Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Strzelają oni do nas — mówił do Szczypiora — wolno tedy i nam do nich popróbować. Zabijać się nie godzi, ale bronić Pan Bóg dozwala, więc, przy podanej zręczności, Szczypiorze mój, celuj i pal… Ja postanowiłem sobie żadnego z nich na tamten świat odrazu nie wyprawiać. Dyssydenci są, idą wprost do piekła, trzeba mieć litość, a nuż się który nawróci? Będę ich tak strzelał, aby tylko łotry nam szkodzić nie mogli. Oni mnie strzaskali lewą rękę, a ja im prawą muszę odbierać.
Rozpoczął tedy na Zborowszczyków polowanie rotmistrz, a że strzelał doskonale, jak sobie postanowił, tak się spełniało. Najwięcej ich w prawą dłoń lub rękę trafiał, tak że najlepszych strzelców kilku musieli się iść lizać do miasta.
Z obu stron zawziętość jak największa się wszczęła, z tą różnicą, że Bajbuza nie okazywał jej po sobie, spokojnym był, na oko nie zważał na nich, a ludzie Górki i Zborowskich czyhali na niego, zasadzali się, drogę mu zastępowali nieustannie z krzykiem i wrzaskami. Sądzili, że go tem odstraszą, nie znali go.
Był w swoim żywiole, a choć od rana do wieczora czynny, i codzień musiał się przedzierać do zamku dla królowej, nocy nie dosypiać, ludzi swych w porządku utrzymywać, życie co chwila ważyć, wszystkiego tego było mu jeszcze mało.
— Mój Szczypiorze — mówił codzień prawie