Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtem w samym hotelu dały się słyszeć krzyki i wystrzały. Niwiński zaniepokojony wyskoczył z pokoju. Na korytarzu wśród gości hotelowych hałasowały jakieś młodziki z bronią w rękach. Ktoś wołał: — Atkrojtie sejczas a to bombu broszu! — Żydziak w czarnym paltocie, odbierając jakiemuś panu rewolwer wykrzykiwał: — Czestnoje słowo, sam zawtra priniesu! — Zamęt był nie do opisania. Kobiety krzyczały.
— Wy gdie żiwiotie? — zagadnął Niwińskiego zdyszany żołnierz. — U was byli uże?
— Byli! Byli!
— Gdie żiwiotie?
Trzeba było zaprowadzić. Mieszkanie Niwińskiego w kurytarzach za bufetem, miało tę dobrą stronę, że trudno do niego było trafić, z drugiej strony jednak, gdy ludzi nie było wpobliżu, napastnik stawał się panem położenia.
W bufecie nawinął się jakiś „dieńszczyk.“
— Chodźcie z nami! — rzekł mu Niwiński. — Na świadka.
Tak weszli do pokoju.
Nie wypuszczając karabinu z rąk, ospowate sołdacisko obszukało Niwińskiego, a potem zabrało się do „szukania broni“ w koszach i szufladach. Snać jednak i świadek „krasnogwardiejca“ krępował i wogóle niepewność położenia nie pozwalała mu na śmielsze kroki, bo wyniósł się, nic nie wziąwszy.
— Kto to jest? Co to za rewizja? — pytała Hela.
— Bolszewicy są w hotelu — odpowiedział jej mąż.
Zbladła.