Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szrapnele, pękające nad miastem w ciężkich, skłębionych, szarych chmurach. Inteligencja prawie zupełnie zniknęła z ulic, wałęsała się po nich głównie miejska czerń. Sklepy pozamykano. Tylko „pasztetne“ były gdzie niegdzie otwarte.
Ziemba, którego Niwiński spotkał na ulicy, powiedział mu, iż są pogłoski, jakoby Dowbór-Muśnicki się ruszył i wziął Orszę.
— Niebardzo temu wierzę — mówił skrzywiony i zmartwiony — ale wykluczone to nie jest. Może go Krylenko sprowokował. Byłby to jednak krok bardzo nierozważny.
Ale Niwiński się ucieszył.
— Panu to byle tylko stać na miejscu i nic nie robić! I to u pana nazywa się polityką!
Na Kreszczatyku stały gromady oberwańców i czerni, wpatrzonej w gromy, huczące nad Peczerskiem. Krążyły patrole i oddziały „wolnych kozaków,“ którzy wyłapywali agitatorów. Cicho huśtając się i grożąc żelaznemi mankietami przemknął pancerny automobil.
Niwiński na wszelki wypadek nakupił szynki, wędlin, chleba, masła, miodu — i uciekł do domu.
Pod wieczór kanonada wzrosła. Gdzieś niedaleko gulgotał karabin maszynowy pancernika.
Całą noc strzelano z dział.
Rano Niwiński wstał, sam napalił w piecu i przygrzał trochę kiełbasy na śniadanie. Żona zrobiła herbatę i, choć strzały na ulicy stawały się coraz bliższe i głośniejsze, śniadanie zjedli w dziwnie spokojnem usposobieniu, tak dobrze na nerwy robiła im nieobecność nieżyczliwej służby i cisza hotelu. Po