Czciciel Potęgi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Czciciel Potęgi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Wraz z wejściem na świat dnia nowego połowę Lidyi okrył obraz, któremu podobnych nie wiele widziała i widzieć miała Ludzkość. Było to olbrzymie wojsko ciągnące wzdłuż dwu naraz krain, bo gdy jedna jego połowa serca Lidyi, wspaniałego miasta Sardes, już dosięgała, druga opasywała jeszcze całą szerokość Frygii. Dwie naraz ziemie, przez naturę w najpiękniejsze szaty ustrojone, przez starodawne swe dzieje dziełami ludzkiego kunsztu napełnione, okryły się tem morzem i zahuczały pod niem wielkim, ponurym, nieprzerwanym grzmotem. Nie wiele mniej niż dwa miliony uzbrojonych ludzi i niewiele mniej niż takąż liczbę zwierząt, Kserkses, syn Daryusza i Cyrusowej córy Atossy, prowadził na wojnę z Grekami.
Zbiorowisko to było niezmierne i bardzo dziwne. Dziwnem, ciekawem, wszystkich sił wzroku, wyobraźni, pamięci, dla ogarnięcia go w głównych choćby liniach wymagającem, było ono przez to, że, jak obraz mozaikowy z kamyków różnej natury i barwy, składało się z plemion i ludów różnej postaci, skóry, odzieży i zbroi.
Naprzód tedy chmurą szarą, leniwą, ciężką, ciągnęły wozy zaprzężone wytrwałymi mułami, żywnością gatunku wszelkiego wysoko spiętrzone, a otoczone trzodą dromaderów, których ogromne garby, mnóstwem tobołów i wszelkiego gatunku brzemion objuczone, mętnie w obłokach kurzawy zarysowywały powoli sunący naprzód las bezkształtnych, potwornych wież. W części na tych wozach i wieżach siedzący, a w części pieszo idący przy nich ludzie mieli pozór mrowiska, rozsypanego po ruchomej górze. Najnędzniejsi z nędznych, z samego dna niewolnictwa dobyci, do broni niezdatni, powoźnicy ci, świstami biczów, którymi naganiali zwierzęta i w tym samym celu wydawanemi z gardeł piskliwymi krzyki, napełniając powietrze, byli jakby pierwszymi oznajmiaczami nadciągającej rzeczy jakiejś srogiej, groźnej, ponurej.
To przecież, co o jedno zaledwie stadyum, około sześciuset kroków ludzkich zawierające, po nich następowało, groźnem będąc, nie było przecież ponurem, lecz owszem bardzo świetnem. Były to na czele zbrojnych ludów postępujące i przed wszystkimi innymi pierwszeństwo dzierżące hufce czysto perskiego rodu. W tyarach, mających kształt nizkich cylindrów, a złotemi taśmami na cztery części przedzielonych, albo w szpiczastych, wysokimi pękami piór strusich i pawich powiewających kasyach, olśniewali oni kaftanami z żelaza, naśladującymi wiernie wzory i połyskliwość łuski rybiej, jaskrawemi barwami szarawarów, błyskami zawieszonych u pasa, krótkich, w drogocenne rękojeście wprawionych mieczów.
Piersi ich osłaniały tarcze, misternie z łoziny plecione, u ramion sterczały oszczepy, kołczany i wielkie łuki, tak wielkie, że lasem wysokim wznosiły się nad ich głowami. Piesze czy konne, hufce te wśród idących za nimi tłumów pierwszeństwo dzierżyły, nietylko przez naczelnicze swe miejsce w pochodzie i świetność ubioru i zbroi, lecz także przez piękność rysów i siłę, butę, śmiałość postawy. Znać w nich było lud czystej aryjskiej rasy: biały, w członkach ciała i rysach oblicza kształtny, w ogniu źrenic i gibkości ruchów objawiający pełen życia i pożądań ruch myśli i woli. Znać w nich było także lud, który niedawno dopiero wystąpił na scenę dziejów świata i niedawno u szczytu potęgi stanąwszy, siły rozpędu, która pchała go naprzód jeszcze nie utracił i hartu, zapału, wiary w swe przeznaczenie, które umożliwiają zdobycze, w puchach użycia wyczerpać nie miał jeszcze czasu. Znać było również, że oni-to, w tę daleką, zamorską, pełną nieznanych gróźb i obietnic wyprawę, prowadzili wszystkich innych, że oni jedni szli na nią nie pod biczem przymusu i strachu, lecz z pobudek własnej, wolnej woli; że oni-to byli kwiatem odwagi i puklerzem mocy całego tego ciągnącego za nimi mnóstwa, że nakoniec ktokolwiek ten kwiat zetnie i ten puklerz skruszy, już przez to tylko i owo mnóstwo zwycięży. Takimi byli ówcześni władzcy całego znanego świata, — całego, z wyjątkiem północnych Scytów i południowych Etyopów, którzy bronili się przed nimi rozłogami swych pustyń i srogością mroźnych lub skwarnych klimatów, oraz z wyjątkiem tej części Grecyi, która poza podbitą Jonią, Tessalią, Macedonią, nigdy im żądanej ziemi i wody w ofierze złożyć nie chciała, a na której czele stali fanatycznie do niepodległości swojej przywiązani Ateńczycy i Spartanie. Dlatego też zapewne ku tym dwom nielicznym ludom greckim, ówcześni władzcy świata uczuwali jedną z tych wielkich nienawiści, któremi od czasu do czasu duch pychy wypala w łonie Ludzkości ogromne, krwawiące się rany. Nienawiścią tą i nadzieją zdobycia sobie nowych rajów bogactwa i rozkoszy zdjęci, szli oni naprzód ochotnie, mężnie, dumnie, z wiarą, że celu swego dopną, że zdepcą, zdobędą jak olbrzymy, podnoszący stopę dla zdeptania roju malutkich mrówek. Takiemi były, przodem niezmiernych wojsk Kserksesowych idące i jadące hufce czysto perskiego rodu, ale nie wiele ich było... Było ich bardzo niewiele w porównaniu z ciągnącemi za nimi tłumami, nawet tłuszczami.
