Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie bój się. Zamkniemy się teraz i będziemy siedzieli cicho. Nie znajdą nas.
Ktoś zapukał.
— Kto tam?
— To ja! — zawołał Szydłowski.
Niwiński wpuścił go.
— Przyszedłem do państwa, bo nie mam się gdzie podziać. Na ulicy pod hotelem łańcuch tyraljerski, biją się. W kawiarni leżą ranni, dwuch ciężko rannych...
— Niech pan siada. I nam przyjemniej będzie. Obiad pan jadł?
— Nie, zasiedziałem się w kawiarni, a potem nie można już było wyjść.
— Cóż bolszewicy?
— Widziałem ich atak. Szli naprzód dość odważnie, ale nie mają zbyt pewnych siebie min, a wyglądają, jak ostatnia hołota. Strzelają z pod pachy, nie umieją strzelać, krzyki wyrabiają, ale rannych wciąż ze zmieszaniem oglądają i, widać, krew robi na nich przygnębiające wrażenie.
— Gości nie rabowali?
— Nie, zachowali się poprawnie... Czasu nie mieli...
Znowu ktoś zapukał.
To Ryszan z kilku Czechami prosił o przytułek.
— Ci głupcy na dachu ustawili karabin maszynowy! — śmiał się Ryszan. — Miasto ostrzeliwują.
Istotnie, huk zrobił się straszny.
Siedzieli tak ze dwie godziny, rozmawiając półgłosem.
Naraz znowu odezwały się w hotelu krzyki, hałasy, wystrzały.