Bajbuza/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.



Kaliński dla miłości rotmistrza, któremu chciał służyć, bo ani Szczypior, ni on z Krakowem dosyć obeznani nie byli, wyprosił sobie zwłokę i pozwolenie późniejszego do Warszawy przybycia. Pozostał więc przy rannym razem z dr. Ochockim; a przydał się wielce nie tak dla przynoszenia leków, plastrów, napoju i jadła, jak dla rozerwania go i opowiadania o tem, co się na dworze i po świecie działo pod ten czas, gdy nieszczęśliwy Bajbuza ciężką niewolę swą cierpiał na zamku w Lanckoronie.
Nie zmieniła ona wcale ani charakteru, ani sposobu myślenia rotmistrza, który już za starym był, ażeby go cokolwiekbądź na nowego człowieka przerobić mogło.
Pozostał tak samo marzycielem, gotowym do wszelkich poświęceń dla dobra publicznego, jakim był od młodości, ale mniej niż kiedykolwiek jasno widział, dokąd, jak i poco iść było potrzeba, ażeby usłużyć rzeczypospolitej.
Opowiadania Kalińskiego cochwila okrzyki podziwienia z ust jego wyrywały. Nie mógł tego pojąć, jak wielcy mężowie, do których liczył Żółkiewskiego i Chodkiewicza, mogli tam, gdzie o salus respublicae chodziło, sprzeczać się o pierwszeństwo i odmawiać posłuszeństwa; nie rozumiał kardynała Maciejowskiego, gdy dla niezrozumiałych mu pobudek zdawał się skłaniać ku Zebrzydowskiemu i przemawiać za nim; zdumiewał się Ostrogskiemu, który nie wiedział na którą się przechylić stronę i zdawał targować o to, co dla siebie na tem zyska!
Często więc, gdy Kaliński w prostocie ducha opowiadał mu jak rzeczywiście stały rzeczy, jak się ludzie obracali nakształt wietrzników za lada powiewem, jak mieniały się z dnia na dzień przekonania, Bajbuza na łóżku swem rzucał się zapominając o zbandażowanej ręce i wołał.
— Plotki prawisz, czernidła mi powtarzasz, gdzieżby tacy ludzie mieli tak małymi być!
Naówczas Kaliński obrażony mnożył dowody i przekonywał, że mówił prawdę, a nieszczęśliwy rotmistrz rozpaczał.
— Gdzież są ludzie? gdzie są bohaterowie? na co zejdzie ta rzeczpospolita, gdy prywata z każdym dniem górę nad wszystkiem brać będzie. A toć służba rzeczypospolitej kapłaństwem jest, a nie kramem, w którym o zarobku myśleć przystało. Za kimże tu teraz iść, na kogo patrzeć? kompasu niema! człowiek mały jak ja zabłąkać się musi.
Szczypior i Kaliński, którzy nigdy tak górno rzeczy nie brali, a zapatrywali się na sprawy wszelkie ze stanowiska poziomego, śmieli się niedobrze rozumiejąc Bajbuzę, a może nawet posądzając, że nieco musiał być postrzelony.
Szczypior oddawna niepomierną ofiarność Bajbuzy miał za rodzaj szału.
— Gdzież to rzecz słyszana — mówił — żeby tu kto skarbiec swój wycieńczał, ludzi na swoim żołdzie trzymał, sam szedł krew przelewać, wszystko rzucał dla służby, a ani o żołd, ani o jurgielt, ani o żadną bonifikacyę się nie upominał nigdy, nic nie chciał, o nic się nie starał!
Magnaci się o starostwa rozbijają i gdy im odmówi król, do rokoszu idą, a ten ani prosił nigdy, ani gdy mu obiecywano upomniał się i nie żąda nic.
Kaliński to tłumaczył wielką żądzą rycerskiej sławy, ale naprawdę i tej Bajbuza tak nie był żądnym, że niejeden raz drugim ustępował zasługę tego, co sam uczynił, mówiąc z prostotą śmieszną.
— Ależ tu nie idzie o to czylim ja to uczynił albo ty, czy kto trzeci, tylko aby rzecz była dokonana... Salus reipublicae suprema lex. A mnie co z tego, gdy imię moje wybębniać będą? Tyle tylko, że mogę się w próżność wbić, rozum postradać i nadąć się jak drudzy pyszałkowie.