Pierwsi po nich w godnościach państwowych, pierwsi też za nimi postępowali Medowie, z ubioru i zbroi do swych niedawno jeszcze niewolników, a dzisiaj panów podobni, lecz starsi, słabsi, z dawnych dostojeństw odarci, z pierwszego miejsca zepchnięci i, jakkolwiek dla starodawności sławy swej szanowani, niemniej upadek jej czujący tak w losach swoich zszarzałych jak w sercach upokorzonych.
Lecz za Medami, krwawem, zda się, morzem, rozlały się miedziane hełmy i tarcze Asyryjczyków, a nad nimi nieprzejrzane fale kopii i żelazem okutych pałek. Nie tak dawno jeszcze za cud i klejnot świata uznana Niniwa wysoko nad wszystkie ziemie wznosiła swe prawie bajecznie wspaniałe mury, a uczeni jej na niezliczonej ilości cegieł spisywali pełne chwały imiona jej królów i pełne grozy zwycięstwa jej wojsk; nie tak to jeszcze dawno jej zastępy zbrojne rozbiegały się po ościennych ziemiach i strachem ziejące, wiecznie zwycięskie, z piersi Medyi, Chaldei, Babilonii wyrywały jęki, a z ust hebrajskich proroków te klątwy, których wymowa przetrwać miała wieki. Teraz ta niedawna pani świata, z godności wszelkiej odarta, leżała pod stopą nowego pana, a synowie jej, w lnianych pancerzach i miedzianych hełmach, z miedzianemi tarczami u piersi, a lasem ostrych kopii i pałek nad głowami, szli tam, gdzie im iść rozkazywano, gdzie żadne łupy ich krwią opłacone i żadna chwała ich męstwem zdobyta ich łupem, ani ich chwałą zostać nie miała, tylko łupem i chwałą tego, który swem imieniem, niby olbrzymiem skrzydłem, w ciemność zanurzył ich imię i swoją potęgą, niby olbrzymim dziobem, skruszył i pożarł ich siłę i wolę. W promieniach słońca miedziane hełmy płonęły jak rozpalone pochodnie, a w miedzianych tarczach, osłaniających piersi, gorzały skupione blaski. Co pod hełmami myślały głowy, a pod tarczami czuły piersi tych synów Asyryi, to odbijało się w ich twarzach ponurych i krokach leniwych, które nie ustawały tylko pod grozą setników perskich, pod grozą najbardziej nieubłaganego w srogości i karze wodza asyryjskich pułków, z babilońskimi zlanych w jedność dziwną, z zażartych niegdyś wrogów złożoną w taką jedność i równość, jakiej udzielać zwykły tylko: śmierć i grób.
Ale to, co po tych naczelnych w państwie ludach i równych im jeszcze w oświacie Lidach, Myzach, Frygach, Baktrach, Fenicyanach, Armeńczykach następowało, przedstawiało dla oka nierozwikłaną gęstwinę zmieszanych ze sobą, wzajem odpychać się zdających zjawisk.
Czasem oddzielnymi i doskonale uszykowanymi hufcami, czasem jak trzody różnych gatunków, zmieszane w wielobarwny i wielojęzyczny chaos, szli, albo na koniach, na wozach, na wielblądach jechali Scytowie kupieni, albo podstępem w niewolę pojmani, w odzież perską obleczeni, a oprócz łuków i mieczów, w potężne topory zbrojni; Kaspiowie w futrzanych, pomimo letniego skwaru kaftanach, z szerokiemi szablami u pasów; Sarangowie w sukniach tak barwistych, że od nich ćmiło się w oczach i aż do kolan sięgającem, równie barwistem obuwiu; Arabowie, których suknie śnieżną białością odbijały na tle otaczającej ich pstrocizny, a jaskrawymi pasami przewiązane, spływały im aż do stóp; Judowie, w odzieży z bawełny w kraty i kwiaty tkanej, o łukach i strzałach trzcinowych; Libijczykowie, z ciałami ściśle oszytemi w zwierzęce skóry; Trakowie z głowami ukrytemi w lisich futrach, tak, że ludzkie ich oblicza ukrywały się pod lisiemi, a w długich, mieniących się jak skóry wężowe szatach; najdziwniejsi nakoniec, z pomiędzy wszystkich, Etyopi, z kopiami, u których szczytu sterczały nogi gazelli, z sękatemi pałkami, w skórach lwów i lampartów zarzuconych na ciała nagie, z obliczami namaszczonemi farbą białą w połowie jednej, a czerwoną w drugiej.
Cała ta powódź aryjskich, semickich, murzyńskich oblicz, ochotnych, ponurych, kształtnych i dzikich postaci, żelaznych pancerzy, kwiecistych kaftanów, szat barwistych, śnieżnych, skór, futer i rogów zwierzęcych, zawojów, pióropuszów, hełmów, tarcz, kopii, łuków, oszczepów, kołczanów, mieczy, szabel, pałek, żelazem okutych wozów, koni ubranych w błyszczące rzędy, wielblądów jednogarbnych i dwugarbnych — cała ta niezmierna masa, oblana połyskami złota, miedzi, stali i drogich kamieni, pod którą jęczała, grzmotem huczała ziemia, posuwała się naprzód bardzo powoli; — sunęła jednym szlakiem, jedną rzeką, tam, gdzie utorowanych dróg brakowało, zalewając uprawne pola, sztucznie zraszane łąki, winnice, które nagle znikały bez śladu, kasztanowe, oliwne, daktylowe, śliwowe gaje, po których rozkwitłej gęstwinie nagle pozostawały gromady skieletów.
