Bajbuza/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Bajbuza‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Na zamku, dokąd z różnych stron częstokroć bałamutne dochodziły wieści o tem co się działo na Woli, w szopie i obozach Zamojskiego a Górki, królowa, po niewieściemu sądząc, a tego co wrzawliwszem było lękając się, trwożyła i płakała. Uspokajano ją napróżno, traciła chwilami nadzieję.
W istocie w mieście, jak to zwykle bywa, sądzono z wrzasku o powodzeniu, a że Zborowscy strzelali, zabijali, krzyczeli, Zamojski zaś siedział cicho, cierpiał, patrzał i dał się im tak pokazać całemu światu, że się ich nawet przyjaciele ulękli — królowa sądziła już, że sprawa jej jest przegraną, ciągły więc tu niepokój panował a strachy. Ci, co królowej sprzyjali, a lękali się rakuszan, przesadzoną trwogą swoją nie dawali jej pokoju.
Patrząc na to księżna, która miała lepsze nadzieje i inne wyobrażenie o położeniu, posyłała do rotmistrza zaklinając go, aby przez litość nad królową, codzień jej znać dawał, jaki był istotny stan rzeczy i co się w obozach działo.
Bajbuza, chociaż teraz był w swym żywiole i niezmiernie czynny, zawsze mu tego wszystkiego było za mało. Utyskiwał przed Szczypiorem, że nadto spokojnie i cierpliwie siedzieć musieli. Rozumiał tego potrzebę, bo mu ją wojewoda ruski, z którym się codzień widywał, tłumaczył, ale bolał nad tem, że się jak chciał, poruszać nie mógł.
Z wielką więc ochotą podjął się na żądanie księżnej, codzień się na zamek dowiadywać i zdawać tam sprawę z tego, co się w obozie działo. Przy tej zręczności codzień mógł widywać wdowę, a choć się zapierał, żeby miał myśleć o niej, choć ją wydawał to za Kostkę o pięknych rękach, to za innych królowę otaczających, pocichu do niej wzdychał.
Za postrzał w rękę otrzymany, który go tak długi czas w niewoli więził, miał już na wąs namotany odwet Zborowszczykom — ale do niego przybyło zabójstwo Wąsowicza, który padł ofiarą za Zamojskiego, i kanonika Brzezińskiego, drażniły codzienne zaczepki, przedrwiwania i napaści, na które wystawieni byli.
Rotmistrz, pomimo całej swej krwi zimnej, bezkarnie puścić tego nie mógł.
— Strzelają oni do nas — mówił do Szczypiora — wolno tedy i nam do nich popróbować. Zabijać się nie godzi, ale bronić Pan Bóg dozwala, więc, przy podanej zręczności, Szczypiorze mój, celuj i pal… Ja postanowiłem sobie żadnego z nich na tamten świat odrazu nie wyprawiać. Dyssydenci są, idą wprost do piekła, trzeba mieć litość, a nuż się który nawróci? Będę ich tak strzelał, aby tylko łotry nam szkodzić nie mogli. Oni mnie strzaskali lewą rękę, a ja im prawą muszę odbierać.
Rozpoczął tedy na Zborowszczyków polowanie rotmistrz, a że strzelał doskonale, jak sobie postanowił, tak się spełniało. Najwięcej ich w prawą dłoń lub rękę trafiał, tak że najlepszych strzelców kilku musieli się iść lizać do miasta.
Z obu stron zawziętość jak największa się wszczęła, z tą różnicą, że Bajbuza nie okazywał jej po sobie, spokojnym był, na oko nie zważał na nich, a ludzie Górki i Zborowskich czyhali na niego, zasadzali się, drogę mu zastępowali nieustannie z krzykiem i wrzaskami. Sądzili, że go tem odstraszą, nie znali go.
Był w swoim żywiole, a choć od rana do wieczora czynny, i codzień musiał się przedzierać do zamku dla królowej, nocy nie dosypiać, ludzi swych w porządku utrzymywać, życie co chwila ważyć, wszystkiego tego było mu jeszcze mało.
— Mój Szczypiorze — mówił codzień prawie wzdychając — niby się to my krzątamy, ale to jak koń na deptaku, ciągle drepczemy w miejscu. Co mi to za pociecha, że ja tam którego z tych łotrów postrzelę i zaskomli… tymczasem w obozie ich tak szumi jak w początkach, skutku nie widać. Jabym na nich, gdy się popiją, kiedy nastąpił mocno i wszystkich rozproszył, dobre zrobiwszy jatki, ale hetman każe mieć cierpliwość!
