Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No i cóż? — śmiał się Niwiński, schodząc wieczorem wraz z Szydłowskim Prorezną ku Kreszczatykowi. — Niech strzelają. Jużeśmy to „brali“. Co nam szkodzi, że głupcy między sobą się biją? Niech oni się wzajemnie łupią, a my będziemy siedzieć cicho i pracować!
Był kontent. Zmobilizował kilka tysięcy rubli, miał w perspektywie nowe zarobki, zaczynało mu „iść.“
Szydłowski przystanął i wsłuchiwał się przez chwilę w odgłosy strzelaniny.
— Słyszysz pan karabiny maszynowe? Zdrowo grzeją.
— Słyszę, że strzelają, ale daleki jestem od pesymistycznych obaw z tego powodu. Jeśli już co — to „ukrainizm“ w każdym razie jest mniejszą niedorzecznością od „bolszewizmu.“
— Ach, pan wierzy w zdrowy rozum? Panie, masy pójdą nie za mniejszą, lecz za większą niedorzecznością...
Naraz chichot wściekły rozległ się nad ich głowami, coś mlasnęło żelazną szczęką i wysoko temperowany szrapnel wybuchł nad miastem.
Posypały się na ulicę odłamki.
— Do miasta strzelają! — zdziwił się Szydłowski. — Wracajmy lepiej. Poco ryzykować!
— Nie, mój panie, ja w to wszystko nie wierzę. Te szrapnele nie dla nas przeznaczone, nic nam nie zrobią. Właśnie na złość pójdę kupić wina i coś porządnego na kolację — póki jeszcze jest.
„Pasztetne“ były jeszcze wcale nieźle zaopatrzone. Niwiński z rozmachem i apetytem człowieka wierzącego w swą szczęśliwą gwiazdę, nakupił róż-