Jak pasmo rozcięte, którego obie połowy znacznie od siebie odsuniętemi zostały, tak ta masa gęsta i stłoczona w miejscu jednem rozrywała się na dwie połowy znaczną przestrzenią z sobą rozdzielone. Była to jakby szczelina w murze, albo pomiędzy dwoma stłoczonemi nagromadzeniami ludzi i rzeczy szeroka próżnia. Jednak próżnia ta zawierała w sobie najcenniejszy klejnot tego wojska i właściwą przyczynę zjawienia się jego na ziemi: Kserksesa i jego orszak.
W odległości kilku stadyów od tej połowy wojennego tłumu, którą przodem pchnięto, na pysznych i pysznie przybranych rumakach jechało tysiąc ludzi, z oszczepami, których ostrza ku dołowi były spuszczone, a za nimi tysiąc pieszych, z lasem kopii nad głowami, poprzedzało wóz z olśniewającem bogactwem przybrany, przez ośm koni niepokalanie białych ciągniony, a na którym nie siedział nikt, bo woźnica nawet, miejsca na nim zająć nie mając prawa, z błyszczącymi od drogich kamieni cuglami w dłoniach, pieszo, obok wyzłacanych i kunsztownie rzeźbionych kół jego postępował. Był to święty wóz Mitry, geniusza Ormuzdowego, który słońce prowadził po niebie, a którego wyobrażenia w postaci posągu, lub obrazu, jak wszelkich zmysłowych wyobrażeń bogów, mazdejska wiara wyznawcom swym tworzyć wzbraniała. Więc z kształtów i rysów żadnemu oku ludzkiemu nieznany, dobry geniusz Ormuzda, Mitra, obecnym być musiał przecież wszędzie, kędy jaśniało oblicze i skierowywały się kroki pierwszego z pośród jego wyznawców, ducha-słońca ziemi, tak jak on był duchem-słońcem nieba. Dla tego-to niezłomnego i gorliwie przez nadwornych magów głoszonego mniemania, że Mitra zawsze towarzyszy Kserksesowi, a obecnością swą udziela mu przymiotu niezwyciężoności i nigdy nieprzekwitającego szczęścia, wóz jemu poświęcony toczył się bezpośrednio przed wozem królewskim, który, ani drogocennością ozdób swych, ani pięknością zaprzęgu nie ustępował mu wcale; owszem, był jak najściślej do niego upodobnionym, aby przez to, jak wykładali nadworni magowie, śmiertelnym tłuszczom okazać, że niebieska i ziemska potęga zostają z sobą w bratnim sojuszu równości, że zatem ktokolwiek poddaje się drugiej, łaskę i hojność pierwszej zdobywa. Lecz, gdy wóz Mitry poprzedzało tylko tysiąc jeźdźców i tysiąc pieszych kopijników, za wozem królewskim, otoczonym przez kilkunastu najbliższych mu, najdostojniejszych mężów, jechał kwiat nad kwiatami i tryumf nad tryumfami i wojska i państwa: dziesięć tysięcy jeźdźców, królewskich stróżów i ulubieńców, noszących imię miryady nieśmiertelnych. Nigdy, ani jednego z tej poświęconej królowi liczby rycerzy zabraknąć nie mogło; szczerbę sprawioną przez ubytek jednego, wnet zajmował nowy, co sprawiało, że poczet ten wydawać się mógł złożonym z zawsze tych samych, wiecznie młodych i silnych — nieśmiertelnych. Tu na pierwszy już rzut oka poznać można było wysokie pochodzenie, bogactwo i górujące nad powszechnością umysły młodzieńców, którzy, w mieniące się jak rybia łuska, żelazne pancerze okuci, podnosili w górę las tkwiących u oszczepów złotych jabłek granatu, a od głowy do stóp ociekali złotem i dyamentami, strojącymi ich tyary i rękojeście mieczów, wiszącemi u ich uszu i szyi, świecącemi na ich rękach i stopach, na głowach, grzbietach i goleniach ich rumaków. W tych zaś olśniewających blaskach bogactwa twarze ich jaśniały nie samą tylko młodością i pięknością, ale także światłem wszelkiej wiedzy, ówczesnemu światu dostępnej, i wszelkiej gładkości, obyczaj ówczesny u samych szczytów jego wieńczącej. Z dwunastu pokoleń, na które od czasów prastarych dzielił się naród Persów, a z których jedne oddawały się wojennym, inne rolniczym, a inne pasterskim rzemiosłom, zwierzchniczem, przodującem w bogactwie, sławie i nauce było pokolenie Pasargadów, z którego wyszedł królujący dziś całemu niemal znanemu światu ród Achemenidów, — a oni, ci nieśmiertelni, wszyscy z pokolenia tego pochodzenie swe wywodzili i wszyscy od kolebki, ciałem i duchem gotowali się do przynależnych im, wysokich miejsc i przeznaczeń. Nic też dziwnego, że z pod tyar udyamentowanych patrzały twarze białe, śmiałe, dumne, nierzadko oświecone boskim ogniem górnych uczuć i myśli, i że w tych właśnie twarzach tkwiło rozwiązanie dwu zagadek — z których pierwszą było zrodzenie się na ich ziemi wzniosłej religii mazdeizmu, a drugą — zapanowanie jednego ludu, nad takiem mnóstwem innych. Zresztą, wszyscy ci pyszni jeźdźcy, złote granaty nad głowy wznoszący, byli bliższymi lub dalszymi krewnymi króla, z tego samego co i on pokolenia ród swój wywodząc. Dla tych wszystkich więc przyczyn, ażeby nigdy, przez jedną choćby godzinę, jakiegokolwiek niedostatku albo zmartwienia nie ucierpieli, tuż prawie za ostatnimi ich szeregami mnóstwo mułów i wielblądów ciągnęło na wozach, lub niosło na garbatych grzbietach ich żywność, napoje, stroje, służbę i — niewiasty. Tam także wieziono królewskie stroje, naczynia, służbę, żywność — w srebrnych beczkach wodę z egipskiej krynicy Cheopsu, wino syryjskie, pszenicę z pól Eolii...