Niech i tak będzie! Po jednym postrzelonym na dzień, czasem po dwu… mnie to nie nasyca.
Szczypior, który często towarzyszył do zamku rotmistrzowi, a przy napaściach także się brał do rusznicy, nie strzelając tak celnie, kilku ubił w miejscu; Bajbuza im ręce tylko odejmował.
Wściekali się na niego, ale rady mu dać nie mogli. Codzień im się mimo ich obozowiska przejeżdżał, czasem kłaniał i o zdrowie tych, których postrzelił, dowiadywał; świstały mu kule mimo uszów, ale żadna nie tknęła.
Zamojskiego rachuba okazała się w końcu rozumną; Górka i Czarnkowski z każdym dniem tracili sprzymierzeńców, do hetmana prawie co wieczora ktoś przychodził, przejednywał się i przyrzekał iść razem.
Bezładu i bezprawia, jakie panowało w obozie Zborowszczyków, nie mógł żaden stateczny człek wytrzymać. Przyczyniało się do odrazy i to, że rakuszanów się obawiano, a u Górki o niczem słychać nie było, tylko o tem, jak Maksymilian wtargnie, jak zagarnie kraj, porozpędza szlachtę oporną i t. d.
Zarzucano Batoremu i Zamojskiemu samowolę, a zapowiadano daleko straszniejszą obcego mocarstwa, które zdawało się nie o elekcyi myśleć, ale o podboju.
Nikt nie chciał na sumieniu mieć wprowadzenia rakuszan; cofali się jedni po drugich. Rozzłoszczony Górka widział to, ale tem zajadlej się trzymał cesarza i najszaleńsze roił plany.
Przyszło wreście do tego, że arcybiskup Karnowski, który główną ich był podporą, widząc jak rzeczy stały, że co dzień Górki odstępowano, a on coraz stawał się despotyczniejszym, wahać się począł.
Czarnkowskiemu naprzód powiedział otwarcie.
— Strzeżcie się, bo was odbiegną wszyscy.
— My się tego nie boimy — krzyknął ślepy — znajdziemy radę, choćbyśmy i sami pozostali. Przyjdą nas popierać landsknechty cesarskie.
O tych landsknechtach gdy poszły wieści, szlachta bardzo się krzywić zaczęła.
Baczniej patrzący mógł już tego dojrzeć, że choć w obozie Górki zawsze było tłumno i wrzawliwie, ale wiele głów i wodzów ubyło, i co przedniejsi stronili od nich. Natomiast około Zamojskiego się skupiano.
Jednego dnia powracając z zamku na drodze Bajbuza, którego dobrze znano, w ulicy został wstrzymany przez księdza, który mu dał znak, że chce z nim mówić.
Rotmistrz konia zatrzymawszy zsiadł zaraz i podszedł ku niemu.
Duchowny się obejrzał bacznie dokoła, bo nie chciał być postrzeżonym na rozmowie z Bajbuzą i naprzód mu się dał poznać jako kapelan prymasa Karnkowskiego.
Po niejakiem wahaniu odezwał się do rotmistrza.
— Uczyńcie tę uwagę p. hetmanowi, iż zdawna ks. arcybiskupa nie odwiedzał. Źle to jest.
— Ale jakże ma tam jechać, gdzie może postrzał otrzymać — odparł Bajbuza — gdy ks. arcybiskupa ciągle nieprzyjaciele jego sami otaczają.
— A! wszystko się to zmienić może — szepnął ksiądz. — Mówcie hetmanowi o tem, iż nasz pasterz zbliżyć się do niego życzy i porozumieć. Dokuczyły nam wybryki tych ichmościów, a choć ich ks. nuncyusz w opiece ma, gotowiśmy ich odstąpić. Zwierzam się wam z tego poufnie. Polecenia nie mam żadnego od nikogo, ale widzę jak się w sumieniu swem nasz ojciec a pasterz męczy, czuję to, że radby naprawił co się złego stało…
Niech hetman krok uczyni. Nie zdradzajcie mnie, a starajcie się wpłynąć na niego.
To mówiąc prędko uszedł kapelan, a Bajbuza z tem do hetmana pośpieszył, któremu we cztery oczy z rozmowy swojej zdał sprawę.
