Ciche wody/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom I
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Zagórzanach, majątku podlaskim należącym do rodziny, do któréj hr. Lambert się liczył, można było pół wieku spędzić nie będąc widzianym od ludzi i ludzi nie widząc. Część ta kraju dziś jeszcze przedstawia obraz jaki niegdyś, przy mniejszém nasiedleniu całość musiała stawić przed oczy podróżnych co ją opisywali. W szesnastym wieku przejeżdżający te kraje Niemcy i Francuzi, opowiadają o ogromnych lasach i znacznych przestrzeniach wśród których osad nie spotykali. Podlasie mniej żyzne pozostało dotąd prawie czém było w XVI wieku. Przejeżdża się tu kilkomilowe zarośla, wyniszczone bory, moczary i piaski, ledwie gdzie jaką znajdując lichą karczemkę.
Niegdyś puszcze całe jeszcze i nietknięte mogły tym okolicom pewną malowniczą nadawać fizyognomię, dziś pnie i łomy a piaski i wrzosy, nieznośną czynią tę podróż po zapomnianym jakby od ludzi i Boga zakątku.
Zagórzany, nieopodal od Buga, w okolicy Włodawy, wprawdzie lasy miały lepiéj zachowane, drogi utrzymywane staranniéj, lecz kraj otaczał je dziwnie smutny — pustynia. Fundum, stanowiące dóbr tych znacznych główne ognisko. Zagórzany same miały wielki dwór stary na piaszczystym wzgórzu, z widokiem na łęgi i zarośla, z ogrodem dawnym, i równie dawnemi zabudowaniami, lecz nieweselszą były oazą wśród tych puszcz milczących i zdziczałych. Można tu było tylko wymieszkać z Bogiem, smutkiem i starością, która się chroni od zgiełku świata i szuka pustelni dla siebie.
Siostra ojca hr. Lamberta, bezdzietna wdowa, kasztelanicowa Brzeska, pani Elżbieta... mieszkała tu od lat wielu.
Z samego wyboru rezydencyi domyśleć się było można, iż oryginalną i energiczną być musiała, gdy z dobréj woli zakopała się w tym kącie sama jedna. Ojciec hr. Lamberta był człowiekiem miękkim i dobrym, mającym wszystkie słabostki swojego stanu i epoki, szczególnym trafem jedyna jego siostra za niego i za siebie wzięła od natury siłę woli ogromną i charakter prawdziwie męzki.
Panną niegdyś była nie ładną bardzo, męzkie rysy, ruchy, a po troszę obyczaje szpeciły ją, nic kobiecego nie zdawała się mieć w sobie. Znaczny posag w dobrach znęcił do niéj miłego, płochego, słabego ciałem i umysłem pana kasztelanka. Rodzice, żyjący naówczas, pannie Elżbiecie iść za niego kazali, przewidując, że niełatwo znajdzie męża, i że ten człowiek powolny wielce, do jéj charakteru najlepiéj się nada...
Nie opierała się panna Elżbieta i podała rękę kasztelanicowi, z którym przeżyła utrapionych lat kilkanaście. Mąż ten był najpłochszym z ludzi, najsłabszym, najnielogiczniejszym, ale razem niby dobrym człowiekiem. Dobroć ta jego zasadzała się na tém, że do błędów się przyznawał i gotów był zawsze do deprekacyi i łez. Nazajutrz powracał do nich z równą łatwością jak wczoraj je potępiał...
Żona musiała dla niego być więcéj matką, opiekunką, mentorką, niż towarzyszką. Płaciła jego długi, uwalniała go od niewieścich różnych niepotrzebnych niewoli, oddalała awanturników co na niego czyhali — słowem czuwać musiała nad tém stworzeniem schorzałém, w końcu wyżytém, zdziecinniałém, które jéj życie wzięło nie będąc nigdy szczęśliwem.