Na tej chmurze wozów i wielblądów kończyło się wszystko, co zblizka towarzyszyło królowi; powstawała nowa próżnia zawierająca w sobie kilka stadyów, aż znowu, u jej końca rozpoczynał się wielki pochód wszechludów, zalewał drogi, pola, łąki, łamał przed sobą winnice, gaje, kresem swym sięgał ostatnich kresów widnokręgu.
Wóz Kserksesa, tak jak i wóz Mitry, pozłocony i w rzeźby z kości słoniowej ubrany, za wysłanie miał poduszki i kapy, iskrzące się purpurą i drogocennym haftem, a tak ułożone, aby pan świata i tu jeszcze zasiadać mógł, jak na tronie, nad wszystkiem, co wyprzedzało go, otaczało i za nim postępowało, postacią swoją górując. Była to zaś postać dla świetności tła i górności miejsca swego doskonale odpowiednia. Młody, od kilku lat zaledwie berłem Cyrusów, Kambyzesów, Daryuszów władnący, Kserkses wzrostem swoim dosięgał bardzo wysokiej miary, a rysami oblicza najprawidłowszych wzorów aryjskiej rasy. Z pod tyary, takiej samej, jaką nosili wszyscy jego perscy rycerze, więc kształt nizkiego cylindra mającej i tylko zamiast złotemi, dyamentowemi taśmami na cztery części rozdzielonej, czarne jak noc włosy, w sztucznie ułożonych kędziorach opływały mu plecy i ramiona; równie czarna, ogromna broda, z pełną też starania sztuką, a obyczajem perskim, w kilka jakby pięter zfalowana, prawie do pasa okrywała mu piersi. Długa suknia, z materyi mieniącej się kilku barwami, atalską zwanej, okrytą była haftami z przedziurawionych i na nici znizanych dyamentów, śród których przeważały turkusy takiej wielkości i piękności, jakie sama jedna w świecie posiadała Persya, a to ją czyniło tak twardą i sztywną, że całkiem niewidzialnemi stawały się pod nią kształty i ruchy ciała. Stopy Kserksesa, na sprężystych puchach poduszek oparte, okryte były obuwiem przez perski obyczaj wymyślonem, stopę całą purpurową i perłami haftowaną skórą okrywającem, a u końca sterczącym długimi i wysoko do środka zakrzywionymi dziobami. Wyglądało to nakształt dobywających się z pod dyamentowej pokrywy dwu zakrzywionych pazurów drapieżnego ptaka. Jednak, ani bajeczne prawie nagromadzenie drogich kamieni na jednej ludzkiej postaci, ani przedziwna misterność i harmonia ich układu, nie mogłyby tak zadziwić i zaciekawić przenikliwego wzroku, jak sprzeczność dwu cech, dwu z pozoru wyłączających się właściwości, które przecież zarówno uderzały w zewnętrzności króla. Były niemi: sztywny, nieruchomy, kamienny prawie spokój postaci i niezmierna, niepohamowana, wulkaniczna ruchliwość i ognistość rysów. Ciało jego, na wpół leżące, lecz w górnej połowie swej śród poduszek i kap wyprostowane, w dyamentowej pokrywie zamknięte, stopy z wysoko zakrzywionymi dziobami, ręce pierścieniami okryte, i głowa, obciążona ciężką od drogich kamieni tyarą, wysoko górując nad głowami otaczających wóz jeźdźców, tak zupełnie żadnego nie dokonywały poruszenia, jak gdyby były z kamienia wykute, lub należały do ostygłego już trupa. Ale, biała, podłużna, o wielkich oczach i purpurowych ustach twarz, w gęstej chmurze czarnych włosów na ramionach i piersi falisto spiętrzonych, gorzała rumieńcami, płomieniami źrenic, drżeniem warg i policzków, zdradzając nieustanny, burzliwy, wewnętrzny potok myśli, marzeń, pożądań, może niepokojów i obaw. Spokój boga, z niezmiernych wysokości na ziemskie padoły spoglądającego, skrytość, niedostępność, powaga pana panów i zwierzchnika nad zwierzchnikami, powinny były przyoblekać go nieprzerwanie i z tłuszczy śmiertelnych wyróżniać. Wiedział o tem, ćwiczyli go w tem od kolebki mistrze dworacy i namiętnie go kochająca matka Atossa. Ale czynna, ruchliwa, niewyczerpana krew ogniem płynęła mu w żyłach, paliwa jej dodawały młodość i wiedza o dzierżonej wszechpotędze. Ta postać wysoko nad otaczającymi sunąca i kamiennie nieruchoma była wulkanem, który w swej głębi przelewał wieczne płomienie. W tej dyamentowej skorupie młodą, szeroką piersią oddychał człowiek tak bez miary gwałtowny, jak władza jego nad rzeczami i ludźmi była bez granic.