Zamojskiemu twarz się rozjaśniła.
— Widzisz — rzekł do rotmistrza — wy wszyscy niespokojne, rycerskie, a raczej warcholskie duchy, bo co Polak to warchoł potroszę… wy mi ciągle wymawialiście bezczynność i wyczekiwanie, a i kunktacya się czasem na coś przydała. Widzisz waszmość, że kiedy wóz pełen, koza do niego przyjdzie na końcu.
Nam codzień przyjaciół przybywa, ich codzień ktoś odstępuje, ani się spostrzegą, jak sami w obozie z żołnierstwem najemnem pozostaną, szlachty nawet na nasienie nie mając.
Tu hetman dodał z uśmiechem.
— Waszmość też im, słyszę, sporo nastrzelałeś ludzi!
— Ja? — odparł Bajbuza — ależ bronić się muszę — a nie zabiłem w śmierć pono ani jednego, daję im czas na skruchę, pokutę i przejednanie z Bogiem.
Przejażdżki codzienne do zamku, choć prawie zawsze życie trzeba było ważyć, na zasadzkach — jedyną stały się pociechą Bajbuzy. Bardzo często puszczał się sam, niekiedy Szczypior albo który z czeladzi mu towarzyszył, rzadko się obeszło, aby z za węgła, z za płota, nawet już w mieście z za parkanu w jakiej ciasnej uliczce nie strzelono do Bajbuzy. On zaś tak był gotowym do odpowiedzi, że ledwie kula świsnęła, już zmierzył w dym — i bardzo często krzyk się dawał słyszeć. Rotmistrz wychodził cało. Kilka razy drasnęły go kule, ale niektóre z nich na stalowej koszulce, której nie zrzucał, pospłaszczały się, inne ledwie sińce lub odrapanie po sobie zostawiły.
Raz z zasadzki palnął ktoś do niego z kuszy i bełt konia ranił szpetnie, tak że go dobić było potrzeba.
Pomimo to wszystko patrząc na Bajbuzę, można było sądzić, że z mięsopustu powracał albo na weselisko jechał, tak mu z tem było dobrze.
Skarżył się potem jednak zawsze na bezczynność.
— Co mi to za robota — mówił — nie ruszamy się z miejsca. Na zamku ja królowę JMość jak mogę pocieszam; niekiedy kłamię przed nią pobożnie, bo mi starej biednej żal, ale niewiadomo kiedy temu koniec będzie.
Z rakuszanami tak się ostrzeliwać do niczego, ichby napaść i precz wymieść. Ci co z cesarzem trzymają, niech sobie do niego idą. Z Panem Bogiem, płakać po nich nie będziemy. Ale rozumne to są łby, bo juści wiedzą, że cesarz ich głaszcze póki potrzebuje, a potem pacem dissidentibus nie zachowa.
Codzień tedy pod wieczór rotmistrz do zamku jechał.
Uprosił tylko Szczypior to przynajmniej dla bezpieczeństwa, ażeby codzień sobie inną drogę obierał, konia innej maści i suknię różną brał, aby go tak łacno poznać i popaść nie mogli. Jechał też a powracał innemi ulicami.
Na zamku najczęściej oczekiwał już na niego Kaliński i wnet księżnie dawał znać. Wprowadzano Bajbuzę do gabinetu królowej, gdzie nowiny dnia jej opowiedział, ale strzegąc się takich, któreby ją zasmucić mogły.
W istocie też, sprawa choć powoli, szła coraz lepiej.
Królowa potem szła się modlić i Bogu dziękować, albo do Szwecyi pisać, a rotmistrza marszałek przyjmował i księżna, do których się i dworacy ciekawi przyłączali, aby co nowego posłyszeć.
O napaściach, postrzałach i niebezpieczeństwie, na jakie się narażał, nie pisnął nigdy ani słowa Bajbuza i księżnaby nie wiedziała o nich wcale, gdyby Szczypior o tem nie szepnął.
Ulękła się więc i chciała już te codzienne wycieczki powstrzymać, ale rotmistrz nie odstąpił od raz przyjętego obyczaju.
— Szczypior przesadza — rzekł — puknie tam czasem kto dla postrachu, ale niebezpieczeństwa żadnego niema. Strzelają tak, że żaden z nich w ścianę od stodoły nie trafi. Ja się ich wcale nie boję, a mnie wieczorna przejażdżka jedyna w dniu miła godzina, bo powietrza wiosennego chwycę, no, i księżnie JMości pokłonić się i królowę uspokoić mogę.