Więc żartobliwie między sobą go zwali świętym, za co się też gniewał.
— Jestem człowiekiem dobrej woli — mówił — ale pono słabego umysłu, gdy do siwego włosa drogi sobie nie znalazłem i spokoju na duchu nie mam. Radbym świat widzieć godnym tego Boga, co go stworzył, a więcej w nim czuję szatańskich mętów, niż jasnej myśli Bożej! Ślepym chyba być muszę.
Doktor Ochocki, który najmniej może Bajbuzę rozumiał i miał go za jakiegoś komedyanta, prawiącego ambaje, aby ludzi durzyć, przerywał zwykle utyskiwania Bajbuzy najprozaiczniejszemi w świecie uwagami.
— Ale bo poco świdrować i mędrować tak bardzo? Ja robię to co dziś powinieniem uczynić, a o resztę się nie troszczę. Każdy tej rzeczypospolitej poczciwie służy, kto swój obowiązek spełnia, szewc co buty szyje, ja co rany zaszywam i ichmość co je nieprzyjaciołom zadajecie. Więc poco tu sobie suszyć głowę?
Bajbuza się obruszał.
— Dobrze to wam mówić — wołał — bo lekarz ma zadanie bardzo proste, ale ci co służą rzeczypospolitej czasu fakcyi i rebelii, gdy niewiedzieć gdzie iść, muszą się przecie z sumieniem swem rachować!
Errare humanum est! — przerywał Ochocki — więc gdyby się omylili? jeżeli szli wedle sumienia i przekonania, nie są winni!
— A jeżeli prywata nimi kierowała? — wołał Bajbuza.
— Tedy powołani na sędziów sądźcie ich, karzcie — mówił doktor — ale pamiętajcie na to, że caro infirma, i że człowiek stworzenie słabe.
— A! toż to właśnie nieszczęście nasze, żeśmy słabi — dodawał Bajbuza. — Potrzeba nas hartować od kolebki, po spartańsku chować, a nie miękczyć i psuć jako dziś czynią. Zbytków się wyrzec należy, płochość zawczasu karcić.
Gdy tą drogą puszczał się Bajbuza, naówczas słuchacze spoglądali na siebie z politowaniem, bolejąc nad tem, że człowiek tak poczciwy, takie mógł w głowie chować zające.
Doktor mu wyrzucał, że chyba ze świata klasztor chce zrobić, co nie może być, Szczypior ramionami poruszał, Kaliński śmiał się.
Więzienie, w czasie którego długo sam ze swemi myślami mieszkał rotmistrz, jeszcze go uczyniło więcej egzaltowanym i dziwaczniejszym. Choroba też przyczyniała się do tego, że umysł niecierpliwy, niewolą cielesną znękany, najosobliwszemi wybrykami się rozrywał.
Z Warszawy po wyjeździe króla i wyjściu wojsk przychodziły na zamek wieści powoli i niezbyt szczegółowe. Mało kto pozostał tu z osób wyższe zajmujących stanowiska, bo wszyscy na sejm pociągnęli.
Wiedziano tylko, iż król z wielką powściągliwością, jak zawsze, do rokoszan się odzywał, łagodnie ich wzywając do opamiętania, do posłuszeństwa, gdy oni ze swej strony tem gwałtowniej i zuchwalej grozili i bezkrólewie wprost już ogłaszali.
Ale oprócz Zebrzydowskiego, który znowu jako głowa i wódz najwyższy występował na czole, nie miał rokosz ludzi wielkiego znaczenia. Radziwiłł i on przodowali, Herburt tylko rwaniem się i śmiałością swą coś znaczył, mieniem zaś i wziętością nie mógł się chwalić, Grudziński mało znanym był, a reszta jak Smogulecki, Pękosławski, Kazimirski, Łaszcz gębą tylko dokazywali wiele. Żadne z wielkich imion nie stało na aktach rokoszu nowego, który wiele utracił od pierwszego zawiązku swojego, a trzymał się tylko jakąś rozpaczliwą siłą.
Grawamina zaś, które zapowiadano jako straszliwy oręż przeciwko Zygmuntowi, ciągle były powtarzaniem jednych i tych samych praktyk rakuzkich, frymarków koroną, zdrady kraju i t. d.