Kserksesowy woźnica, syn jednego z najmożniejszych w Persyi mężów, pieszo u wyzłacanych kół postępując, trzymał w dłoni cugle ośmiu niepokalanie białych rumaków. Z obu stron wozu, głowami do połowy zaledwie Kserksesowej postaci sięgając, jechało dwunastu najprzedniejszych w Persyi dostojników, jak bowiem siedzenie króla górować musiało zawsze nad siedzeniami z blizka go otaczających, tak liczba ich przenosić nie mogła nigdy dwunastu. Przy biesiadach, wśród państwowych narad i w podróżach tylko dwanaście istot ludzkich — niewolników, jakoteż niewiast w rachunek nie przyjmował nikt — oblicze jego z blizka widzieć miało prawo. Ci najbliżsi krewni króla — gdy po raz pierwszy wjeżdżać miał do miasta Sardes, które obok Suzy, Ekbatany, Babilonu, Kelanei i innych kwitnących stolic stanowiło jeden z drogocennych klejnotów państwa — na najpiękniejszych swych rumakach i w najpyszniejszych strojach zbiegli się dokoła królewskiego wozu, aby w odpowiedniej postaci ukazać się w starej, sławnej, zbytkami słynącej stolicy Lidyi. Więc tyary ich i kassye puszyły się pękami piór strusich i dyamentowych, z pod bród spiętrzonych spływały na piersi łańcuchy złote, w uszach mieli świecące kolce, na palcach pierścienie z pieczęciami, rzniętymi w szafirach, onyksach, kornalinach, u dołu szat frendzle z pereł, na stopach obuwie z jaskrawymi hafty i wysoko do środka zakrzywionymi dziobami.
Już przodem pochodu idące hufce dosięgły Sardes i dokoła tego miasta wielką przestrzeń różnobarwnymi namiotami okrywały, gdy najbliżej królewskiego wozu jadący Mardoniusz, ręce złożył w ten sposób, aby ręka prawa znajdowała się w dłoni lewej, do piersi je przycisnął i, wzrok ku królowi wznosząc, przemówił:
— O, panie! Naczelnicząc wojskom ojca twego i twoim, wiele krajów i państw zwiedziłem, lecz nie widziałem miejsca tak pięknego, jak ta oto okolica Lidyi w pierwszym miesiącu kwiatów. Czy spostrzegasz, o królu, kasztanowe wzgórza, kwitnącemi drzewami okryte, a u stóp ich to wielkie domostwo, którego miedziane dachówki goreją jak roztopione złoto?
Brat królewski, Histaspes, rąk u piersi na znak pokory nie składał, ale owszem, wskazujący palec ku punktowi, na który Mardoniusz wzrokiem tylko ukazywał, wyciągając, z żywością i śmiało zawołał:
— Czy widzisz, o królu, te ogrody, które na stoku wzgórzy wyglądają jak zawieszone w powietrzu i szeroko rozpływają się po równinie? Śmiało iść one mogą w porównanie z rajem otaczającym twój pałac w Suzie! Radbym ujrzał jak wygląda ten niewolnik twój, który sobie tak wspaniałe siedlisko urządził?
Gdy Histaspes to mówił, biały rumak jego, z pękiem drogocennych kółek u łba brzęczących, dokonywał pod nim niespokojnych skoków i zwrotów. Nic w tem dziwnego nie było, bo Histaspes, dzielny i doświadczony jeździec, dziś po raz pierwszy tego wierzchowca dosiadał. Wielekroć przedtem oznajmiał on chęć swoją posiadania konia z przedziwnej nizejskiej rasy pochodzącego, lecz nie wiele miała ich Persya i poświęcano je Mitrze i królowi. Skąd go otrzymał teraz? Nikt o to królewskiego brata nie zapytywał i niewielu tylko ludzi widziało, jak przywiódł go był wczoraj jakiś wysoki, ze śniadą twarzą i giętkim układem Lidyjczyk. W ręku tegoż Lidyjczyka widziano także dzban z cennego metalu i wielce kunsztownie wyrobiony, któremu z ciekawością przyglądał się był znowu drugi brat króla, Mazistas. Teraz Mazistas, jeszcze śmielszy i poufalszy od Histaspa, jakkolwiek mniej od tamtego wesoły, owszem chmurny, młodszemu bratu mowę przerwał:
— Widzę gromadę ludzi od domu tego, a na jej czele chór niewiast, zapewne, o królu, młodych i pięknych, bo niewolnicy twoi wiedzą, że widok takich tylko zapalić może w twoich boskich oczach promienie łaski!
Tu, mag Sowab, ramiona rozpostarł i uroczystym głosem zawołał:
— Szczęśliwa wróżba, o królu! Szczęśliwą wróżbę dla wielkich twoich przedsięwzięć spostrzegam w tych dymach, które wzbijają się nad równiną i których woń z daleka już nas dochodzi! Arabskie kadzidło, ambrę, cynamon czuję w powietrzu! A czemże jest ten szlak dziwny, który nakształt złotego węża wije się pośród traw i kwiatów?
— Jest to, o ile stąd dostrzedz mogę, droga usypana złotym piaskiem, zauważył Mardoniusz. Zaprawdę — dodał — któryś z niewolników twoich zamierzył snać w tem miejscu, cześć przynależną oddać ci, panie świata.
