój panie, ja w to wszystko nie wierzę. Te szrapnele nie dla nas przeznaczone, nic nam nie zrobią. Właśnie na złość pójdę kupić wina i coś porządnego na kolację — póki jeszcze jest.
„Pasztetne“ były jeszcze wcale nieźle zaopatrzone. Niwiński z rozmachem i apetytem człowieka wierzącego w swą szczęśliwą gwiazdę, nakupił różnych smakołyków i dumny z siebie, wrócił do hotelu, śmiejąc się z kanonady.
Podobny pomysł miał Ryszan.
Obładowany paczkami zjawił się wieczorem u Niwińskich, proponując im wspólną kolację.
Helenkę wprowadziło to w doskonały humor. Ożywiona i rozbawiona nakrywała do stołu, podczas gdy młodzi ludzie pili wino „na apetyt.“
— Więc wy teraz zachowacie bezwzględną neutralność? — pytał Niwiński. — Słowo ci daję, że nie wiem, czy robicie dobrze i czy nie macie prawa, poprostu ze względu na siebie, wmieszać się w to wszystko...
— Wojsko czeskie wystąpi czynnie tylko w tym wypadku, jeśli Niemcy ruszą naprzód! Sparzyliśmy się już raz, mamy dość.
— A zresztą, zdaje mi się, niczyjej interwencji nie będzie trzeba. To się skończy na niczem. Bolszewicy tu sił nie mają, a do Kijowa z Pitra daleko...
— No, ja nie wiem — zaczął coś mówić Ryszan, ale nie skończył.
— Co sobie będziecie psuli apetyt! — odezwała się Helenka. — Siadajcie lepiej do stołu i jedzcie, bo już bardzo głodna jestem. Jakoś to będzie! Przeżyliśmy jedną awanturę, przeżyjemy i drugą.
Po kolacji Niwiński, rozgrzany winem i rozbawiony, otworzył okno. Pokój wnet wypełnił się mocnym, tęgim hukiem dział i drobną trzaskaniną karabinów maszynowych.
— Ależ się biją! — zaniepokoiła się Helenka.
— Noc ciepła! — mówił Niwiński. — Przykryj dziecko, niech okno będzie przez chwilę otwarte. Duszno tu — i chciałbym posłuchać, co rewolucja gada. No, Ryszan, pij bracie...
Ze szklankami czerwonego wina w rękach wsłuchiwali się w rytm bitwy.
— Tak to na świecie! — roześmiał się Czech. — Jedni się mordują a drudzy, za ścianą, wino piją... Ma to wszystko sens!
— Patrzcie-no! Co to takiego? — wykrzyknęła Helenka, wskazując na okno.
Rozsypując się w krwawe iskry z białej wieży soboru św. Zofji wzleciała czerwona rakieta.
— Haha! — zaśmiał się Niwiński. — Masz swoją czerwoną rakietę, Ryszanie! Przyszła już i do nas! Ciekawym, co nam ta gwiazda czerwona przyniesie! Doczekaliśmy się!
I przypił do światła krwawego.
— Ja już od tego blasku oślepłem i nie widzę nic — rzekł Ryszan — zgasła... I noc stała się jeszcze czarniejsza... Coś sygnalizowano... O, szrapnele... Widzi pani... Te światełka... Biją się nie na żarty...
— Zamknijcie już okno. Nieprzyjemny widok...
— Cóż! Burza! To przejdzie.
Nie przechodziło.
Strzelano całą noc.
Miasto było zaniepokojone. Ludzie zrywali się, zapalali światła, wyglądali z okien na ulicę, a przekonawszy się, że im nic nie grozi, kładli się znów spać. Lecz można było przysiąc, że nie spali.
Na drugi dzień wybuchnął powszechny strajk. Służba opuściła hotel. W kawiarni hotelowej goście sami się obsługiwali.
Niwiński uganiał po mieście, likwidując swe interesy. Był spłoszony. Gołem okiem widziało się szrapnele, pękające nad miastem w ciężkich, skłębionych, szarych chmurach. Inteligencja prawie zupełnie zniknęła z ulic, wałęsała się po nich głównie miejska czerń. Sklepy pozamykano. Tylko „pasztetne“ były gdzie niegdzie otwarte.