Po kilkunastu leciech téj utrapionéj doli, kasztelanicowa już niezbyt młoda, mniéj jeszcze piękna nie miała wcale ochoty ponawiać związków małżeńskich. Lata te walki ciężkiéj, już i tak silny i piękny jéj charakter wyrobiły jeszcze, podniosły, uczyniły z niéj niewiastę szczególną, jakich się po świecie nie spotyka. Jedyną pociechą jéj za życia męża były książki i poważne rozmyślania nad zadaniem tego co się żywotem ludzkim zowie... Mówiono, że pisała i ośmiewano ją z tego, lecz nigdy nikt nie czytał napisanego przez nią i nie wspominała o tém... Po śmierci kasztelanka zamknęła się ze swemi książkami, z kilką ubogich sierot, siedząc w Zagórzanach, o których gospodarstwo i zarząd dbała wielce. Nigdy się prawie ztąd nie wychylała, powiadając, że świat jéj, a ona światu musiałaby się wydać śmieszną. Czytała najświeższe rzeczy, zajmowała się żywo tém co się na świecie działo, lecz nie ciekawą była widzieć go. Raz w kilka lat po śmierci męża, odbyła bardzo cichą kilkomiesięczną podróż za granicę i wróciwszy z niéj, już się nie ruszała prawie nigdzie. Dom był trochę ze staroświecka, ale bez żadnych wysiłków do postawienia go na pańskiéj stopie utrzymywany. Wszystko tu szło jak w dobrym zegarku... cicho...
Powierzchowność kasztelanicowéj mogła oprócz poszanowania obudzić pewną obawę w tych co jéj nie znali — była surowa, dziwna i zimna na pozór. Słusznego wzrostu, z twarzą nieco okrytą włosami ciemnemi, rysów ostrych i nieforemnych, silnie zbudowana, ciężka, teraz już dosyć otyła, pani Elżbieta podobną była, jak sama powiadała do przebranego po kobiecemu hajduka. Siłę miała nawet postarzawszy wielką bardzo, męztwo nieustraszone, zimną krew nieopuszczającą ją nigdy. Oszczędna w słowach, mówiła mało, chłodno, głosem grubym, bernardyńskim, lecz organ ten nie był pozbawiony pewnéj słodyczy... Wyrozumiała dla ludzi, wybaczająca wiele, nie gniewała się prawie nigdy, lecz powziąwszy wstręt ku komukolwiek, pozbywała go się i unikała.
Robot kobiecych nie lubiła i nie tykała ich prawie, bawiła się tokarnią, która u nas w Polsce od czasów saskich w wielu domach wprowadzoną została, bo Sasi wszyscy toczyli. Dawniéj jeździła na polowanie, i strzelała dobrze, potem zaniechała téj rozrywki. Gusta i inne miała męzkie, bo lubiła konie i stadniną się zajmowała... Gospodarstwo obchodziło ją dosyć, i sama nawet wózkiem jednokonnym się powożąc, jeździła po polach i łąkach.
Lecz, najmilszém jéj zajęciem było czytanie. Dla rozszerzenia sobie widnokręgu, z młodu umiejąc po francuzku, nauczyła się sama potém po łacinie i po niemiecku, nawet dosyć dobrze po włosku... Biblioteka ciągle się pomnażająca w Zagórzanach zajmowała już kilka pokojów, a garbaty Niemiec Crusius, człek po trosze uczony, większy pedant i dziwak, utrzymywał ją w porządku.
Z uczonością swą nie popisywała się nigdy kasztelanicowa, lekce ją sobie ważąc, choć pamięć miała ogromną i pojęcie bardzo bystre...
Gdy ją kto chciał na konwersacyę uczoną wyciągnąć — opierała się; sama to co umiała popularyzowała tak w rozmowie, jakby nie chciała dać poznać swéj nauki. Dla tego i cytacyj łacińskich, choć się jéj cisnęły na usta, nie przytaczała nigdy.
Szanowana powszechnie, kasztelanicowa szczególną miała miłość dla bratowéj swéj hrabiny Laury, a jak syna własnego kochała Lamberta. Jedną z największych przyjemności jéj życia stanowiły gęsto krążące listy pomiędzy Zagórzanami a Warszawą.
Hrabina czasem w lecie odwiedzała tę rezydencyę, ale ona potrzebowała więcéj towarzystwa i świata, i surowy obyczaj tutejszy, trochę spartańskie życie, staruszce delikatnéj czyniły tu pobyt długi dość ciężkim.
Kasztelanicowa ją sama czasem wyprawiała.
