Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W mgnieniu oka Bajbuza i Szczypior lekkie tylko zbroje na piersi wziąwszy, krzyknęli na czeladź i biegli już ku zamkowi, gdyż ogień zdawał się w tamtej szerzyć stronie.
Ale szablami przyszło torować sobie drogę, tak wszędzie tłumu obcych i mieszczan pełno było i nabito. Uchodzący wołali, że budy i kramy na starem mieście zajęły się pierwsze, a ogień szybko rozniósł po sąsiednich domach.
Zamek, fara, budowy bliższe ogniem pożaru całe były oblane. Przed bramami zastali straże królewskie, Myszkowskiego na koniu, kupy mieszczan lamentujących, którzy nie wiedzieli jak ratować siebie i miasto.
Wydawano rozkazy napróżno.
Tymczasem ten sam motłoch, co ogień podrzucił pod bogate sklepy kupców perskich na sejm przybyłych, rozrywał już towary, plądrował i rabował nietylko budy płonące, ale domy mieszczan, z których starano się coś ratować.
Popłoch wśród ciasnego rynku, na uliczkach wązkich panował straszny; nikt nie umiał i nie śmiał ani płomieni szerzących się zalewać, ani budowli i dachów od płonących już oddzielić, aby szerzenia się ognia nie dopuścić.
Bajbuza w pośród tego zamętu znalazł się w swoim żywiole, otrzeźwiony, przytomny, mężny. Jednym rzutem oka objąwszy położenie, obrachowawszy niebezpieczeństwo zagrażające