Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oberwanych, z karabinami na ramionach. Jeden z nich miał długą kawaleryjską szablę, sięgającą do pięt.
— Stój! — krzyknął posterunek. — Wy kto budietie?
— Siczowyki! — odpowiedzieli malcy.
— Tu wy „Siczowyki“ a dalej za „krasnogwardiejców“ podacie się, swołocz... Czego się wałęsacie...
— My „Siczowyki...“ Towariszcz, daj patronów...
— Durak! Nie widzisz, że u mnie japoński karabin? Japońskie patrony nie do ruskich...
— A kakije-ż japońskije? — z ciekawością spytał malec.
Nadziwiwszy się ostro zakończonym nabojom w lśniącej łusce, malcy odeszli, obojętni na kule, poważnie gwiżdżące dokoła nich.
— Ej, a jak was kto postrzeli! — wołał Ukrainiec.
— Niczewo, ja krasnawo kwasu nie ispużajuś! Nie małosolnyj uże!
Od strony placu Teatralnego pokazał się wolno pod ścianami domów jadący samochód ciężarowy Czerwonego Krzyża. Z drugiej strony od placu św. Zofji kilku ludzi niosło ciężko rannego człowieka. Stojący na warcie przed hotelem posterunek krzyknął na Czerwony Krzyż, prosząc, żeby i z jego domu naprzeciw ciężko rannego zabrano. Ale szoferzy przecząco potrząsnęli głowami.
— My tylko amunicję wieziemy! — wołali.
Od strony Św. Zofji biegł jakiś pan. Koło hotelu przystanął i, ciężko dysząc, odpoczywał przez chwilę. Potem pobiegł dalej.