— Jedź ty sobie, bo się tu na śmierć zanudzisz i z głodu umrzesz, mawiała z uśmiechem. To pustynia w sam raz dla mnie, ale w żadnym razie dla mojéj kochanéj Laury. Ja jestem dzika anachoretka...
Raz lub dwa razy w rok odwiedzał ciotkę hr. Lambert, który miał dla niéj cześć wielką. Naówczas Zagórzany dla tego ulubieńca stroiły się, wdzięczyły, występowały, starano się mu chwile tu spędzone uprzyjemnić.
Kasztelanicowa była szczęśliwa, gdy go miała u siebie, humor jéj się zmieniał do niepoznania. Nielubiąca zbytku w niczém, dla faworyta gotowa była na najkosztowniejsze niespodzianki.
Umówioném było raz na zawsze, że gdy hr. Lambert miał przybyć, powinien był dać znać o sobie, choć kilku dniami wprzódy. Te dni oczekiwania już były zadatkiem przyszłych przyjemności, i kasztelanicowa spędzała je zajęta, wesoła, odmłodzona niemal...
Prawie nigdy w jesieni i zimie, gdy miasto się ożywia, hr. Lambert nie zjeżdżał do Zagórzan; bywał tu wiosną albo latem. Nie spodziewała go się też ciotka po raz drugi w tym roku, gdy prawie przestraszonéj tém, dano znać, że hr. Lambert stanął już przed oficyną. Ten przyjazd nagły tak strwożył starą gospodynię, że wziąwszy kij do ręki, bo teraz często z nim chodziła, nie okrywszy nawet siwéj głowy, na któréj czepka nosić nie lubiła, sama poszła do oficyny.
Hr. Lambert właśnie był wyszedł i zabierał się marszałka dworu wołać do siebie, gdy głos męzki ciotki posłyszał i dwoje silnych rąk zawisły mu na ramionach...
— Mów mi najprzód — zawołała — nie stała się nic? nic złego nie ma?
— Nic a nic.
— Dla czegoż nie oznajmiłeś, że przyjedziesz?
— Bom przed kilku dniami nawet projektu nie miał.
— A projekt ten śliczny jakże się urodził?
— Pomówimy o tém, rzekł z uśmiechem Lambert, całując jéj rękę.
— Chodźże ze mną...
Pociągnęła go natychmiast z sobą, tchnąć mu nie dając...
Mała salka, do któréj weszli, podobna była niemal do foresteryum w klasztorze. Na kominie palił się ogień, faworyta psica legawa stara Cytra, grzała się i wyciągała przed nim. Ogromny stół w pośrodku okryty suknem zarzucony był książkami i dziennikami. Ściany zalegały obrazy wielkie szkół włoskich... Wygodne siedzenia, kanapa, staroświeckie szafki i komódki ubierały trochę kąty... Tu zwykle dla posługi i towarzystwa siadywała jedna z panien wychowanek gospodyni, i teraz plątała siatkę panna Justyna, która na widok hrabiego, wstała i raka upiekła.
— Justysiu kochana! odezwała się kasztelanicowa wchodząc — biegnij do Krysińskiéj, niech daje jak najsutsze śniadanie, jak dla króla — bo to mój król!
Pocałowała w głowę Lamberta.
— Siadaj, mów...
Hrabia milczał.
— Ale to do powiedzenia prędkiego dosyć trudne — odparł po chwili; — wygadam się powoli. Potrzebowałem trochę uciec z Warszawy, atmosfera była dla mnie niebezpieczna.
Kasztelanicowa się namarszczyła.
— Nie rozumiem — rzekła — każesz mi hamować ciekawość, zgoda — będę czekała — lecz wiedz, że jest niezmiernie podrażniona, a to coś powiedział, jeszcze ją silniéj zaniepokoiło.
Śmiał się hr. Lambert.
— Rzecz jest małéj lub żadnéj wagi, a ja może śmieszny, żem z niéj uczynił ważną sprawę. Lecz, ciociu kochana — chcę być ostróżny...
Popatrzała mu w oczy stara.
— No, co? obawiałeś się zakochać? mów?
— Zgoda ciociu — rozśmiał się Lambert z odcieniem smutku.