Z temi ludzie się już tak osłuchali, a dowodów na poparcie zarzutów tak brakło zawsze, iż nikt już ich słuchać nie chciał. Dla tych, co więcej byli wtajemniczeni w Zebrzydowskiego myśli i zamiary, to było jawnem, że groźnym się stawił, aby ostatecznie znużywszy niepokojem i rebelią skłonił króla do układów, mogących mu ogromne wynagrodzić straty.
Nietylko bowiem majętności własne, ale i Zamojskiego małoletniego mocno nadszarpnięte były wydatkami na rokosz i wojsko zaciągane poczynionemi.
Nieprzyjaciele zaś wojewody, a na ich czele Myszkowski, wołali że dosyć dla niego będzie, gdy przebaczenie uzyska; nagradzać go zaś byłoby zgorszeniem i zachętą dla podobnych jemu warchołów.
Nie chciał temu wierzyć Bajbuza, gdy od tych, co bliżej hetmana Żółkiewskiego stali, doszła wieść, iż i on teraz skłaniał króla o ile mógł do powolności dla Zebrzydowskiego. Wprawdzie szwagrami byli, ale od pierwocin rokoszu hetman zrozumiał to, iż przy królu stać był obowiązanym.
Pomawiano go pocichu już o pobłażliwość dwuznaczną, przeciwko czemu rotmistrz mocno się oburzał i brał go w obronę, gdyż po Zamojskim najwyżej go stawił ze wszystkich otaczających Zygmunta ludzi.
Tymczasem Potoccy, którzy mu zazdrościli, Chodkiewicz, a na dworze króla co z nimi trzymało, nieufność do niego starało się obudzić.
Wieści o tych intrygach dworskich rotmistrza wprawiały w niezmierne gniewy przeciwko potwarcom; chciałby był biedz na miejsce, stać przy hetmanie i nie dać się szerzyć uwłaczającym mu posądzeniom.
Rana, przy największych staraniach dr. Ochockiego, nie dawała się tak rychło zgoić jak pragnął Bajbuza.
— Gdybym ją wam ladajako zalepił — mówił doktor — cóż potem? odnowiłaby się, ręka by władzy nie miała, a wybyście mnie potem przez całe życie przeklinali, żem was mańkutem uczynił. Cierpliwość miejcie, na sejm bardzo nie byliście potrzebni, jest tam bez was dosyć, a do rozprawy z rokoszanami przed końcem sejmu trudno żeby przyszło, i kto wie, czy przyjdzie nawet.
Król powolny i dobry, da się uprosić i puści winy w zapomnienie.
— Gdyby do wojny przyjść miało, a jam tu związany jak baran leżeć musiał, gdy ojczyzna wołała, doktorze... rozpaczby mnie zabiła.
Ochocki śmiał się.
— Cierpliwości! — powtarzał — mnie się zdaje, że choćby do domowej, braterskiej wojny przyszło, na biedę, to szczęśliwy kto do niej nie będzie zmuszony... a wy, mości rotmistrzu, tak się na nią rwiecie, jakby ona przysmakiem była?
— Rwę się do niej, choć wiem, że ona świętokradzką jest i niegodziwą — wołał Bajbuza — ale właśnie największy to dowód poświęcenia dla rzeczypospolitej, gdy człowiek jej służy aż do takiego terminu, krwi braterskiej. Płakać będę na pobojowisku, ale gdy idzie o uspokojenie, o zakończenie tego zgorszenia, tej sromoty, chcę iść jako drudzy i obowiązku dopełnić.
Więc, chociaż rotmistrz jeszcze zaledwie mógł się z łóżka dźwignąć, Szczypiora wyprawił, aby kopijników nanowo dobierał i dopełniał, bo przyrzekł hetmanowi, że z nimi przyciągnie. Chorąży chwilami tylko do Krakowa mógł zaglądać, resztę czasu kopijnikom poświęcając.
O całej tej przygodzie rotmistrza, jego samowolnem uwięzieniu i wyswobodzeniu, innego czasu pewnieby mówiono wiele, ale teraz tyle było codzień nowych powieści, tyle rokoszowych gadek, że o Bajbuzie nikt nie myślał.