Ziemba, którego Niwiński spotkał na ulicy, powiedział mu, iż są pogłoski, jakoby Dowbór-Muśnicki się ruszył i wziął Orszę.
— Niebardzo temu wierzę — mówił skrzywiony i zmartwiony — ale wykluczone to nie jest. Może go Krylenko sprowokował. Byłby to jednak krok bardzo nierozważny.
Ale Niwiński się ucieszył.
— Panu to byle tylko stać na miejscu i nic nie robić! I to u pana nazywa się polityką!
Na Kreszczatyku stały gromady oberwańców i czerni, wpatrzonej w gromy, huczące nad Peczerskiem. Krążyły patrole i oddziały „wolnych kozaków,“ którzy wyłapywali agitatorów. Cicho huśtając się i grożąc żelaznemi mankietami przemknął pancerny automobil.
Niwiński na wszelki wypadek nakupił szynki, wędlin, chleba, masła, miodu — i uciekł do domu.
Pod wieczór kanonada wzrosła. Gdzieś niedaleko gulgotał karabin maszynowy pancernika.
Całą noc strzelano z dział.
Rano Niwiński wstał, sam napalił w piecu i przygrzał trochę kiełbasy na śniadanie. Żona zrobiła herbatę i, choć strzały na ulicy stawały się coraz bliższe i głośniejsze, śniadanie zjedli w dziwnie spokojnem usposobieniu, tak dobrze na nerwy robiła im nieobecność nieżyczliwej służby i cisza hotelu. Po śniadaniu Niwiński zeszedł nadół, gdzie w drzwiach zastał gromadkę ludzi, wyglądających na ulicę.
— Gdzie się biją? — zapytał.
— Zdaje się, na placu św. Zofji. Bolszewicy prą naprzód. Kule gwiżdżą.
Mieszkańcy hotelu nie wychodzili na miasto. Bali się. Opowiadali sobie straszne historje o jakiejś rzezi „burżujów” w Odesie, patrzyli na siebie wylęknieni.
Niwiński pokręcił głową.
Zrobiło mu się nieprzyjemnie koło serca.
— Więc... być może... nadchodziło najgorsze. Trudno. Właśnie teraz nie trzeba tracić serca.
Wyszedł „na patrol”.
Dzień był szary, chłodny.
Dość dużo ludzi chodziło po ulicy, przemykając się pod ścianami domów. Inni zbierali się za węgłami i wyglądali ciekawie. Był strach, ale zarazem i lekceważenie śmierci.
Przed bramą hotelu leżał na bruku zabity kary koń z zakrwawionym łbem.
— Czy to zła wróżba? — pytał w duchu Niwiński.
Ciągnęło go iść dalej, bał się jednak, że może zostać odcięty. Żona umarłaby ze strachu.
Z niedalekiej redakcji czeskiego pisma wyszedł Ryszan, zielonawy i bez humoru.
— Masz jakie wiadomości? — pytał Niwiński.
— Murawiew ciągnie na Kijów z dywizją piechoty i z artylerją.
— Skąd wiesz?
— Z misji francuskiej.
Wrócili do hotelu, a ponieważ kawiarnia była otwarta, weszli.
Przy oknie na zwykłem swojem miejscu siedział, ciekawie wpatrzony w ulicę, Szydłowski. Jego malutka twarz z śpiczastą bródką pobladła, ale oczy inteligentne patrzyły prawie z uśmiechem czy też radosnem ożywieniem.
— Młodzi ludzie wdzierają się już do środka miasta!
— Ha! — odpowiedział lakonicznie Szydłowski.
Siedzieli i patrzyli.
Ludzie kręcili się dokoła zaniepokojeni. Mówiono, że ktoś strzelił z hotelu, że to prowokacja służby, która chce wywołać rzeź. Pod przeciwległą ścianą pojawiło się na ulicy kilku zbrojnych drabów, z zadartemi głowami wpatrujących się w okna hotelu. Przez ulicę, dymiąc z rękawa, przeleciał parę razy samochód pancerny.
— Wiecie panowie co? — odezwał się Niwiński. — Wy tu sobie siedźcie, a ja skoczę naprzeciw po obiad. Boję się, że potem nie zdążę.