— Ale to znaczy, jeśli się ja nie mylę, dodała, że gdyś się zląkł, toś się już zakochał.
Mina, którą zrobił młody hrabia, nie dawała żadnéj odpowiedzi.
— Jesteś tak rozsądny, że ja nie mam o ciebie strachu, poczęła stara — a zatém wdzięczna jestem temu buziakowi, co mi tu ciebie przypędził.
Cały dwór pędzący na wyprzódki z nakrywaniem i podawaniem śniadania, zjawił się w saloniku i zmusił do zmiany rozmowy. Panna Justyna, Krysińska, kamerdyner, lokaj, chłopiec, każdy coś niosąc biegli na rozkaz pani. W pośpiechu tym i obejściu się dworu można było poznać kasztelanicową i jéj charakter. Służba śpieszyła widocznie nie ze strachu, ale z serca, aby pani swéj nie dać powodu do zmarszczenia się i niecierpliwości. Wszystek ten lud poufale, choć z uszanowaniem, patrzał na kasztelanicową, usiłując jéj wolę z oczu odgadnąć.
Ludzie ci mieli fizyognomie łagodne, spokojne jakieś, poczciwe. Kamerdyner Augustyn szczególniéj, z chustką swą białą na wysokiéj duszce zawiązaną, z fontaziem pod szyją, z kolczykiem w uchu, z koralowemi dewizkami u zegarka, w popielatym fraku, był przedziwną starych lat pamiątką. Widać było w nim eleganta, który jeszcze dbał o siebie, choć z modą dawno wziął rozbrat.
Kasztelanicowa przy śniadaniu nie wszczęła już rozmowy o drażliwym przedmiocie. Mówiono o Warszawie, o matce Lamberta, o rodzinach znajomych i pokrewnych.
Hrabia poszedł potém do swojego mieszkania przebrać się i spocząć aż do godziny obiadowéj.
Gości, rzadkich tu zresztą, nie było wcale, a proboszcz miejscowy nie przyszedł na obiad, zaraz więc po nim, przy czarnéj kawie, gdy panna Justyna wysunęła się, mogła kasztelanicowa zaspokoić swą ciekawość.
— Teraz, kochany Lambercie, jesteśmy sami, mamy czas, mówmy otwarcie.
Młody hrabia po krótkim namyśle, odezwał się obejrzawszy.
— Ciocia i tego się mogła domyślić o kogo idzie... W listach matki pewnie było wspomnienie o hrabinie Julii i jéj córce.
Kasztelanicowéj twarz zachmurzyła się.
— Tego nie przypuszczałam nawet, rzekła — aby ona dla ciebie niebezpieczną się stać mogła. Że hrabina Julia zechce cię do córki ciągnąć, byłam na to przygotowana, alem ufała rozumowi matki twéj i twojemu, iż się jéj wziąć nie dacie. Znasz moje przekonania, kochany Lambercie; — ludzie, którzy w spadku wzięli po dziadach wielkie imiona, znaczne majętności, wspomnienia świetne, dziedzictwo ciężkie staréj sławy — mają obowiązki względem przeszłości swéj rodziny i kraju. Nie należą oni całkiem do siebie, i szczęście ich własne nie może dla nich być piérwszym życia celem...
Idzie za tém, że dla nich ożenienie, usłanie nowego gniazda, musi być rozważném i bodaj z poświęceniem uczuć osobistych dokonaném. Matka co ma wypiastować ich przyszłość, nie może być wziętą na hazard, dla jednéj przemijającéj miłostki, musi odpowiadać wszystkim warunkom jakich się od matki rodu wymaga, musi przynieść z sobą tradycye zdrowe, wychowanie, poczucie obowiązku. Wszystko to, rozumiesz tak dobrze jak ja...
Kto inny żenić się może dla pięknych oczu i serca — nam nie wolno, myśmy skuci obowiązkami względem przeszłości i przyszłości.
Bardzo być może, iż żona wybrana ze wszelką oględnością i bacznością, zawiedzie, ale naówczas sumienie nic do wyrzucenia nie ma.
— W tém się ja zupełnie zgadzam z ciocią — rzekł Lambert, — ale hr. Eliza...