Cały miesiąc kwiecień i maj upłynęły tak w pustym Krakowie na przysłuchiwaniu się temu, co tu z Warszawy dochodziło. Jednego dnia powiadano, że sejm się odprawiał niczem niezmącony, a rokoszanie coraz słabli, bo ich odstępowali nawet przyjaciele wojewody, drugiego głoszono, że w pobliżu od Warszawy stojący obozem rebelizanci mieli na miasto najść i sejm rozpędzić.
Wszystko to tak niecierpliwiło już Bajbuzę, że gdy rana blizka była zupełnego zagojenia, a on czuł się na siłach, wręcz Ochockiemu zapowiedział, że pod koniec czerwca bądźcobądź, choćby z ręką na opasce, z kopijnikami do Warszawy wyruszy.
— Rób sobie co chcesz, a ja com postanowił nie cofnę — mówił Bajbuza — dłużej czekać nie mogę. Wedle moich wiadomości i przewidywania, jeśli się rzeczy nie zmienią, król po skończonym sejmie w pole przeciwko rokoszanom wyciągnie, a ja naówczas przy hetmanie muszę być.
Szczęściem dla doktora i dla rotmistrza, rana się około tego czasu całkowicie zabliźniła, smarowaniami tylko i wannami z ziół różnych Ochocki chorego starał się pokrzepić tak, aby mógł niewygody wyprawy znieść bez szwanku. Sam zaś Bajbuza tak się już czuł i na duchu i na ciele silnym, że nie czekając końca czerwca, z Krakowa postanowił wyruszyć. Zabierał z sobą Kalińskiego, który jako dworak za życiem w antykamerze i łapaniem w niej plotek zatęsknił.
Wiosna była bardzo piękna i podróż ta z kopijnikami, ludem wesołym a ochoczym, obiecywała się jak przejażdżka przyjemna, bo po drodze o rokoszanach słychać nie było.
Jednego więc poranku pogodnego, za bramą Floryańską połączywszy się z chorągwią swoją, którą powitał niemal ze łzami, Bajbuza po mszy świętej i błogosławieństwie, Bogarodzicę kazawszy zaśpiewać, wyjechał w towarzystwie Kalińskiego i Szczypiora.
Czuł się jakby odrodzonym znowu na koń wsiadłszy, z szablą u boku, z koncerzem u nogi, z sahajdakiem na plecach, wśród starych towarzyszów broni.
— Boże mój — zawołał — na coś się i niewola przydała, bom nigdy tak swobody rozkoszy nie czuł, a nią się nie cieszył jako teraz... a już w tem zamknięciu srogiem niejeden raz myśli przychodziły, że mi Bóg nie dozwoli swobodnie oddychać powietrzem tej ziemi.
I łzy miał na powiekach.
W najweselszem usposobieniu, bez pośpiechu zbytniego jechali tak koni nie zamęczając ku Warszawie, a po drodze już dochodziły ich wieści, że król właśnie się sposobił wyjść w pole, bo wszelkie próby porozumienia się rozchwiały, a Zebrzydowski króla już w Zygmuncie znać nie chciał. Siły jego połączone z Radziwiłłowskiemi, Herburtowemi i szlachta z Wielkopolski przez Smoguleckiego ściągnięta, przewyższać miały te, któremi Żółkiewski, Potocki i Chodkiewicz rozporządzali.
Ale regaliści rachowali na to, iż kwarciany żołnierz karniejszy był i stał jeden za wielu rokoszan.
Wieczorem jakoś przyszło oddziałowi Bajbuzy do miasta wchodzić, a nikt tego nie przewidywał, że rozchodzący się właśnie sejm, rozjeżdżający senatorowie, ich dwory, kupcy, których do miasta ściągnęło sejmowanie, tak ulice zapełniali, iż wcisnąć się było trudno.
Opóźniło to znacznie na wieczorną godzinę obrachowane przybycie rotmistrza, a Szczypior pomimo najusilniejszych starań z kopijnikami swymi inaczej jak noga za nogą ciągnąć nie mógł, cochwila to ogromnemi wozami, to ściskiem pijanej gawiedzi, to nawet trzodami bydła hamowany w pochodzie.
Wjazd zaś, na który chorąży rachował, że oczy warszawianek i mieszczaństwa ściągnąć powinien, wcale nawet postrzeżonym nie był, tak Warszawa wypróżniająca się zajęta była tymi, których żegnała.
Rotmistrz z Kalińskim, choćby byli mogli pośpieszyć przodem do dworku, nie chcieli Szczypiora z jego kopijnikami zostawiać za sobą.
