Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przy oknie na zwykłem swojem miejscu siedział, ciekawie wpatrzony w ulicę, Szydłowski. Jego malutka twarz z śpiczastą bródką pobladła, ale oczy inteligentne patrzyły prawie z uśmiechem czy też radosnem ożywieniem.
— Młodzi ludzie wdzierają się już do środka miasta!
— Ha! — odpowiedział lakonicznie Szydłowski.
Siedzieli i patrzyli.
Ludzie kręcili się dokoła zaniepokojeni. Mówiono, że ktoś strzelił z hotelu, że to prowokacja służby, która chce wywołać rzeź. Pod przeciwległą ścianą pojawiło się na ulicy kilku zbrojnych drabów, z zadartemi głowami wpatrujących się w okna hotelu. Przez ulicę, dymiąc z rękawa, przeleciał parę razy samochód pancerny.
— Wiecie panowie co? — odezwał się Niwiński. — Wy tu sobie siedźcie, a ja skoczę naprzeciw po obiad. Boję się, że potem nie zdążę.
Przyniósł obiad, który zjadł z żoną spokojnie, starając się nie myśleć o strzelaninie. Wtem — jak gdyby ktoś kijem uderzył kilka razy w ścianę — coś trzasnęło. Zdziwił się, bo okno było na wysokości czwartego piętra.
— Ach, kule! — Nie przysuwaj-że się do okna, Hela!
Wstał i ostrożnie zaglądnął w okno.
Na drugi balkon czarnego gmachu „Uprawy Ziemskiej“ wyskakiwali przez okna żołnierze i przyklękając strzelali w ulicę. Na placyku przed cerkiewką odbywał się regularny atak. Strzelając w stronę Rejtarskiej ulicy grupami przebiegali jacyś ludzie z karabinami, chowając się, za co było można.