Nie w smak tylko było może Bajbuzie, że niemal codzień przy księżnie spotykał owego pięknego wojewodzica sandomirskiego Kostkę, który się jej jawnie zalecał, choć ona sobie z niego żartowała.
Koso na niego patrzył Bajbuza, ale to nie pomagało.
— Gach to jest — mówił Kalińskiemu — któregoby księżna się pozbyć powinna. Innym do niej drogę zapiera, bo myślą, że o rękę się dobija, a to młodzik, który do pięciu naraz gotów się zalecać, o żadnej nie myśląc. Zda mu się może, iż na wdówkę trafiwszy, niema się czego obawiać, bo sama jest i bez opieki, a no wiedziećby mu nie zawadziło, iż choćby się za nią Sapiehowie nie ujęli, to jest stary Bajbuza, który nie da jej krzywdy uczynić.
Waszmość mu to powiedz — dodał rotmistrz. — Ja go nierad przy niej widzę, bo wiem, że się nie myśli żenić, a ją sobie lekceważy…
Nie dokończył Bajbuza.
Kaliński nie miał nic pilniejszego nad przestrzeżenie Kostki; wojewodzic zaś, choć białe ręce miał i na gaszka wyglądał, tchórzem nie był. Nie podobała mu się przestroga.
— Słuchaj, Kaliński — rzekł — powiedz swemu Bajbuzie, że ja już bakałarza zdawna pozbyłem i nie potrzebuję go. Zalecam się gdzie mi się podoba, a gdy mnie kto o rachunek pyta, ja go też mogę zagadnąć, jakiem prawem?
Rotmistrz wdowie ani brat, ani swat, możeby rad sam się zalecać, a twarzy niema gładkiej jak ja!
I śmiał się Kostka, a że jako syn pana wojewody, miał się za coś lepszego od rotmistrza, którego i nazwisko mu brzmiało niesmaczno, więc następnego dnia, gdy Bajbuza przybył, umyślnie jeszcze natarczywiej się począł około wdowy uwijać. Księżnie musiało to być nie w smak przy rotmistrzu, niedługo więc posiedziawszy odeszła, zostawując tych ichmościów samych przy winie i przekąskach. Kostka na dobitkę uwiązał się do rotmistrza z drwinami, na co on z początku nie zważał, ale w końcu coraz ostrzejsze słówka polatywać zaczęły.
— A waszmość — spytał Bajbuza pana Kostkę — z kim trzymasz?
— Jakto, z kim? — podchwycił oburzony młodzian — widzisz mnie waszmość przy królowej… jawna rzecz, że do warchołów się nie liczę.
Rotmistrz głową potrząsnął.
— Toćby to teraz lepiej do nas do obozu na Wolę, pod hetmańskie rozkazy — rzekł — niż tu na zamku siedząc, zdala patrzeć jak się tam wszystko gotuje i wre. Nawet pan Herburt neutralistów nie chwali.
— Jać wiem i sam co mam czynić, a rad nie potrzebuję — dumnie odparł Kostka.
— Nie są to rady — rzekł rotmistrz — czyń waszmość co mu się podoba; i jam się tylko oświadomić chciał, co mam o kim trzymać.
Cała twarz młodzikowi spłonęła.
— Mości rotmistrzu — zawołał — szukacie zaczepki. Trzymajcie o mnie co chcecie, ale to wiedzcie, że ja płochliwy nie jestem. Zechcecie się spróbować, nie pierzchnę z placu.
Z wielką powagą powstrzymał go Bajbuza.
— Nie tak gorąco — rzekł — ja nikogo wyzywać nie zwykłem nigdy, a dziś tembardziej, gdy rzeczpospolita się krwi naszej domaga i nie godzi się nią szafować lekkomyślnie.
Nie mam też powodu pana wojewodzica o nic sekować, tylko dodam jedno. Jestem zdawna przyjacielem księżnej; widzę was codzień przy niej. Jeżeli naprawdę myślicie się swatać, jej rzecz was przyjąć lub odprawić, a na ludzką obmowę ją narażać… ja, jako przyjaciel, nie dopuszczę.
Kostka stał zdumiony.
— Naukę mi waszmość dajesz?
— Przestrogę.