Szło zaś w ciaśniejszych uliczkach tak opornie i nie bez zatargów i kłótni, że nieustannie stawać musieli, niekiedy siłą wozy rugując i przejście sobie czyniąc. Nigdy żaden z nich Warszawy nie widział tak wzburzonej, tak nabitej ludnością najrozmaitszą, a tak razem rozszalałej i wrzawliwej. Zdawało się jakby coś z rokoszu za murami jej rozkołysanego i tu się czuć dawało.
Kaliński, który wprost na zamek jechał, pożegnawszy rotmistrza, nazajutrz mu się obiecał z wiadomościami, których jeszcze tego wieczora spodziewał się podostatkiem przyzbierać.
Na placu, który na obóz dla żołnierzy umyślnie najęty był i przeznaczony, kopijnicy znaleźli wozy nieuprzątnięte w porę i to znowu rozłożenie się opóźniło. Słowem noc nadchodziła już, gdy Szczypior i Bajbuza uznojeni w ostatku do izby weszli, gdzie im wieczerzę zastawiono, i rotmistrz zbroję z piersi zrzuciwszy, rękę wyciągnął, aby okazać, że nią włada jako dawniej i znużenia nie czuje.
— Spoczynek się nam należy — rzekł — zarobiliśmy nań dziś lepiej niż dni innych, bo do Warszawy się dostać było trudno, jakby do twierdzy, której nieprzyjaciel broni; a no, odetchniemy!
Szczypior okna otwierał. Oba byli wesołej myśli. Wtem zdala głucha wrzawa jakaś, dziwna doszła ich uszów.
— Miasto dysze i chrapie — rozśmiał się Bajbuza — sen ma ciężki.
— Ba! — odparł Szczypior — coś to nie na sen patrzy... posłuchajcie!
Oba stanęli w otwartem oknie. Od strony starego miasta i zamku głuche warczenie tłumu, przerywane krzykami słychać było. Szum oprócz tego i trzask jakiś ponad tę falę głosów zmięszanych się wyrywał.
— Ależ to północ blizko, a ta gawiedź miejska uspokoić się nie może! — zawołał Bajbuza.
— Gawiedź miejska? — podchwycił Szczypior — nie, to chyba poczty jakie i ciury od pańskich dworów burdy wyprawiają; ależ przy królu straże są i marszałek od tego, aby w pobliżu zamku wrzawy takiej nie dopuścił. Cóż to ma znaczyć?
— W istocie niepojęty nieład pod bokiem dworu, pod zamkiem samym.
Mówili jeszcze, gdy na ciemnem niebie w stronie z której wrzawę słychać było, naprzód słabe światło się rozlało szeroko, potem jasny płomień buchnął do góry.
— Gore! gore! — dały się słyszeć krzyki w ulicy.
— Gore!
Gorzało w istocie i pożar już był tak gwałtowny, że wkrótce nawet oddalone ulice czerwonym odblaskiem swym rozjaśnił. Dzwony u fary, u P. Maryi, u Bernardynów i Jezuitów jęczeć poczęły.
Z początku stłumiony ów gwar zmienił się w straszliwy ryk jakby zrozpaczonej ludności. Co żyło wybiegało na ulicę, kupcy uciekali z wozami, które sobie drogę zapierały, ścisk nie dawał ani uchodzić, ani przybiedz na ratunek.
W mgnieniu oka Bajbuza i Szczypior lekkie tylko zbroje na piersi wziąwszy, krzyknęli na czeladź i biegli już ku zamkowi, gdyż ogień zdawał się w tamtej szerzyć stronie.
Ale szablami przyszło torować sobie drogę, tak wszędzie tłumu obcych i mieszczan pełno było i nabito. Uchodzący wołali, że budy i kramy na starem mieście zajęły się pierwsze, a ogień szybko rozniósł po sąsiednich domach.
Zamek, fara, budowy bliższe ogniem pożaru całe były oblane. Przed bramami zastali straże królewskie, Myszkowskiego na koniu, kupy mieszczan lamentujących, którzy nie wiedzieli jak ratować siebie i miasto.
Wydawano rozkazy napróżno.
Tymczasem ten sam motłoch, co ogień podrzucił pod bogate sklepy kupców perskich na sejm przybyłych, rozrywał już towary, plądrował i rabował nietylko budy płonące, ale domy mieszczan, z których starano się coś ratować.