Przyniósł obiad, który zjadł z żoną spokojnie, starając się nie myśleć o strzelaninie. Wtem — jak gdyby ktoś kijem uderzył kilka razy w ścianę — coś trzasnęło. Zdziwił się, bo okno było na wysokości czwartego piętra.
— Ach, kule! — Nie przysuwaj-że się do okna, Hela!
Wstał i ostrożnie zaglądnął w okno.
Na drugi balkon czarnego gmachu „Uprawy Ziemskiej“ wyskakiwali przez okna żołnierze i przyklękając strzelali w ulicę. Na placyku przed cerkiewką odbywał się regularny atak. Strzelając w stronę Rejtarskiej ulicy grupami przebiegali jacyś ludzie z karabinami, chowając się, za co było można.
Wtem w samym hotelu dały się słyszeć krzyki i wystrzały. Niwiński zaniepokojony wyskoczył z pokoju. Na korytarzu wśród gości hotelowych hałasowały jakieś młodziki z bronią w rękach. Ktoś wołał: — Atkrojtie sejczas a to bombu broszu! — Żydziak w czarnym paltocie, odbierając jakiemuś panu rewolwer wykrzykiwał: — Czestnoje słowo, sam zawtra priniesu! — Zamęt był nie do opisania. Kobiety krzyczały.
— Wy gdie żiwiotie? — zagadnął Niwińskiego zdyszany żołnierz. — U was byli uże?
— Byli! Byli!
— Gdie żiwiotie?
Trzeba było zaprowadzić. Mieszkanie Niwińskiego w kurytarzach za bufetem, miało tę dobrą stronę, że trudno do niego było trafić, z drugiej strony jednak, gdy ludzi nie było wpobliżu, napastnik stawał się panem położenia.
W bufecie nawinął się jakiś „dieńszczyk.“
— Chodźcie z nami! — rzekł mu Niwiński. — Na świadka.
Tak weszli do pokoju.
Nie wypuszczając karabinu z rąk, ospowate sołdacisko obszukało Niwińskiego, a potem zabrało się do „szukania broni“ w koszach i szufladach. Snać jednak i świadek „krasnogwardiejca“ krępował i wogóle niepewność położenia nie pozwalała mu na śmielsze kroki, bo wyniósł się, nic nie wziąwszy.
— Kto to jest? Co to za rewizja? — pytała Hela.
— Bolszewicy są w hotelu — odpowiedział jej mąż.
Zbladła.
— Nie bój się. Zamkniemy się teraz i będziemy siedzieli cicho. Nie znajdą nas.
Ktoś zapukał.
— Kto tam?
— To ja! — zawołał Szydłowski.
Niwiński wpuścił go.
— Przyszedłem do państwa, bo nie mam się gdzie podziać. Na ulicy pod hotelem łańcuch tyraljerski, biją się. W kawiarni leżą ranni, dwuch ciężko rannych...
— Niech pan siada. I nam przyjemniej będzie. Obiad pan jadł?
— Nie, zasiedziałem się w kawiarni, a potem nie można już było wyjść.
— Cóż bolszewicy?
— Widziałem ich atak. Szli naprzód dość odważnie, ale nie mają zbyt pewnych siebie min, a wyglądają, jak ostatnia hołota. Strzelają z pod pachy, nie umieją strzelać, krzyki wyrabiają, ale rannych wciąż ze zmieszaniem oglądają i, widać, krew robi na nich przygnębiające wrażenie.
— Gości nie rabowali?
— Nie, zachowali się poprawnie... Czasu nie mieli...
Znowu ktoś zapukał.
To Ryszan z kilku Czechami prosił o przytułek.
— Ci głupcy na dachu ustawili karabin maszynowy! — śmiał się Ryszan. — Miasto ostrzeliwują.
Istotnie, huk zrobił się straszny.
Siedzieli tak ze dwie godziny, rozmawiając półgłosem.
Naraz znowu odezwały się w hotelu krzyki, hałasy, wystrzały.
Ryszan nie wytrzymał i wyskoczył na zwiady. Po jakimś czasie wrócił, donosząc, iż hotel jest znów w rękach Ukraińców.