— Hrabianka Eliza, mój drogi, ciągnęła daléj kasztelanicowa — nietylko nie ma warunków, jakich my szukać musimy, ale przeszłością babki, matki, ojca, domowemi obyczajami rodziny byłaby dla ciebie, dla nas — zapowiedzią upadku... Wychowana wśród płochych, patrząc na życie, co ją otacza, nabrawszy nałogów, musiałaby je z sobą wnieść do nowego gniazda...
— Hrabianka Eliza — przerwał Lambert — pomimo to wszystko... jest dla mnie i dla innych zagadką. Być bardzo może, iż we krwi i w duszy ma zarody tego, co wzięła w spadku smutnym po hr. Julii; lecz — ciociu kochana... któż zaręczy za to, że płochość nie obudziła w niéj wstrętu i że właśnie, to co mogło być zarazą, nie stało się dla niéj lekarstwem?
Kasztelanicowa aż się zerwała z siedzenia i załamała ręce.
— Lamciu! mój najdroższy! co ty mówisz! przerażasz mnie! Ledwie moim uszom wierzę! Jesteś więc już tak zaślepiony, że się ważysz na sofizmat najnieprawdopodobniejszy!
Uśmiechnął się Lambert.
— Kochana ciociu — rzekł, — nie jest to przypuszczenie tak nielogiczne jak się zdaje. Nie widzimyż codzień dzieci rozrzutników skąpcami i vice versa? Nie możesz rażąca płochość obudzić wstrętu?...
Dodam i to jeszcze, że moja hypoteza nie jest zupełnie bez podstawy. Mało znam z blizka Elizę, lecz dopatrzyłem w niéj pewnych oznak, które mnie na ten pocieszający domysł naprowadziły. Żem wcale nie zaufał mu i nie użył go na wyekskuzowanie mojéj słabostki dla panny Elizy, dowodzi najlepiéj moje przybycie do Zagórzan...
Kasztelanicowa siadła zamyślona.
— A! nie! nie! odezwała się — takich przypuszczeń robić się nie godzi. Chwilowo mogło coś, jakiś kaprys, zazdrostka, zły humor podbudzić w niéj inne usposobienie, ale krew się odezwać musi. Niestety! ma ona swe prawa: cnoty i wady są dziedziczne...
— Po części, odparł Lambert; lecz za stały aksyomat brać tego nie można.
— Wszędzie są wyjątki — odezwała się kasztelanicowa — lecz prawo stoi niewzruszone...
Po namyśle krótkim, potrząsając głową, stara dorzuciła:
— Ani myśleć o tém. Znałam matkę Julii, była równie piękna i zupełnie tak płocha jak ona. Córka, która ma być do niéj podobna twarzą, weźmie jéj temperament, a za tém pójdą obyczaje...
A! mój Lambercie — sama myśl takiego związku mnie przeraża. Musiałbyś staczać walki, jeśli nie o honor domu i mienia, to o pozory... Mogłaby przywiązać się do ciebie i być wierną, ale zalotną nie być — nie potrafi. Wprzągłbyś się w najnieznośniejsze obowiązki stróża i mentora, a kobieta, któréj trzeba pilnować! to nieszczęście...
— Zrzekłem się też pięknéj Elizy! westchnął Lambert — chociaż rzeczywiście jest tak w moich oczach piękną, taki ma urok dla mnie, iż ofiara ta na ołtarzu obowiązków złożona, kosztowała mnie wiele...
— Więc już aż ofiara! zawołała smutnie stara jéjmość — poprawiając siwe włosy... Zasmuciłeś mnie, trwożę się.
— Nie ma o co! odparł wesoło Lambert: — wyjechałem, — tymczasem uwija się tam mnóztwo młodzieży, i nie ma najmniejszéj wątpliwości, że kto inny z tego skorzysta.
— Dałby Bóg! westchnęła kasztelanicowa... Żyjemy w czasach, gdy już z prawa niby nie istnieje ani arystokracya, ani szlachta. Przywilejów nie mamy żadnych, zostały nam tylko — obowiązki i ciężary, od których nas nikt nie może uwolnić, chyba my sami. Uwalniając się od nich, dobrowolnie abdykujemy. Do tych obowiązków liczę czuwanie nad rodziną.