— Jakiem prawem?
— Innego nie mam nad to, że gdy widzę jak kogo napadnie człek zuchwały, bronię.
Wojewodzic po karabeli uderzył.
— Na zamku jesteśmy — rzekł cicho Bajbuza — więc tu się za oręż brać nie przystało, i kara za to główna. Zechcecie mnie gdzieindziej szukać, nie uciekam.
To powiedziawszy za czapkę wziął rotmistrz, pożegnał się i wyszedł.
Kostka nierychło przyszedł do siebie.
Rwał się biedz za Bajbuzą, aby go wyzwać na rękę i ledwie go Kaliński powstrzymał.
Rotmistrza zdaleka tylko znając, wojewodzic go sobie szlachetką wyobrażał bez znaczenia, bez majątku i przyjaciół. Dopiero go teraz objaśniono, że stu kopijników na swym żołdzie i przez siebie wystawionych Zamojskiemu przywiódł, że dwadzieścia tysięcy złotych królowej pożyczył, a choć się tem nie chlubił, możnym panem był, urodzonym z kniaziównej, spokrewnionym z wieloma domami znacznemi na Litwie i Rusi. Opowiadano mu też, iż mężniejszego rycerza a szlachetniejszego człowieka trudno znaleźć było i wszyscy go szanowali.
Ostygł nieco Kostka dowiedziawszy się o tem, ale przynajmniej dostać mu chciał kroku, aby nie odstępować księżniej.
I trudno mu ją było porzucić, bo choć wiele kobiet wówczas szalało za pięknym Kostką, a młoda panna Dulska, Zamojskiemu pokrewna, była mu przez rodzinę rajoną, wojewodzic się szalenie w pięknej wdowie rozmiłował.
A nietyle może urok jej wdzięków go pociągał, co umysł, dowcip, jakieś czarodziejstwo, którem ona wszystkich ujmowała.
Z dzieweczkami jak Dulska, więcej na oczy niż na słowa mógł Kostka zaloty odbywać; z księżną swobodniejszą zabawiał się godzinami, zapominał, odejść od niej nie mógł, odszedłszy tęsknił i czuł, że bez niej szczęśliwym być nie może. Gotów więc był nawet naprawdę starać się o jej rękę, ale rodzina jego z ubogą, z wdową, niezbyt też majętnemu nie mogła dozwolić ożenienia.
Tymczasem więc Kostka, nie patrząc głęboko w przyszłość, pozostał na swem czasowem stanowisku.
Nazajutrz gdy znowu przyjechał Bajbuza, aby królowej oznajmić, iż hetman się rychłego końca kazał spodziewać, zastał Kostkę przy księżnie. Nie rzekł nic.
Przy wieczerzy na zamku jednak, już się do niego nie zwracając, księżnę zagadnął.
— Kostkę tu widuję codzień. Miałżeby szczęście podobać się W. Książęcej Mości?
— Mnie? wojewodzic? — uśmiechnęła się piękna pani. — A! nie! ale ja miałam nieszczęście wpaść mu w oko, a że go niewiasty pono popsuły, bo się jego piękności nie mogą nachwalić, zda mu się, że kędy się zwrócić raczy, zwycięży.
Nie mam nic przeciwko niemu — dodała — ale mi jest tak obojętnym jak Szczypior!
Bajbuza wąsa pokręcił.
— A dlaczegoż księżna mu nie dasz poznać, że tu próżno czas marnuje. Rodzina mu, jak mi mówiono, Dulską dawno przeznaczyła, odprawcie go do niej.
Księżna Teresa popatrzyła na swego opiekuna.
— Dziękuję wam za życzliwą i dobrą radę — rzekła. — Nie mogę go się zbyć, dopóki nie da mi do tego zręczności. Bądźcie spokojni. Dulskiej go ja nie odbiorę. Dla mnie i za młody i za piękny.
Tak tedy wszystko w zawieszeniu zostało, a Bajbuza przyjeżdżał dopóki mógł do zamku. Teraz jednak często od obozu odstąpić i ludzi samych pozostawić mu było trudno. Zamojski go też potrzebował. Nowy zwrot rakuzcy kandydaci, arcyksiążęta Ferdynand i Maksymilian, sprawie swej uznali koniecznym. Doniesiono im, że Górkę i Czarnkowskiego ze Zborowskimi wszyscy odstępowali, że na nich rachować nie było można. Próbowali więc wprost już do Zamojskiego się udając, pozyskać go sobie.