Popłoch wśród ciasnego rynku, na uliczkach wązkich panował straszny; nikt nie umiał i nie śmiał ani płomieni szerzących się zalewać, ani budowli i dachów od płonących już oddzielić, aby szerzenia się ognia nie dopuścić.
Bajbuza w pośród tego zamętu znalazł się w swoim żywiole, otrzeźwiony, przytomny, mężny. Jednym rzutem oka objąwszy położenie, obrachowawszy niebezpieczeństwo zagrażające zamkowi, przypomniawszy sobie, iż rokoszanie stali niedalej jak pod Jeziorną i że wzniecony pożar mógł być ich dziełem, z którego zamierzali korzystać, sam pobiegł ku zamkowej bramie, a Szczypiora odprawił z rozkazem, aby kopijnicy na koń siedli i na straż do króla przybywali.
Gdy przerzynając się przez skupione w ulicach i przerażone gromady ludu, dworskie czeladzie senatorów, czeladź rzemieślniczą, Bajbuza dobił się do wrót zamku już zapartych i przez Myszkowskiego obwarowanych strażą, znalazł w pierwszym podworcu króla samego ubranego jak do wsiądzenia na koń, otoczonego urzędnikami i dworem swoim.
Zygmunt III i w tej chwili tak groźnej, w której w istocie najścia rokoszan spodziewać się było można, nie stracił swej zimnej krwi i przytomności. Stał w ręku cisnąc różaniec z krzyżykiem i niekiedy półsłowy rozkazy wydając.
O. Bernard, kilku Jezuitów, dowódzcy straży byli przy nim. Myszkowski konno u wrót ustawiał wojsko, którego część hetman sam wyprowadził za miasto ku Jeziornie, aby na wszelki wypadek nie dopuścić napaści do murów.
W tej chwili właśnie królowa, z Ursulą Meyerin, z dziećmi i całym fraucymerem swoim wychodziła z zamku i skierowała się ku kościołowi farnemu, gdzie już przed wielkim ołtarzem kapłan stał z błagalną modlitwą i organ się rozlegał wielkim głosem pieśni: Święty Boże!
Powaga tego królewskiego dworu, obojga państwa, sług nawet, które przestrachu okazywać nie śmiały, zapatrując się na króla i królowę, wzbudzała poszanowanie.
Jakby za procesyą ciągnęły zakwefione niewiasty królowej, mierzonym krokiem, z modlitwą na ustach spokojną. Tylko na oczach królowej, gdy pomijała męża, który wydawał rozkazy i odbierał doniesienia, blask pożaru odbił się we łzach u powiek zwieszonych.
Nawet w tej strasznej godzinie Zygmunt umiał majestat swój utrzymać i wszelki okaz wzruszenia przytłumić w sobie. Gdy marszałek Myszkowski, podkomorzanie, komornicy zaledwie zdyszani i rozgorączkowani mówić mogli, król odzywał się ze spokojem i chłodem dni powszednich.
Ukazanie się Bajbuzy, którego umiał cenić Myszkowski i wszyscy dworacy króla, powitano z radością. Sam Zygmunt dał mu znak głową, że go poznał i rad mu był... a że zdala ani go przywołać ani przemówić nie mógł do niego, wysłał komornika z rozkazem, aby się w zamku zatrzymał.
— Donieście N. Panu — zawołał rotmistrz — że ja wprost z Krakowa przybywam i jeszczem nie miał czasu obozem się położyć, a kopijnikom moim kazałem, aby się tu natychmiast do strzeżenia osoby pańskiej stawili.
Zajął więc miejsce u samej bramy rotmistrz, razem z dowódzcami straży cudzoziemskich czuwając, aby ciżby nie dopuszczać, która aż pod wrota się parła, oszalała strachem i zuchwalstwem grabieżników, na starem mieście sklepy i domy pod pozorem ratunku obdzierających.
Pomiędzy senatorami u boku króla się znajdującymi panowało to przekonanie, iż ogień, o którego podłożeniu nie wątpiono, umyślnie dla obudzenia przestrachu i nieładu rzucony, miał posłużyć rokoszanom do najścia na Warszawę i króla. Pomimo, iż Żółkiewski już przeciwko domniemanego napadu z częścią wojsk wyciągnął za mury i czuwał, nie uspokoił się dwór i wyglądano wśród miasta samego jakiegoś wybuchu, wcześnie przygotowanego.
