Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łowi farnemu, gdzie już przed wielkim ołtarzem kapłan stał z błagalną modlitwą i organ się rozlegał wielkim głosem pieśni: Święty Boże!
Powaga tego królewskiego dworu, obojga państwa, sług nawet, które przestrachu okazywać nie śmiały, zapatrując się na króla i królowę, wzbudzała poszanowanie.
Jakby za procesyą ciągnęły zakwefione niewiasty królowej, mierzonym krokiem, z modlitwą na ustach spokojną. Tylko na oczach królowej, gdy pomijała męża, który wydawał rozkazy i odbierał doniesienia, blask pożaru odbił się we łzach u powiek zwieszonych.
Nawet w tej strasznej godzinie Zygmunt umiał majestat swój utrzymać i wszelki okaz wzruszenia przytłumić w sobie. Gdy marszałek Myszkowski, podkomorzanie, komornicy zaledwie zdyszani i rozgorączkowani mówić mogli, król odzywał się ze spokojem i chłodem dni powszednich.
Ukazanie się Bajbuzy, którego umiał cenić Myszkowski i wszyscy dworacy króla, powitano z radością. Sam Zygmunt dał mu znak głową, że go poznał i rad mu był... a że zdala ani go przywołać ani przemówić nie mógł do niego, wysłał komornika z rozkazem, aby się w zamku zatrzymał.
— Donieście N. Panu — zawołał rotmistrz — że ja wprost z Krakowa przybywam i jeszczem