Strona:PL JI Kraszewski Ciche wody.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zrzekłem się też pięknéj Elizy! westchnął Lambert — chociaż rzeczywiście jest tak w moich oczach piękną, taki ma urok dla mnie, iż ofiara ta na ołtarzu obowiązków złożona, kosztowała mnie wiele...
— Więc już aż ofiara! zawołała smutnie stara jéjmość — poprawiając siwe włosy... Zasmuciłeś mnie, trwożę się.
— Nie ma o co! odparł wesoło Lambert: — wyjechałem, — tymczasem uwija się tam mnóztwo młodzieży, i nie ma najmniejszéj wątpliwości, że kto inny z tego skorzysta.
— Dałby Bóg! westchnęła kasztelanicowa... Żyjemy w czasach, gdy już z prawa niby nie istnieje ani arystokracya, ani szlachta. Przywilejów nie mamy żadnych, zostały nam tylko — obowiązki i ciężary, od których nas nikt nie może uwolnić, chyba my sami. Uwalniając się od nich, dobrowolnie abdykujemy. Do tych obowiązków liczę czuwanie nad rodziną.
Obejrzyj się — zobaczysz, że z braku zrozumienia tych zasad, jakie ja głoszę, najznakomitsze rody zeszły na stopnie ostatnie i wyrodziły się w potomstwo napiętnowane na — zgubę...
Żenili się dla serca, albo raczéj dla namiętności, fantazyi, kaprysu, i Bóg dał im potomstwo fantastyczne... Matka więcéj niż ojciec tworzy rodzinę: dla tego nie mam nic przeciw