Nie było nocy, ażeby jaki tajemny poseł, Stanisław Ciołek, z listami do hetmana się nie zjawił.
Starania te i zapóźne były i rozbiły się o rachubę Zamojskiego, że młody król, zaledwie dwudziestoletni, bez doświadczenia, jemu tron będąc winien, da mu się też powodować. Obietnice arcyksiążąt, jakkolwiek daleko bardzo sięgające, nie mogły się z tem równoważyć, co hetman dla siebie i dla kraju uważał za najlepsze.
Oprócz tego sam prymas znudzony, zniechęcony przez Górkę, który mu narzucał swoje wymagania dla dyssydentów, oświadczył Zamojskiemu wprost, iż w izbie, publicznie, głośno, gotów jest głosować za Zygmuntem.
W ten sposób zwycięztwo prawie już zapewnionem było.
Niespodzianie, jak piorunem rażeni zostali rakuszanie i stronnictwo Zborowskich, gdy stary Karnkowski, którego od niejakiego czasu ostyglejszym dla siebie widzieli, wprost się za Zygmuntem oświadczył.
Nieopisany tumult powstał w szopie.
Podniesionym głosem gdy prymas wywołał to imię, powstał Andrzej Zborowski.
— Cóżto? nie pytając o głosy nikogo, prymas nam już króla narzuca?
— Nie narzucam go — odparł Karnkowski — ale mój głos za nim daję.
— Kogoż myślisz okrzyknąć? — podchwycił Zborowski.
— Tego, kogo większość wybierze — rzekł Karnkowski. — Co do mnie, ja niemca mieć nie chcę i nie życzę.
— Niemca? — krzyknął Górka — albo szwed nie tyle wart co niemiec?
— Matka jego Jagiellonka, ze krwi królów naszych — dodał starzec — a co szwed to nie niemiec.
Krzyki, mowy urywane, uszczypliwe, szyderskie zapełniły szopę. Karnkowski milczał. Tymczasem Górka i Czarnkowski czy przygotowani zawcześnie, czy natychmiast dawszy znak do swojego wojska, kazali mu ku szopie wyruszyć i gdy się tu spierano, ujrzeli senatorowie nadciągające zaciążne pułki, a na czele ich kilka dział, które puszkarze niemcy wprost na szopę wykierowali.
Spodziewano się nieochybnego starcia, do którego musieli być rakuszanie przygotowani, bo nuncyusz, jak powiadano, kazawszy się zaprowadzić na wieżę kościoła św. Jana, z niej miał walce się przypatrywać, która w znacznej części jego była sprawą.
W mgnieniu oka szopa się zaczęła opróżniać; wyprowadzono prymasa do kolebki, inni konie dosiadać zaczęli, wybiegali pieszo.
Zamięszanie wszczęło się gwałtowne, w którem jednak spokojny i na wszystko przygotowany a świadom planów rakuszan Zamojski, nie dał się uprzedzić.
Na dany z pod szopy przez Dulskiego znak, oddziały hetmana, a z nimi i kopijnicy Bajbuzy, niemal pierwsi z okopów wyciągać zaczęli.
Z drugiej strony ks. Ostrogscy wyprowadzali swój lud w pole; szedł marszałek Opaliński, ukazał się wojewoda sandomirski Szafraniec.
Górka i Czarnkowski spostrzegli, że na nieświadomych nie wpadli, i że tu gotowość była, choćby do walki. Strzymali się trochę, gdy prymas Karnkowski widząc już przeciwko sobie stojące pułki, z kolebki na konia się kazał wsadzić i stanął pomiędzy dwoma szykami.
W jedną i drugą stronę wysłał od siebie zaklinając, aby do bratniej krwi rozlewu nie doprowadzono. Mowa Karnkowskiego, a więcej jeszcze postępek, uczyniły takie wrażenie na szlachcie, która Górce towarzyszyła, że się naprzód usuwać zaczęła.
Jak tylko z jednej strony ujrzano cofających się do obozu, Zamojski swoim też wnijść za wał nakazał.
Bajbuza ze swymi kopijnikami, który się wyprosił na pierwszy ogień i starcie, z żalem odciągnąć też musiał.
Znowu tedy rodzaj rozejmu nastąpił, z którego korzystano, aby wszelkiemi środkami hetmana na stronę rakuzką przeciągnąć.