Obejrzyj się — zobaczysz, że z braku zrozumienia tych zasad, jakie ja głoszę, najznakomitsze rody zeszły na stopnie ostatnie i wyrodziły się w potomstwo napiętnowane na — zgubę...
Żenili się dla serca, albo raczéj dla namiętności, fantazyi, kaprysu, i Bóg dał im potomstwo fantastyczne... Matka więcéj niż ojciec tworzy rodzinę: dla tego nie mam nic przeciw temu, gdy z domu wynosi kobieta tradycye zdrowe i święte choćby do plemion obcych, choćby w zakąty ciemne... Za nią pójdą dzieci. Mąż, który obcy żywiół wprowadza z kobietą do domu, wywraca domowe bogi, bo na ołtarzu stawi swoje wchodząca małżonka...
Patrz na przykłady... Ktokolwiek wziął żonę, choćby najlepszą w świecie kobietę — obcą, obczyznę zaszczepił w domu. Córka, co poszła za góry, za światy, swe bogi uniosła z sobą: w jéj domu cześć ich musi zakwitnąć.
Mówiła z wolna zapatrzona w ziemię kasztelanicowa, i nie czekając odpowiedzi, ciągnęła sama daléj:
— Ale wam młodym, jakże mówić o tém? Każdy z was ma prawo odpowiedzieć wedle doktryny wieku, że najdroższą dla niego jest swoboda, że żyje raz i szczęścia swą cząstkę odebrać powinien.
Potrzęsła głową siwą.
— Szczęście! swoboda — dodała — dużoby o tém mówić! Są pewne wyrazy oznaczające pojęcia fałszywe, których z mowy i z obiegu wycofać niepodobna.
Takiemi wyrazami lśniącemi są — szczęście i swoboda. Ale ja cię znudzę — przerwała — mówmy już o czém innem, od tych ogólników przejdźmy do historyi serca twojego, spowiadaj mi się. Nic nie wiem dotąd.
— Bo ta historya serca mego, uśmiechnął się Lambert — bardzo krótka, prosta i nieciekawa. Po powrocie z za granicy, musiałem naturalnie, we wszystkich domach znajomych, spokrewnionych złożyć karty — i wizyty. Koléj przyszła na hrabinę Julię, bo w domu tym mówi się zawsze o pani tylko, nigdy o panu...
Hrabianki Elizy nie widziałem od czasu gdym ją bardzo wystrojoną i śliczną dzieweczką spotykał na spacerach z guwernantką w alejach. Przy piérwszéj wizycie mojéj, hrabina okazała się dla mnie tak niesłychanie uprzejmą, tak miłą, tak przesadzenie prawie zainteresowaną mną, podróżą moją, wszystkiém co się mnie tykać mogło, iż nie mogłem się oprzeć jéj naleganiu i zaproszeniu. Tegoż dnia zażądała słowa honoru, że będę na herbacie, en petit comité, i trzeciego dnia na obiedzie...
Eliza była przy piérwszych odwiedzinach przytomna, znalazła się już w salonie gdym przyszedł na herbatę, posadzono mnie przy niéj do obiadu...
O piękności mówić cioci nie potrzebuję. Ma ten spadkowy wdzięk czarujący babki swéj i matki, który się stał historycznym: lecz między matką a córką niezmierna wyrazu i charakteru różnica. Przyznają to wszyscy. Eliza jest dziwnie majestatyczna, poważna, dumna, a zalotność jéj ma inną cechę, jest ironiczna, pogardliwa.
Mówi mało, najczęściéj z lekkim odcieniem szyderstwa i pytaniami? Nie można odgadnąć co sama myśli, lecz się czuje ciągle, że nie tak myśli jak drudzy. Pytania jéj są tego rodzaju, że matkę nawet w kłopot wprowadzają; ale ta zdaje się czuć wyższość córki, i zręcznie wymijającemi zbywa ją odpowiedziami...
W oczach ma wiele bystrości, a razem coś znudzonego i smutnego...
— A! dajże pokój téj miniaturze, przerwała kasztelanicowa: widać w malarzu aż nadto uwielbienia dla wzoru, a to mnie do rozpaczy przyprowadza.
— Więc zamilczę... rzekł Lambert.
— Ale nie, nie, mów daléj.