Być też bardzo mogło, że rokoszanie, zwłaszcza zuchwały Herburt, coś podobnego osnuli, lecz przytomność hetmana i Myszkowskiego nie dopuściła wykonania. Skończyło się na rabunku kupieckich sklepów i wozów, na ogromnych stratach w rynku starego miasta, którego domowstwa zajmowały się z kolei jedne po drugich, stając łupem płomieni i grabieży.
Ratunek był prawie niemożliwy, gdyż ogień wkrótce takie przybrał rozmiary, tak gwałtownie się rozlał na wszystkie strony, że dostąpić nawet do płonących kamienic nie było podobna. Ludzie z życiem tylko starali się z nich wydobyć.
Cochwila jakaś część zajętych domostw zapadała się z łoskotem, rozpryskując iskrami i głowniami po dachach sąsiednich i łoże ognia nowe ścieląc dokoła rynku; cochwila łuna szerzej się rozlewała po niebiosach nad miastem całem, a głos nawet dzwonów zaledwie wśród straszliwego wycia tłumów i trzasku ogni niekiedy jękiem bolesnem słabo słyszeć się dawał.
Nadciągających kopijników swoich Bajbuza wprowadził na zamek i na pierwszem u bram miejscu postawił ze Szczypiorem.
Noc już ustępowała brzaskom poranka, ale ponad zamkiem i miastem gęste dymy i wyziewy pożarne dnia nawet dojrzeć długo nie dawały.
Król z częścią dworu zwrócił się ku kościołowi, gdzie kapłan wyszedł z pierwszą mszą świętą, wysłuchał jej razem z rodziną, klęcząc i modląc się zawsze z tym samym spokojem, którego dochodzące do kościoła wrzaski nie mogły zamącić... i zostawując królowę na modlitwie, gdyż dopóki trwał ogień nie chciała na zamek powracać, sam stanął w pośród swych straży aby wiedzieć co się w mieście i na przedmieściach działo.
Spodziewane jednak wtargnięcie rokoszan, gdy dzień biały przez nagromadzone dymy przedarł się nareście, coraz mniej okazało się możliwem. Hetman dawał znać, iż jego straże, które rozesłał dla powzięcia języka, nigdzie oddziału żadnego, oprócz luźnych picowników, nie spotkały.
Jedno więc niebezpieczeństwo groźne zażegnane zostało, ale pożar w rynku tak się wzmógł i spotężniał, że nietylko bliższym kościołom i gmachom, ale samemu zagrażał zamkowi. Musiał Myszkowski na dachach ludzi posadzać opatrzonych w haki i kubły z wodą, którzy padające tu nieustannie żużle i iskry gasili.
Z tej pieczołowitości o gaszenie ognia, która o wszystkiem zresztą zapomnieć kazała, korzystali rabusie, bezkarnie uchodząc z łupami za miasto, i wybierając drogi, na których wojsko ich nie mogło przytrzymać. Mała tylko liczba kupców, którzy już towar swój w wozach mieli naładowany i przed pożarem za mury miejskie wyciągnęli, zdołała mienie swe ocalić.
Nadchodzący dzień straszliwy odkrył obraz zniszczenia w rynku, w którym dokoła stały tylko okopcone murów szczątki, ściany zczerniałe kamienic, kominy, a w środku gorzały jeszcze kupy gruzów, do których ludność dostać się nie mogła, aby z nich coś ocalić.
Ani pachołkowie miejscy, ani urząd nic tu nie mógł w chwili rozprzężenia powszechnego i nieładu, gdy każdy myślał tylko o sobie, życie lub ostatki własnego ratując mienia.
Nad rankiem ogień cokolwiek uśmierzać się począł, ale niebezpieczeństwo trwało jeszcze i tak wojsko jak dwór króla pozostać musiał na straży. Królowej dotąd z kościoła wyprowadzić nie zdołano. Około południa dopiero szerzeniu się dalszemu ognia zapobiedz się udało, albo raczej sam on grubemi murami wysoko podniesionemi został wstrzymany. Wojsko jednak nie zeszło ze stanowisk swoich i dwór tylko z królem i senatorami do komnat mógł powrócić. Naostatek i królowę panna Urszula Meyerin, która pokilkakroć wychodziła i powracała do kościoła, zdołała namówić, aby z dziećmi na zamek spocząć po tej straszliwej nocy wróciła.
