Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śniadaniu Niwiński zeszedł nadół, gdzie w drzwiach zastał gromadkę ludzi, wyglądających na ulicę.
— Gdzie się biją? — zapytał.
— Zdaje się, na placu św. Zofji. Bolszewicy prą naprzód. Kule gwiżdżą.
Mieszkańcy hotelu nie wychodzili na miasto. Bali się. Opowiadali sobie straszne historje o jakiejś rzezi „burżujów” w Odesie, patrzyli na siebie wylęknieni.
Niwiński pokręcił głową.
Zrobiło mu się nieprzyjemnie koło serca.
— Więc... być może... nadchodziło najgorsze. Trudno. Właśnie teraz nie trzeba tracić serca.
Wyszedł „na patrol”.
Dzień był szary, chłodny.
Dość dużo ludzi chodziło po ulicy, przemykając się pod ścianami domów. Inni zbierali się za węgłami i wyglądali ciekawie. Był strach, ale zarazem i lekceważenie śmierci.
Przed bramą hotelu leżał na bruku zabity kary koń z zakrwawionym łbem.
— Czy to zła wróżba? — pytał w duchu Niwiński.
Ciągnęło go iść dalej, bał się jednak, że może zostać odcięty. Żona umarłaby ze strachu.
Z niedalekiej redakcji czeskiego pisma wyszedł Ryszan, zielonawy i bez humoru.
— Masz jakie wiadomości? — pytał Niwiński.
— Murawiew ciągnie na Kijów z dywizją piechoty i z artylerją.
— Skąd wiesz?
— Z misji francuskiej.
Wrócili do hotelu, a ponieważ kawiarnia była otwarta, weszli.