— Po tych pierwszych trzech spotkaniach, wyznaję, że byłem zaciekawiony — odezwał się posłuszny hrabia. Wracałem w rannych godzinach przyjęcia i zastawałem tam cały rój młodzieży.
Wśród niéj Eliza wydawała się istotnie królową, a obchodziła się z tymi paniczykami — nielitościwie... Ja, miałem szczęście, czy też, jako mniéj znajomy i nie ubiegający się o spoufalenie, przywiléj być traktowanym seryo.
— Matka i córka na swój sposób polowały na ciebie — przerwała kasztelanicowa. O! ja to bardzo dobrze rozumiem! Powiedziały sobie z góry, że jesteś człowiekiem poważnym jak matka twoja; dla ciebie więc przybierały ton inny.
— Przepraszam ciocię, rozśmiał się Lambert — nie trzeba mówić w liczbie mnogiéj. Hrabina Julia ze mną nie zmieniła ani tonu zwykłego, ani trybu, była czarująca i zalotna jak z innymi. Panna Eliza tylko.
— Panna Eliza! nieszczęśliwy! zawołała kasztelanicowa — ale ty się w niéj kochasz!
— Jeszcze nie — odparł Lambert — lecz gdybym ją widywał częściéj, gdybym się zbliżył do niéj — wie ciotka — nie ręczę!
— Cóż? i gotówbyś był ją wziąć! — Znowu ręce załamała stara pani. — Ją! ją!
Lambert się zadumał.
— Umiałbym skłonność moją poświęcić przez — raison d’état. Czuję obowiązki moje, i gotów jestem zaślubić... najmniéj mi sympatyczną istotę...
— Ale nikt od ciebie tego nie będzie wymagał, ani matka, ani ja — dodała żywo kasztelanicowa. Masz czas, na świecie jest panien wiele, choć może nie tak czarodziejsko pięknych jak ta niegodziwa Eliza, ale miłych i znośnych. Nikt cię do ożenienia nie nagli; zresztą nikt cię nie będzie zmuszał do szukania żony w kołach naszych, arystokratycznych. Szlachta nasza ma z nami wspólne tradycye, wierzenia, obyczaje... ubóztwo nie będzie zawadą, skromne pochodzenie nie zrazi nas — byle... panna była... ty mnie rozumiesz...
Wsparła się na ręku kasztelanicowa...
— Wśród arystokracyi naszéj, poczęła, są dwa obozy zupełnie różne, które choć się łączą czasem w jeden szereg, choć się z sobą stykają w pewnych względach, jak niebo od ziemi się różnią. Jeden z nich wciela się i wcielił już w tę ogólną massę arystokracyi europejskiéj, która z krajem nic wspólnego nie ma. Znaczna część tych apostatów już się przesiedliła za granicę, sfrancuziała, zniemczyła, zwłoszyła, w przekonaniu, że ocalając swe położenie społeczne, dopełniła obowiązku.
My z tą arystokracyą sobkowiczów, ratujących, jak mówił Skarga, z rozbijającego się okrętu własne tylko mienie, nic nie chcemy mieć wspólnego. My pojmujemy arystokracyę jako przodowników, ofiarników i czynne rycerstwo nasze... Gdy ono uchodzi z téj ziemi, z któréj wyrosło, któréj winno wszystko — apostatami się staje. Kto nie spełnia obowiązku, traci prawa. Arystokracya, co chce się ocalić dla przyszłości, dzielić powinna złe i dobre losy kraju swego. Często zadaniem jéj dzielić wrzekomo błędy, aby z nich wyleczyć, iść na bezdroża z obłąkanymi, aby z nich sprowadzić...
Cóż łatwiejszego nad wyprzedanie się z ziemi, wkupienie w jakieś obywatelstwo i ojczyznę nową, zapisanie się z tytułem w almanachu gothajskim i zrzucenie z siebie całego brzemienia ciążących obowiązków?
Lambert słuchał trochę przydługiéj rozprawy cioci w milczeniu zadumany.
— Tak, rzekł, gdy skończyła znużony nieco. Są to zasady mamy, ciotki i moje. Ja pozostanę im wierny, i ażeby się nie sprzeniewierzyć, wyruszyłem właśnie w Warszawy tu do Zagórzan; ale co daléj? boć załogą tu siedzieć nie mogę!
