Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brze zpołudnia, gdy kwarcianych część powróciła do miasta i zastąpić mogła jego kopijników. Sam marszałek Myszkowski, który o nim wiedział i pamiętał, powołał do siebie.
Rotmistrz znalazł go rozciągniętego na łożu i ledwie dyszącego ze znużenia, po całonocnem niepokoju i krzątaniu się wśród płomieni i ciżby ludu. Słabym głosem przywitał go Myszkowski.
— Pan Bóg was tu w porę przyprowadził — rzekł — bo choć napozór próżną straż sprawialiście u wrót, przekonany jestem, że tylko czujność nasza i prędkie opamiętanie się ocaliło nas od gorszego daleko. Rokoszanów i Zebrzydowskiego ręka w tem widoczna... Posłużyli się tylko motłochem, który dla siebie z tego skorzystał.
Teraz zaś, gdy niebezpieczeństwo to przeszło, jedno nam pozostaje, dłużej już rokoszu nie cierpieć, który nam tchnąć i spocząć nie daje. Iść potrzeba na nich, rozprószyć i okazać, że bezkarnie nadal mącić nie da król dla prywaty pokoju rzeczpospolitej; ale pan to jest łagodności niewyczerpanej, dobroci serca zbyt wielkiej, chrześciańskiego miłosierdzia, i cierpi za te swe cnoty.
Myszkowski przypomniał sobie dopiero uwięzienie Bajbuzy i podnosząc się na łożu spytał.
— Cóżeś to waszmość w szponach był u Zebrzydowskiego? jakim cudem ci się z nich wydobyć udało?