Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

O wieku młody! tyś wiosną człowieka!
Na tobie ziarno przyszłości on sieje!
Twoim on ogniem resztę wieku żyje!
Biada, kto młody na świat patrzy staro,
Zimnemi piersi, obojętném okiem,
I nic nie znając, nic poznać nie żąda,
Nic nie uczuwszy, nic uczuć nie pragnie!
Lecz błogo, błogo, gdy z duszą młodzieńczą
Wynijdzie na świat chciwy świata człowiek;
Wszystkiego żąda; wszystko chciałby w chwili
Pożreć i objąć, pojąć i zrozumieć!
O! wówczas życie, to podróż wesoła!

Co chwila nowe objawią się kraje,
I coraz świéże wabią go obrazy;
Świat rąk tysiącem serce mu oplata,
Tysiącem myśli głowę mu uwieńcza,
Tysiącem żądzy duszę mu kołysze.
O! wówczas młodość jest słodką godziną!
Człowiek się uczy, pragnie i spodziewa.
A czegoż więcéj do szczęścia potrzeba?
Pragnienia tylko, zapału, nadziei.

Gdy tysiąc cudów odgadnąć zapragnął,
Chciwy na starca nauki się rzucił;
A on, jak gdyby niepotrzebne skarby,
Długiemi laty mądrość przyzbieraną,
Któréj nikt nie chciał, nikt mu nie zazdrości,
W gorącą duszę Witola wylewał,
Jak drogi napój w kosztowne naczynie.
Słodko mu było u życia zachodu
Widzieć, jak myśli, które w nim przygasły,
W młodzieńczéj duszy kwitnęły rumiane,
I nową siłą pojone, ożyły;
Słodko mu było widzieć, jak to ziarno,
Ledwie zasiane, zielono bujało;
Słodko mu było w téj dziewiczéj duszy
Drugiego siebie uczuć, z złotém skrzydłem,
Z odważną piersią i długą nadzieją.


Starzec powoli w wieczorne godziny
Dawne mu ojców opowiadał dzieje;
O Dejwach uczył, o przodkach, o duchach,
I o tych gwiazdach, co duszy człowieczéj,
Patrząc się z góry, strzegą i pilnują.
Nieraz wśród ciszy, gdy spało Romnowe,
A święty ogień gasnął na ołtarzach,
Gdy Menes smutny, z porąbaną twarzą,
Szedł wolno w chmurach, czatując jutrzenki,
Oni czuwali; i w długiéj rozmowie

Noc im przebiegła, jak strzała do celu;
Noc, jaką człowiek kiedy raz przeczuwa,
Będzie ją potém do śmierci wspominał.

— Ten świat tak wdzięczny — mówił do Witola
Krewe-Krewejto, siwą gładząc brodę —
Ten świat już tak jest odwieczny, tak stary!
Tysiąc tysiąców lat po nim stąpało;
Tysiąc tysiąców pokoleń przepełzlo,
A pamięć czasów i ludzi wspomnienia
Wody rozmyły i wiatry rozwiały;
I ludzkie kości w mogiłach spróchniały,
I na mogiłach puszcze powzrastały.
Tam, gdzie się świeci złota gwiazda wschodu,
Tam ojców naszych, i naszych nadziei,
Przeszłości naszéj, przyszłości kraina.
Skłoń głowę — ojców tam mieszkają cienie.
W tamtéj to stronie dziadów naszych kości
Śpią, nogą obcych wdeptane do ziemi.
I my tam pójdziem połączyć się z niemi.
Dawno to, dawno, ojców naszych dziady
Z braćmi się swemi darli w tamtym kraju.
Ciasno im było; głód ich nękał ciężki;
I gdy się dziécię rodziło, płakali:
Bo dziecku miejsca nie było w ojczyźnie.
Tak codzień gorzéj, głodniéj, ciaśniéj było,
Codzień się mnożył niepokój i zwady.