Niwiński wyprowadził gości. Na schodach między drugiem a trzeciem piętrem leżał trup, nad którym kilku „wolnych kozaków” świeciło zapałkami. Bolszewik otrzymał strzał z rewolweru prosto w głowę. W ciemnym kurytarzyku na drugiem piętrze było kilka trupów, na schodach wszędzie krew, w kącie westybulu jeżył się stos zdobytej broni, podłoga kawiarni zbryzgana była krwią, za słupkiem na podłodze trup, dalej znów kilka trupów. W szeroko otwartej bramie hotelowej z rozbitemi szybami, z bronią gotową do strzału stał posterunek ukraiński. Po ciemnych korytarzach biegali wylęknieni, podnieceni ludzie.
— Jakież to straszne! — szepnął Niwiński. — W parę chwil z hotelu zrobiła się rzeźnia zakrwawiona i pełna trupów.
Ściemniało się.
Na ulicy gwizdały kule karabinowe.
— Ponuro i nieprzyjemnie to wygląda — zauważył Szydłowski, spoglądając to na zwłoki końskie, leżące przed hotelem, to na zamknięte okna milczących domów, to w posępną perspektywę ulicy.
— Może pan zanocuje w hotelu? — proponował Niwiński. — Sądzę, że dziś miejsca nie braknie. Dużo ludzi uciekło...
— E, nie, pójdę do domu — rzekł, podając mu rękę.
— Z Panem Bogiem, kochany Szydło.
Niwiński stał chwilę przed bramą.
Szło ulicą w stronę placu św. Zofji trzech wyrostków w wieku około piętnastu lat, obłoconych, oberwanych, z karabinami na ramionach. Jeden z nich miał długą kawaleryjską szablę, sięgającą do pięt.
— Stój! — krzyknął posterunek. — Wy kto budietie?
— Siczowyki! — odpowiedzieli malcy.
— Tu wy „Siczowyki“ a dalej za „krasnogwardiejców“ podacie się, swołocz... Czego się wałęsacie...
— My „Siczowyki...“ Towariszcz, daj patronów...
— Durak! Nie widzisz, że u mnie japoński karabin? Japońskie patrony nie do ruskich...
— A kakije-ż japońskije? — z ciekawością spytał malec.
Nadziwiwszy się ostro zakończonym nabojom w lśniącej łusce, malcy odeszli, obojętni na kule, poważnie gwiżdżące dokoła nich.
— Ej, a jak was kto postrzeli! — wołał Ukrainiec.
— Niczewo, ja krasnawo kwasu nie ispużajuś! Nie małosolnyj uże!
Od strony placu Teatralnego pokazał się wolno pod ścianami domów jadący samochód ciężarowy Czerwonego Krzyża. Z drugiej strony od placu św. Zofji kilku ludzi niosło ciężko rannego człowieka. Stojący na warcie przed hotelem posterunek krzyknął na Czerwony Krzyż, prosząc, żeby i z jego domu naprzeciw ciężko rannego zabrano. Ale szoferzy przecząco potrząsnęli głowami.
— My tylko amunicję wieziemy! — wołali.
Od strony Św. Zofji biegł jakiś pan. Koło hotelu przystanął i, ciężko dysząc, odpoczywał przez chwilę. Potem pobiegł dalej.
Korzystając z zapadającego zmierzchu z sieni domów powychodziły kryjące się w bramach dziewczęta. Biegały po ulicy lub plotkowały, pokrzykując za każdym strzałem. Jakiś malec, skacząc jak wróbel, podrzeźniał się kulom — a potem zaraz upadł udając zabitego. Posterunek, widząc to, złożył się do niego z karabinu i krzyknął:
— Wstawaj a to strielat’ budu!
Smarkacz zerwał się i uciekł z głośnym śmiechem.
Z Małej Podwalnej wynurzył się na koniu chłop. Nie zważając na kule środkiem drogi jechał ku placowi św. Zofji. Po jakimś czasie zsiadł z konia, a potem zawrócił i szedł pod domami chodnikiem, prowadząc konia za sobą. Kopyta końskie człapały głośno.
Kiedy przechodził koło posterunku, rzekł:
— Preżdie pany tudy chodyły, teper łoszad' idiot!
Ulica była zupełnie pusta.
Dwa psy zlizywały z bruku krew zabitego konia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.