Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

darł się nareście, coraz mniej okazało się możliwem. Hetman dawał znać, iż jego straże, które rozesłał dla powzięcia języka, nigdzie oddziału żadnego, oprócz luźnych picowników, nie spotkały.
Jedno więc niebezpieczeństwo groźne zażegnane zostało, ale pożar w rynku tak się wzmógł i spotężniał, że nietylko bliższym kościołom i gmachom, ale samemu zagrażał zamkowi. Musiał Myszkowski na dachach ludzi posadzać opatrzonych w haki i kubły z wodą, którzy padające tu nieustannie żużle i iskry gasili.
Z tej pieczołowitości o gaszenie ognia, która o wszystkiem zresztą zapomnieć kazała, korzystali rabusie, bezkarnie uchodząc z łupami za miasto, i wybierając drogi, na których wojsko ich nie mogło przytrzymać. Mała tylko liczba kupców, którzy już towar swój w wozach mieli naładowany i przed pożarem za mury miejskie wyciągnęli, zdołała mienie swe ocalić.
Nadchodzący dzień straszliwy odkrył obraz zniszczenia w rynku, w którym dokoła stały tylko okopcone murów szczątki, ściany zczerniałe kamienic, kominy, a w środku gorzały jeszcze kupy gruzów, do których ludność dostać się nie mogła, aby z nich coś ocalić.
Ani pachołkowie miejscy, ani urząd nic tu nie mógł w chwili rozprzężenia powszechnego i nieładu, gdy każdy myślał tylko o sobie, życie lub ostatki własnego ratując mienia.