Gotowi byli nawet Zborowscy niewielkim kosztem za Samuela się dać przebłagać.
Co się pod te dni działo w namiocie hetmana, od świtu do nocy, a raczej od jednego poranku do drugiego, bo i noc od narad i poselstw wolną nie była, opisać trudno.
Bajbuza też rad temu, że czynniej i żywiej się krzątano około zakończenia elekcyi, we zbroi i nierozbierając się trawił noce całe, gotów na posługi.
Królowej tymczasem dano znać, iż hetmana ujęli rakuszanie; strach padł na nią. Nadbiegł Kaliński po języka, którego rotmistrz zapewnił, że wszystko, co rozsiewano, fałszem było.
Wszystkoby się było rychlej i pomyślniej może skończyło, gdyby z jednej strony zdrada i odstąpienie Spytka Jordana, z drugiej wieść o ukazaniu się banity Krzysztofa, Zamojskiemu nie pomięszały szyków.
Spytek Jordan stał dotąd przy hetmanie, chociaż blizko związany ze Zborowskimi powinowactwem, bo nawet na Spytków zamku i w ich grobach ciało Samuela pogrzebiono. Marszałek Andrzej Zborowski potrafił go w ostatniej chwili ująć, ubłagać i Spytek opuścił hetmana, a tem znaczne siły mu odjął.
W tej samej chwili korzystając z wahania się, jakie odstępstwo wywołało, wywołaniec Krzysztof w kilkaset koni, wbrew banicyi, urągając się prawu, wjechał do Warszawy i publicznie się począł ukazywać. Było to urągowiskiem i wyzywaniem hetmana.
Rotmistrz nasz, a oprócz niego i znaczna część sił Zamojskiego musieli strzedz osoby jego, bo zuchwały podczaszy nietylko się odgrażał, ale po ulicach i na drogach napadał.
Zamojski w pierwszej chwili zdradą Spytka i zjawieniem się Krzysztofa Zborowskiego był jakby porażonym. Żółkiewski i Dulski jednak nie potrzebowali długiego czasu, aby go przekonać, iż sprawa przez to nie została przegraną.
Sam on odzyskał natychmiast męztwo swe i krew zimną.
Dla rotmistrza chwila to była godowa. Jemu powierzono świeżo przybyłych, a zuchwałych ludzi podczaszego trzymać na wodzy i poskramiać. Bajbuza był w swym żywiole i przybrawszy sobie Szczypiora, jednego węgra, który mu się nastręczył, i brata zabitego Wąsowicza, mającego do pomszczenia nieboszczyka, nie schodził prawie ze straży obozu i gościńców od miasta do niego prowadzących.
Ilu tam Zborowszczyków postrzelali, ilu w mieście po gospodach natłukli zasadzając się na nich, nie liczyli. Wszystko to jednak nie na wiele się przydało.
Z przybyciem Krzysztofa, który niezmęczony jeszcze był, przebiegły, chytry, a jako banita musiał się najgorliwiej starać, aby Zamojskiego zgnębić, zaczęło iść widocznie gorzej coraz.
Już cofnięcie się Spytka dawało do myślenia, że za nim drudzy mogli pójść. Nie wiedziano dobrze, co się u Górki i Zborowskich działo, bo choć głośno wykrzykiwano, ważniejsze zamysły tajemnica okrywała. Potrzeba było koniecznie mieć kogoś w obozie rakuszan.
Ponieważ najczynniej a najskromniej służył im Bajbuza, zwrócił się do niego Żółkiewski, czyby nie znalazł człowieka, coby się szpiegowania podjął.
— Panie wojewodo — odparł rotmistrz — takich co szyję dadzą, postawię wam dosyć, ale zdrajców ja ani żywię, ani cierpię, choćby dla mnie zdradzać chcieli.
Żółkiewski zamilkł, lecz tegoż wieczora zgłosił się szlachetka, który brata miał pisarzem u Czarnkowskiego ślepego i ofiarował tropić i donosić.
Mogli więc na przyszłość rachować, iż o obrotach Zborowskich wiedzieć będą. Tymczasem jednak okazywało się, iż jakkolwiek zacięci przeciw hetmanowi, szczerze czy nieszczerze Zborowscy ofiarowali mu zgodę na jakich chce warunkach, byle razem z nimi Maksymiliana królem dał okrzyknąć.
