Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się rozlał na wszystkie strony, że dostąpić nawet do płonących kamienic nie było podobna. Ludzie z życiem tylko starali się z nich wydobyć.
Cochwila jakaś część zajętych domostw zapadała się z łoskotem, rozpryskując iskrami i głowniami po dachach sąsiednich i łoże ognia nowe ścieląc dokoła rynku; cochwila łuna szerzej się rozlewała po niebiosach nad miastem całem, a głos nawet dzwonów zaledwie wśród straszliwego wycia tłumów i trzasku ogni niekiedy jękiem bolesnem słabo słyszeć się dawał.
Nadciągających kopijników swoich Bajbuza wprowadził na zamek i na pierwszem u bram miejscu postawił ze Szczypiorem.
Noc już ustępowała brzaskom poranka, ale ponad zamkiem i miastem gęste dymy i wyziewy pożarne dnia nawet dojrzeć długo nie dawały.
Król z częścią dworu zwrócił się ku kościołowi, gdzie kapłan wyszedł z pierwszą mszą świętą, wysłuchał jej razem z rodziną, klęcząc i modląc się zawsze z tym samym spokojem, którego dochodzące do kościoła wrzaski nie mogły zamącić... i zostawując królowę na modlitwie, gdyż dopóki trwał ogień nie chciała na zamek powracać, sam stanął w pośród swych straży aby wiedzieć co się w mieście i na przedmieściach działo.
Spodziewane jednak wtargnięcie rokoszan, gdy dzień biały przez nagromadzone dymy prze-