— Niestety! wiem, odezwała się ciotka, że okrucieństwem byłoby wymagać tego od ciebie. Nie wytrzymałbyś tutaj, choćbym cię obłożyła gazetami, książkami, choćbym ci sprawiała polowania i spraszała całe sąsiedztwo.
Ja, że tu żyję, to zupełnie co innego. Z żywém życiem nic mnie nie łączy, mam jego treść i ekstrakt na papierze. Z niego ciągnę pożywienie i do tego pokarmu nawykłam. Ty nie możesz i nie powinieneś żyć — z bibuły. Stałbyś się taką suchą trzaską jak ja. Ty musisz znać ludzi, żyć i obracać się pośród nich; inaczéj stracisz poczucie rzeczywistości, tętno wieku...
Ty....
— Gdzież mnie ciocia wyprawi? spytał Lambert...
— Najprzód, zatrzymam jak najdłużéj dla siebie — odpowiedziała kasztelanicowa — nie jestem ja bez egoizmu, a potém... ty sam musisz sobie coś skomponować — ja nie potrafię...
Pierwszego dnia hr. Lambert na wznowionéj potém rozmowie przesiedział do późna sam na sam z ciotką; nazajutrz przybył im proboszcz, a następnych dni dosyć oryginalne, ale dla hrabiego niezbyt zajmujące zaczęło się pokazywać sąsiedztwo.
Ściągali się Nadbużanie zasłyszawszy o przybyłym ze stolicy, jedni aby coś usłyszeć, drudzy aby się przypomnieć, inni aby upiec przy téj sposobności jakiś interes własny.
Hr. Lambert czytał, rozprawiał z ciotką, grał nawet w maryasza z proboszczem i zamyślał polować, gdy codzień na pocztę do Włodawy wyprawiany, tak zwany Kozak (bo w nim kozaczego już nic nie było, prócz może czapki baraniéj) — przywiózł list od hrabiny Laury.
Wcale niespodziewanie znalazł w nim Lambert wezwanie pilnie do powrótu. Sprawa jakaś zawikłana, któréj wznowienia teraz właśnie nikt się nie spodziewał, wymagała nieodzownie przyjazdu jego.
Kasztelanicowa przyjęła tę wiadomość z gniewem prawie.
— Sprawę można przecie powierzyć adwokatowi, plenipotentowi, gdy tu stokroć groźniejsza jest na stole. Jakże Laura tego nie widzi i nie czuje??
Lambert tłómaczył napróżno i istotnie bez niego się tam obejść nie mogło; stara jejmość była gniewna, i z obawy hrabianki Elizy, gotowa była bodaj i indemnizować straty, byle nie puścić siostrzana.
Jego posłuszeństwo chętne woli matki wydawało się jéj zbyteczném, podejrzaném.
— Laury w tém nie rozumiem, mówiła — niepodobna, ażeby nie widziała i nie rozumiała, że tu o coś więcéj idzie, niż o jakieś tam marne kilka tysięcy.
— Ale ciocio kochana, matka mnie zna i ufa mi! wołał Lambert.
— Nie może cię znać lepiéj niż ty sam, a przecie uszedłeś od czarownicy i miałeś rozum... zakończyła kasztelanicowa.
Gdy przyszło już do wyjazdu, pochwyciła jeszcze na stronę Lamberta.
— Dziecko moje, rzekła poruszona: pamiętaj o tém, że ja na ożenienie z Elizą nie pozwalam... Powiesz mi może — co mi do tego: Powtórzę, że kocham cię jak matka, widzę w tém zgubę twoją! Zaklinam! proszę, błagam. Jeśli zasłyszę, że się coś podobnego kroi, słowo ci daję, przylecę do Warszawy, gotowa jestem zrobić awanturę — nie dopuszczę twojéj zguby.
To mówiąc ze łzami na oczach poczęła go ściskać i żal już jéj zamknął usta...
Gdy Lambert wyjechał, stała długo wsparta na lasce w ganku, i wzruszona wróciwszy do pokoju, przestraszyła pannę Justynę, głośnym wykrzyknikiem, którego ona zrozumieć nie mogła:
— Oni mi go zgubią!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.