Kserkses milczał, ale nadaremnie najbliżsi mu towarzysze usiłowali uwagę i ciekawość jego rozbudzić, bo jakkolwiek nieruchomy i milczący, daleko jeszcze baczniej i ciekawiej od nich rozglądał się dokoła. Kiedy uczuł zapach kadzideł, o którym mówili tamci, i wijący się po równinie szlak złotej drogi dostrzegł, nozdrza jego, jak u zwierzęcia węszącego zdobycz, poruszyły się gwałtownie. Możnaby mniemać, że uczuł w powietrzu woń hołdów. Przenikliwym wzrokiem wpatrując się w gmach wielki, miedzianym dachem jak pożarem pałający; najniespodzianiej zapytał:
— Ilu jeźdźców rzędem wjechać może na schody mego pałacu w Suzie?
— Dziesięciu, o panie! — śpiesznie odpowiedziało kilka głosów.
— A ilu takich zmieścić-by się mogło na schodach tego oto domu?
— Co najmniej sześciu, królu, już ja się znam na tem! — wykrzyknął Histaspes.
Wozy Mitry i Kserksesa posuwały się coraz powolniej; wśród zwolna jadących za nimi nieśmiertelnych. Cudowna równina, pomiędzy Tmolosem, rysującym na niebie z jednej strony potężne swe garby i szczyty, a wieńcem obejmujących je ze strony drugiej wzgórzy kasztanowych, roztoczyła przed nimi swoje łąki, winnice, kwieciste ogrody, błękitną szarfą Paktolu opasane. Zajaśniały oczy, rozigrały się wyobraźnie i otworzyły usta tych wyborowych synów Iranu. Pamięć im owionęły wspomnienia ich pięknej ojczyzny; zmysły przeczuły rozkosz.
Oczy Kserksesa, szybko obiegając wszystkie punkty równiny, podobne były do ptaków, które wciąż zrywają się do lotu, lecz powściągają skrzydła, nie wiedząc, na którym z mnóstwa otaczających je szczytów naprzód spocząć mają. Były to oczy człowieka, który pragnął wszystko odrazu przeniknąć, doznać i posiąść. Spoczęły nakoniec znowu na wielkim gmachu. Zarazem Kserkses zapytał:
— Ile komnat mieści w sobie mój pałac w Suzie?
— Przeszło dwieście, o królu! — odpowiedział Mardoniusz.
— A ile ich ten zawierać może?
Satrapa Lidyi, Artafernes, po raz pierwszy głos zabrał i lewą rękę w prawą wkładając, a obie przyciskając do piersi, odpowiedział:
— Niewolnik twój, o panie, nieraz w tym domu od właściciela jego gościnne dary przyjmował. Zawiera on w sobie niewiele więcej komnat nad sto.
Tu głos Kserksesa wybuchnął z taką siłą, że jak ryk lwa wśród szumu wiatru rozległ się wśród szmeru nieśmiertelnych.
— Wielkim jest Ormuzd! ten człowiek posiada domostwo o połowę tylko mniejsze od mojego!
Woń kadzideł stawała się coraz silniejszą i coraz bliżej widać było obłoki dymów, unoszące się nad wężem złotej drogi i nad gromadą ludzi, postępujących w takim kierunku, aby u jej końca spotkać wóz królewski.
Histaspes, ze szczerym śmiechem zadowolenia, zawołał:
— Już rozróżniać mogę trzy niewiasty, które, przodem wielu innych postępując, mirt i koniczynę na złoty piasek rzucają. Jedna z nich z szat i postaci podobna do węża, który różnobarwną łuską połyskuje, — druga, w białej tunice, we włosach ma perły... trzecia...
— Młodemi oczami, same tylko niewiasty dostrzegasz, Histaspie — z łagodnym uśmiechem ozwał się milczący dotąd stryj króla, srebrnobrody Artaban — ja zaś spostrzegam, wiodącego cały orszak, w długą suknię lidyjską ubranego starca i postępujących za nim pięciu dorodnych, bogato przybranych młodzieńców.
Teraz plecy Kserksesa oderwały się od poduszek, które im za miękkie oparcie służyły, i wyprostowany zwrócił się w stronę nadchodzącego orszaku. Nozdrza jego poruszały się coraz żywiej, oczy zdawały się pożerać złotą drogę i unoszące się nad nią dymy.
— Artafernes! — zawołał.
Satrapa Lidyi złożone ręce do piersi przycisnął.
— Jak nazywa się i kim jest człowiek, który, z tego wspaniałego domu wyszedłszy, drogę mi zachodzi?
Artafernes, stary sługa Daryuszowego domu, który panu swemu hufce Lidyjczyków był przyprowadził i dowództwo nad nimi dzierżył, odpowiedział:
— Jest to, o panie, Pytyon Lidyjczyk, role obszerne, kopalnie bogate i handle niezmiernie rozległe mający. Sławią go ludzie i wysoko podnoszą za bogactwo i wielki rozum.
— Rozumnym być musi, skoro panu swemu zamierza hołd złożyć — zauważył Mardoniusz.
— A te piękne niewiasty, które i ja teraz wyraźnie już rozpoznaję, oczom pana ukazać — dodał Mazistas, któremu widocznie sprawa jakaś niewieścia tkwiła w sercu i odzywała się w zwracanych do Kserksesa słowach.