Trupy się braci walały po drogach.
O garstkę zboża, o dzikie owoce,
Rodzeni bracia bili się, jak źwierzę.
Naówczas starszy kapłan lud swój zwołał,
I płacząc, mówił, żeby szli na zachód;
Że tam jest ziemia pusta i dostatnia,
Która ich wszystkich przyjmie i wyżywi.
Ale nikt nie chciał w tak daleką drogę,
Nikt nie chciał swoich i kraju porzucić,
I mogił ojców, i chaty pradziadów.
Każdy chciał zostać, a choćby i umrzeć,
Byleby w swojéj ziemi, między swemi.
Lecz kapłan młodszéj braci iść rozkazał;
Przyrzekł, że wrócą do ojców krainy,
A duch ich do niéj po śmierci przyleci,
Jeśli się wzajem zabijać nie będą,
I o swéj wierze i ojczystych Bogach
Dla obcéj ziemi nie stracą pamięci.
Wyszli więc młódsi. Szli długo przez góry,
I szli przez rzeki, i po morza brzegach,
Aż przyszli w Litwę, i znużeni drogą,
U morza, Niemna i Neris osiedli.


Widziałeś, synu, mogiły wysokie,
Które po lasach wznoszą się, dębami,
Sosny staremi i lipy pokryte.
Tu ojców groby. W nich leżą olbrzymi.

Myśmy skarlałe wielkoludów szczątki,
Myśmy potomki ojców, których kości
W dziecinnych naszych nie udźwigniem ręku.
Bogi skarały, i ogromne ludy
Zeszły na karły bezsilne, trwożliwe,
Z duszą tak małą, jak drobne ich ciała.
Spójrz w te mogiły. Gdy je wiatr rozwieje,
W nich kość, jak dębu stary pień, bieleje;
Czaszka, miedzianym wężem uwieńczona,
Strzaskana w czworo, większa, niż ty cały;
A wielka dusza gdzieś w ojców krainie
Płacze, bo się już nie odrodzi w synie,
Bo dziecióm z woli Bogów się dostało
Dusza zmalała i zdrobniałe ciało.


Dawno już Pramżu ten stary świat stworzył,
I piérwsze lata młodéj jeszcze ziemi
Słodkie, jak każda młodość, być musiały.
Ale niedługo ludzie się popsuli:
Bo tyle złego sama ziemia płodzi
Z temi darami, które dla nas rodzi!
Powstały wojny, nienawiści, zdrady —
Brat zabił brata, ojciec przeklął syna,
A matka córkę, a dzieci rodziców.
Naówczas Pramżu spójrzał z okna niebios;
Spójrzał, i swojéj nie mógł poznać ziemi.
— Toż to jest świat mój?! toż to moje dzieci!

Gdzież jest ta zgoda, którą ja posiałem?
Gdzież są te cnoty, które w dusze wlałem? —
Rzekł, ręką wrota otchłani odrzucił,
Gdzie duchy, siedząc, rozkazów czekały;
Dwa z nich wywołał, kazał im na ziemię.
Wanda i Wieja[1] poszły; w ręce wzięły,
Zaczęły światem kołysać i chytać,
Aż wszystkie morza do góry się wzdęły
I z brzegów swoich na ziemię się lały.
Zalały wzgórza, doliny zrównały.
Przez dni dwadzieścia, przez dwadzieścia nocy,
Trwał potop wielki. Ludzie z gór na góry
Próżno się biedni rzucali, płynęli;
Nigdzie im Pramżu suchego kawałka,
Nigdzie suchego nie zostawił kraju:
Bo na przeznaczeń kamieniu odwiecznym
Wyryto było, że wszyscy wyginą.
Lecz kiedy wyjrzał na skaraną ziemię,
Widział ją Pramżu pustą i zalaną,
Widział, jak morskie pląsały potwory
I po nad całą ziemią panowały,
Żal mu był łudzi. A jeszcze ich dwoje
Gdzieś na wierzchołku góry jednéj drżało.
Pramżu jadł właśnie niebieskie orzechy,
I rzucił z góry orzecha łupinę.
Wsiedli w nią starzy. Pramżu zamknął duchy

I znowu wrota na otchłań zarzucił.
Morza do brzegów, rzeki do łożyska,
Wszystko, jak dawniéj, na miejsce wróciło,
I ziemia znowu zielenieć zaczęła,
A trawa kości skaranych pokrywać.