Ochłonięto z przestrachu, a chociaż straty poniesione przez miasto były bardzo dotkliwe, musiano sobie winszować jeszcze, że się nie ziściło przewidywanie jakoby rokoszanie z zamięszania tego korzystać chcieli. Czujność hetmana, dwóch Potockich i marszałka Myszkowskiego zapobiegła może zuchwałemu targnięciu się, które wszyscy przewidywali.
Że pod Jeziorną w obozie czuwano i oczekiwano na jakieś hasło noc całą i powitano łunę na niebie radośnie, o tem później się przekonano z opowiadań pobranych jeńców.
Bajbuza, chociaż po podróży ludzie i konie wielce wypoczynku potrzebowali, nie zszedł też ze swego stanowiska u wrót zamkowych, aż dobrze zpołudnia, gdy kwarcianych część powróciła do miasta i zastąpić mogła jego kopijników. Sam marszałek Myszkowski, który o nim wiedział i pamiętał, powołał do siebie.
Rotmistrz znalazł go rozciągniętego na łożu i ledwie dyszącego ze znużenia, po całonocnem niepokoju i krzątaniu się wśród płomieni i ciżby ludu. Słabym głosem przywitał go Myszkowski.
— Pan Bóg was tu w porę przyprowadził — rzekł — bo choć napozór próżną straż sprawialiście u wrót, przekonany jestem, że tylko czujność nasza i prędkie opamiętanie się ocaliło nas od gorszego daleko. Rokoszanów i Zebrzydowskiego ręka w tem widoczna... Posłużyli się tylko motłochem, który dla siebie z tego skorzystał.
Teraz zaś, gdy niebezpieczeństwo to przeszło, jedno nam pozostaje, dłużej już rokoszu nie cierpieć, który nam tchnąć i spocząć nie daje. Iść potrzeba na nich, rozprószyć i okazać, że bezkarnie nadal mącić nie da król dla prywaty pokoju rzeczpospolitej; ale pan to jest łagodności niewyczerpanej, dobroci serca zbyt wielkiej, chrześciańskiego miłosierdzia, i cierpi za te swe cnoty.
Myszkowski przypomniał sobie dopiero uwięzienie Bajbuzy i podnosząc się na łożu spytał.
— Cóżeś to waszmość w szponach był u Zebrzydowskiego? jakim cudem ci się z nich wydobyć udało?
— Niewarto opowiadać — rzekł Bajbuza. — Ze wszystkiego najcięższą dla mnie była niewola, a potem rana odniesiona, która mnie w Krakowie tak długo wstrzymała. Teraz jestem na posługi króla i p. hetmana, a głosuję też, aby sprawę tę nieszczęśliwą zatargu braterskiego jakimkolwiek kosztem raz zakończyć.
— Bez krwi nie będzie jej końca! — zawołał Myszkowski. — Straszna to rzecz wyrok taki wydawać, lecz dopóki Zebrzydowski a Herburt żywi będą, póty my spokoju nie skosztujemy.
Król posły za posłami, uniwersały słał za uniwersałami do obłąkanych, zwlekał, cierpiał, naostatek mieczem musi rozstrzygnąć czego łaskawością nie mógł.
Nagrody chcą za to jeszcze, że króla zbezcześciwszy, rzeczpospolitę na obozy rozdarłszy, grawaminów nie dowiódłszy, raczą się skłonić do pacyfikacyi! A cóżby dla cnotliwych pozostało?
Westchnął Myszkowski.
— Gdybyś waszmość z kopijnikami swymi, razem ze strażą króla przy dworze mógł pozostać, chętnieby to król widział. Jeżeli więc p. hetman was nie pożąda gwałtem, bądźcie z nami i dotrwajcie do spodziewanego rychło końca.
— Rad posłusznym będę — odparł Bajbuza — byleśmy istotnie końca i pokoju doczekać mogli i Te Deum laudamus zaśpiewać... A! gdyby bez krwi rozlewu się obeszło.
Marszałek potrząsnął głową.
— Dałby Bóg, ale są winy, których nic obmyć prócz krwi nie może.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.