Ale z ust królewskich wyszło lekkie gwizdnięcie. Zrozumiał je woźnica, bo wnet ściągnięciem cugli konie zatrzymał, głośniej powtórzył je na wiszącej mu u sukni złotej trąbce Mardoniusz, a krótkie, urwane dźwięki trąbek, przez tysiączników wydawane, od tysiąca do tysiąca jeźdźców powtarzały się coraz dalej, jak echa jedne drugim odpowiadające, aż cały orszak królewski od przodem postępujących łuczników i kopijników do ostatniego szeregu nieśmiertelnych, wraz z dwoma środek zajmującymi wozami, stanął jak w ziemię wryty. W tejże samej chwili u kresu drogi, złotym piaskiem wysypanej, a u Pytyonowego domu początek swój biorącej, dużą, bo może całe stadyum zabierającą, przestrzeń, okryły ciała ludzkie, które na kształt ściętych kwiatów, w głębokiem milczeniu, twarzami położyły się na ziemię. Tylko trzy niewiasty, dostojne znać i na przodzie licznego pocztu niewolnic postępujące, twarzy swych w złotym pyle nie ukryły, ale zgiąwszy kolana z drżących dłoni rozsypywały drobny mirt i trójlistną koniczynę. Nad obu orszakami: tym, którego wozy i konie stały jak w ziemię wryte, i tym, który, w barwistych strojach, jak łan ściętych kwiatów na pozłacanej ziemi leżał, świeciło w górze, jasne, ale łagodne słońce i z woniami ambry, sandału, cynamonu, piżma, aloesu, przeciągały obłoki kadzidłowego dymu.
Błyszczące tyary znakomitych mężów perskich chyliły się wzajem ku sobie, z cichemi szeptami:
— Spójrz, Histaspie, na tę niewiastę do węża podobną... Krucze jej włosy mnóstwem tasiem wiją się na kształt węży, a wargi ma rubinowe...
— Piękniejsza dla mnie ta, której alabastrowa szyja wyłania się z białej tuniki, a perły owijają warkocze do pozłoconego bronzu podobne... Więc Lidyjki bywają tak białe? O, wiosno!
Nad tymi szeptami wzniósł się głos Kserksesa, zapytujący:
— Czego żąda ode mnie Lidyjczyk, który wraz z domownikami swymi drogę mi zaszedł?
Wtedy u samego wstępu złotej drogi leżący starzec podniósł z nad ziemi twarz bogatym zawojem ocienioną, a tak wzruszoną, że rumiane policzki jego i siwa broda poruszały się niepodobnem do poskromienia drżeniem. Długa, uroczysta szata lidyjska, w miękich zwojach daleko za nim słała się po złotej drodze i aż ku ziemi spływały szerokie jej rękawy, gdy w klęczącej postawie, z dłońmi u piersi splecionemi, mówić zaczął. Zaczął, lecz zaledwie parę dźwięków wydobyło się z ust jego, umilkł znowu i drżał coraz silniej. Czy to trwoga, odbierała mu siłę i w gardle więziła głos? Bynajmniej; jeźli przez chwilę nawet doświadczał tego uczucia, bez śladu zniknęło ono wobec innego, którem była — miłość. Wzniesione ku Kserksesowi siwe oczy jego gorzały jej płomieniem i nurzały się w jej zachwycie, gdy z wysileniem mówić zaczął:
— Więc na twoje-to oblicze patrzę i twoją-to postać oglądają nakoniec nędzne oczy moje, o, królu! o, panie! o, kochanku bogów i ziemi... ty, wielki! ty, potężny! ty... święty!...
I znowu głos, raczej szept jego skonał, ale tym razem w łkaniu, które zatrzęsło mu piersią.
Nigdy żaden wyznawca nie słał ku swemu bóstwu modlitwy czulszej nad tę, którą teraz Pytyon Lidyjczyk wznosił ku siedzącemu na wysoko usłanym wozie królowi.
— Stary jestem, o panie, i litościwi bogowie błogosławili owocom trudów moich... Mam małżonkę, którą miłuję, synów dorodnych jak cedry Libanu, ziemie rozległe, spichrze pełne i skarbiec bogaty... Lecz jak wargi niemowlęcia, które po raz pierwszy chwytają pierś matki, podniebienie moje po raz pierwszy kosztuje szczęścia, bo ciebie oglądam, o, słońce!
Teraz twarz podniósł i splecione ręce wyciągnął ku temu, do którego się modlił, a tak wyglądał, jakby niezmierna siła zachwycenia wnet same prawa natury przełamać i nad ziemię porwać go miała.
— Z dziećmi i domownikami wyszedłem na twe spotkanie, o umiłowany! a drogę przed tobą złotem Paktolu i, świętemi ziołami usławszy, błagam, abyś mię najszczęśliwszym z pomiędzy śmiertelnych uczynił, w tym oto domu moim, wraz z całym swoim orszakiem, owoce roli mojej i dary gościnne, na jakie niewolnikowi twojemu starczy, przyjmując!
Z twarzą wzniesioną i wyciągniętemi w górę rękoma, błagający, rozkochany, w obliczu królewskiem mrużące się od łez i zachwycenia oczy topiąc, umilkł, skamieniał.
Ruchliwą twarz Kserksesa przebiegało mnóstwo przelotnych uśmiechów, które czyniły ją naprzemian to wzgardliwą i szyderczą, to łaskawą i zadowoloną.
— Podoba mi się ten człowiek, a wspaniałość jego domu ciekawość we mnie obudza. Jestże on tak bogatym, aby mnie i nieśmiertelnych moich, z którymi rozstać się ani na jedną godzinę nie chcę, mógł gościnnymi darami podejmować?
Najlepiej rzeczy świadom Artafernes odpowiedział:
— O, panie! Pytyon Lidyjczyk jest w całem twojem państwie najbogatszym mężem po tobie!
Coraz więcej zadziwiony i zaciekawiony, król zdawał się jeszcze wahać.
— Wiecie o tem, krewni i najprzedniejsi ze sług moich, że bez waszej porady anim się na tę wojnę nie wybrał, ani żadnego z postanowień nie przedsiębiorę. Czyliż mniemacie, że teraz, w wojennym pochodzie się znajdując, powinienem oczekiwanie mego miasta Sardes przedłużyć, a na prośbę człowieka tego przystając, w domu jego dzień wesołości przyjąć?
