Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych smakołyków i dumny z siebie, wrócił do hotelu, śmiejąc się z kanonady.
Podobny pomysł miał Ryszan.
Obładowany paczkami zjawił się wieczorem u Niwińskich, proponując im wspólną kolację.
Helenkę wprowadziło to w doskonały humor. Ożywiona i rozbawiona nakrywała do stołu, podczas gdy młodzi ludzie pili wino „na apetyt.“
— Więc wy teraz zachowacie bezwzględną neutralność? — pytał Niwiński. — Słowo ci daję, że nie wiem, czy robicie dobrze i czy nie macie prawa, poprostu ze względu na siebie, wmieszać się w to wszystko...
— Wojsko czeskie wystąpi czynnie tylko w tym wypadku, jeśli Niemcy ruszą naprzód! Sparzyliśmy się już raz, mamy dość.
— A zresztą, zdaje mi się, niczyjej interwencji nie będzie trzeba. To się skończy na niczem. Bolszewicy tu sił nie mają, a do Kijowa z Pitra daleko...
— No, ja nie wiem — zaczął coś mówić Ryszan, ale nie skończył.
— Co sobie będziecie psuli apetyt! — odezwała się Helenka. — Siadajcie lepiej do stołu i jedzcie, bo już bardzo głodna jestem. Jakoś to będzie! Przeżyliśmy jedną awanturę, przeżyjemy i drugą.
Po kolacji Niwiński, rozgrzany winem i rozbawiony, otworzył okno. Pokój wnet wypełnił się mocnym, tęgim hukiem dział i drobną trzaskaniną karabinów maszynowych.
— Ależ się biją! — zaniepokoiła się Helenka.
— Noc ciepła! — mówił Niwiński. — Przykryj dziecko, niech okno będzie przez chwilę otwarte.