Położenie było tak krytyczne, że hetman zrazu nie odpowiadał nawet i niemal gotów był już na rakuszanina się zgodzić. Przyczyną tego było, że na utrzymanie wojska, na przedłużoną walkę brakło pieniędzy. Hetman się do ostatniego grosza wycieńczył. Zborowskim z Wrocławia przychodziły ciągle zasiłki, tu ze Szwecyi nie dawano nic, a królowa też przestała łożyć.
Dla mizernego grosza dać się zmódz, było Zamojskiego strapieniem wielkiem, lecz ostatnie środki wyczerpał.
Królowa oczekiwała szczęśliwego już końca, gdy ranka jednego, hetman rzadko się pokazujący na zamku, o posłuchanie jej poprosił.
Wyszła naprzeciwko niemu niespokojna Anna, poczynając od przywitania, że w nim jedyną ma nadzieję.
— A! Miłościwa Pani — zawołał hetman — a ja już tylko w Bogu mam jedyną, że nas chyba cudem uratuje.
Zborowscy popierani przez cesarza wojsko mają liczne, my też musimy je przeciw nim utrzymywać. Koszt wielki, a końca nie widać. Przychodzę do W. Król. Mości radzić się i prosić, co poczniemy. Jam już bez grosza i nie mam go zkąd dostać.
Przerażona staruszka złożyła ręce.
— Wszystko com miała, oddałam — zawołała — posłowie szwedzcy nie przywieźli nic, a u gdańszczan napróżno o pożyczkę prosili. Gdybym chciała dać więcej, nie mogę, bo nie mam.
Hetman westchnął ciężko. Opisał królowej położenie swe, żalił się, dodał w końcu, iż go kuszono takiemi warunkami, tyle obiecywano dla kraju, że wobec nadzwyczajnych trudności, niewiedzieć było co poczynać.
Rozpłakała się Anna i te łzy jakoś Zamojskiego poruszyły. Zamilkł. Naradzano się jeszcze nad środkami, uchwalono słać do gdańszczan, do księcia pruskiego, do Szwecyi, z tem Zamojski późno w noc w towarzystwie swoich wiernych do obozu powrócił i w swym namiocie się zamknął dla rozważenia co mógł i musiał uczynić, aby wyjść bez sromu. Zborowscy naglili o pojednanie, byle szedł z nimi, ale możnaż im wiarę dać było?
Północ już nadchodziła, gdy około namiotu ruch się wziął jakiś, i hetman kogoś ze swych przewidujący powstał.
Jakież było jego zdziwienie, gdy w podniesionej zasłonie wnijścia ujrzał sędziwego Karnkowskiego.
Arcybiskup stary był, chory, znużony, a mieszkał w klasztorze Bernardynów na mieście, przybycie więc jego ważnemi musiało być spowodowane pobudkami.
Ale starzec siąść musiał i zmęczenie swe wydychać nim począł.
— Przychodzę po to — rzekł — aby wam oświadczyć, żem gotów ogłosić królem Zygmunta. Na co czekamy? czego się ociągać? Okrzykniemy go… kość będzie rzucona, uprzedzimy rakuszan… pierwszeństwo też ma swą wagę.
Z tem przybyłem i pozostanę tu… Nie zwlekajmy, niespodzianką ich weźmiemy. Ślijcie do Opalińskiego, do Dulskiego, do wszystkich swoich, niech się natychmiast gotują.
Ranek dnia 1 sierpnia zastał cały obóz w ruchu. Litwini tylko dotąd zupełnie na stronie trzymający się, nie dawali się ściągnąć ani na jedną ani na drugą stronę, oprócz jednego Radziwiłła, wojewody wileńskiego. Negocyując z nimi, czekano nadaremnie do południa.
Wtem Zborowscy i Górka z wojskiem się też poruszać zaczęli, a prymas strwożony natychmiast o przyśpieszenie elekcyi wołał i naglił.
Wcale się nie spodziewali rakuszanie tego zuchwałego kroku, sądząc, że i tym razem ruch się na niczem skończy, gdy po śpiesznem objechaniu rycerstwa nagle wzniosły się okrzyki.
— Niech żyje, niech nam panuje długo i szczęśliwie Zygmunt III.
Z jednej strony radośne to wołanie, z drugiej grom wrzasków i krzyków głuszył. Zborowscy jak wściekli biegli na radę do Górki.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.