Stary stryj królewski, Artaban, pierwszy odpowiedział:
— Powinieneś uczynić to, królu, bo człowiek ten kocha cię prawdziwie; serce zaś szczerze kochające to klejnot, który rzadko pod stopy królów upada... Również stary i białobrody Otanes, ojciec królewskiej żony, Amestry, a wódz perskich hufców, zgodził się w zdaniu z Artabanem.
— Sprawianie radości małym jest szczęściem wielkich — rzekł.
Ale ci dwaj najmniej przez króla słuchanymi byli. Czekał na to, co powiedzą: Mardoniusz, Histasp, Mazistas i inni; oni zaś gdyby byli nawet śniadego Wamika nigdy nie widzieli, z twarzy królewskiej i z własnych chęci wyczytaliby swoje zdanie.
— Uczyń to, królu! ten człowiek wydaje mi się godnym łaski, o którą błaga!
— Siebie i nas nie pozbawiaj dnia wesołości, Kserksesie!
— Patrz, patrz, o wielki! jak ta niewiasta do węża podobna, ku tobie czarnem okiem zerka... Na mnie zaś nieszczęśnika, ta wiosna oblana perłami, która mi się najlepiej podoba, ani patrzy...
— Wyborne są, o królu, wina syryjskie, któremi pewno mąż ten częstować nas będzie, a nad Lidyjki piękniejszych niewiast w państwie twojem nie ma!
Kserkses na magów milczących spoglądał. Nigdy najmniejszego czynu bez usłyszenia ich przepowiedni nie przedsiębrał. Dwóch ich było: Sorab i Bursujech, którzy mu wszędzie i nieodstępnie towarzyszyli, a teraz o tajemnych rozmowach z Wamikiem pamiętając i jednomyślnie na strzemionach się podnosząc, z uroczyście rozłożonemi ramionami zawołali:
— Wielki Mitro, oświeć nas! Mitro, który słońce po niebie oprowadzasz, daj nam poznać wolę Ormuzda i drogę królewską!
W głębokiem milczeniu, które potem wezwaniu magów zapanowało, rozbrzmiał po chwili głos Soraba:
— Czy widzisz, królu, jak niecierpliwie rumaki Mitry kopytem ziemię grzebią, jak nozdrza ich świętym ogniem parskają, jak grzywy ich jeżą się i nachylają w stronę domu o miedzianym dachu?...
Grozą i strachem jakby zdjęty, umilkł mag a Kserkses, na wozie swoim stojąc, olśniewającą od blasku dyamentów tyarę i pod nią twarz nieco zbladłą naprzód podawszy, w święte konie Mitry utkwił wzrok niemal pokorny. Wierzył w nadprzyrodzone znaki, w złe i dobre wróżby, w obietnice i groźby magów. Czy widział i teraz święty ogień tryskający z nozdrzy rumaków Mitry i grzywy ich zjeżone w kierunku domu o miedzianym dachu? Może, bo pod suknią osypaną dyamentami, ciałem jego poruszyło zaledwie widzialne drżenie, a pod gęstym łukiem czarnych brwi oczy napełniły się niemal grozą. Sorab zaś, po chwilowem milczeniu, śród którego w gęstwinie spiętrzonej, rudej brody modlitwy szeptał, głowę podniósł i tak głośno, że go naokół słyszały pola, sady i kasztanowe wzgórza, przemówił:
— Ormuzd mówi: wejdź do domu sługi twojego i spokojnie owoce z roli jego pożywaj, bo każdy dzień wesołości twojej jest perłą świata, a temu, który ci go dostarczy, bogactwo i Ormuzdowe zbawienie!
Teraz twarz Kserksesa oblała się rumieńcem i wyrazem młodzieńczej radości, którą jednak szybko ukrył, ze wspaniałą natomiast łaskawością ku Pytyonowi się zwrócił.
— Odkąd z wojskiem mojem w ten pochód wyruszyłem, pierwszym jesteś, dobry mężu, który mnie i mojemu hufcowi owoce ze swojej roli i dary gościnne ofiarujesz. Skoro zaś krewni i najstarsi słudzy moi tak postąpić mi doradzają a kapłani Ormuzda dobre przepowiadają wróżby, żądaniu twemu zadość uczynię.
Kiedy to mówił, głos jego był tak czystym i łagodnym, a spojrzenie z taką pogodą i niemal przyjaźnią w dół spływało, że po drgającej twarzy wpatrzonego weń Pytyona, pociekły łzy rozczulenia.
Potem, drogą usypaną złotym piaskiem, ciągnął ku Pytyonowemu domowi orszak barwisto przybranych mężczyzn i niewiast, którzy z rozkołysanych kadzielnic wyrzucali w powietrze obłoki wonnego dymu, a na ziemię sypali mirt i koniczynę. Za nim jechali łucznicy, szli kopijnicy, toczyły się z wielkim sprzęgiem białych rumaków wspaniale usłane wozy Mitry i Kserksesa, rzeźko lub poważnie sadzili na koniach najprzedniejsi wodzowie i dostojnicy. Aż nakoniec, w całej długości swej rozwinęła się na tym złotym wężu miryada nieśmiertelnych, a jakkolwiek w głębokiem milczeniu ciągnęła, sam jej widok, blask, posłuszeństwo ochotne, w którem za panem swoim postępowała, napełniły przestrzeń myślą i duchem pieśni wschodniej:

»U twoich cugli świat, u twego strzemienia czas,
Gdy ruszysz strzemieniem, nie dziw, że za tobą
Płyniemy strumieniem...«





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.