Dwojgu tym ludziom na znak pojednania
Pramżu na niebie zawiesił Linxminę[2],
Laskę pokoju, obietnicę zgody.
Lecz z tylu ludzi tysiąców zostało
Dwoje ich tylko, i to starców dwoje:
Niewiasta, która rodzić już przestała,
I mąż, co władać oszczepem nie zdążał.
Linxmine wolą Bogów im przyniosła.
Ona im rzekła: — Skaczcie przez kamienie,
A każdy kamień w człeka się przemieni. —
Ilekroć stara skoczyła niewiasta,
Tyle się kobiét narodziło młodych;
A ile razy ów starzec przeskoczył,
Tyle się synów od ziemi podniosło.
Tak od nich dziewięć par powstało ludzi,
I dziewięć piérwsze Litwy pokolenia,
Które podziśdzień mieszkają na ziemi;
Dziewięć pokoleń, jak dziewięć jest maści
Koni ofiarnych, które święcą Bogóm.

Było to dobrze przed ojców podróżą.
Jeszcześmy wszyscy we wschodniéj krainie,
Na swojéj ziemi długi czas mieszkali;
Jeszcze naówczas nie skarlały ludy,
I rosły wyżéj głową po nad lasy,
A morze było w kolano olbrzymóm.
Cięższe już było po potopie życie.
Człowiek za grzechy piérwszych pokutował:
Bo ziemia była niepłodna i mokra,
A błót i jeziér z potopu zostało
Więcéj niż lasu i suchego pola.
Ludzie pomiędzy puszcze się tulili,
W budach i dołach od burz się chronili,
Żołędzią spiekłą i mięsem surowém
Nędzne swe życie krzepiąc, jak źwierzęta.
Bronią im pałka, a odzieżą skóra,
A chatą były lasy niedostępne.
Jeszcze dziś ujrzysz podobnych, co dziko
Po za błotami w ostępach się kryją,
I z dzikiém źwierzem, jak źwierz dziki, żyją.

Lecz gdy lat wiele spokojnie tak przeszło,
Królowa krajów z nad morza białego[3],
Krumine, córkę powiła Nijołę,
W zamku nad rzeką Rossą zbudowanym.
Kraj bowiem zdawna miał swych Kunigasów[4],

Co temi ludy po puszczach rządzili;
Ale, jak one, nędzni także byli.
Nijoła piękną wyrosła dziewczyną;
Ale się matka nie cieszyła długo —
Ujrzał ją Poklus wielki Bóg podziemny,
Straszną miłością w sercu się zapalił,
I przysiągł, że ją mieć będzie za żonę.
Czatował na nią, ale porwać nie mógł —
Matka jéj strzegła jak skarbu drogiego.
Rzadko Nijoła wyrwała się straży,
Żeby z dziewczęty pobiegać wiejskiemi.
Raz tylko wyszła dla matki po kwiaty,
Co po nad brzegiem rzeki rozkwitały;
Chciała je sama własną zerwać ręką;
Na suchéj trawie zrzuciła obówie,
Wstąpiła w wodę — już Poklus czatował,
Chwycił i zaniósł na ręku do piekła.
Naówczas krzykiem rozbiegły się brzegi,
Pobiegły dziéwki, leciała Krumine,
Przyszła nad rzekę, lecz zastała tylko
W zielonej trawie zrzucone obówie.
I nikt nie widział, gdzie córka najdroższa,
Kędy się młoda Nijoła podziała.
Królowa w gniewie córki swojéj sługi
Zaklęła w Nendry[5], co rzeki pilnują.
Suche, smutnemi kołysząc głowami,

Patrzą i swojéj królewnéj czekają,
Czyli się znowu nie pokaże z wody.

Krumine wyszła córki swojéj szukać.
Przeszła świat płaski, nigdzie jéj nie było.
Płacząc, się nazad do Litwy wróciła.
Ale z podróży przyniosła do kraju
Drogie nasiona zbóż, uprawę roli.
Wówczas się Litwa w żyzny kraj zmieniła.
Wycięto puszcze, podniesiono skiby,
Zasiano ziarno, i dzicy raz piérwszy
Zeszli się w Kiemas[6] na insze już życie.
Odtąd powoli dzicz znikać zaczęła;
Ludy z daleka przyszły tu handlować;
Jedni na Lajwach[7] ku nam przypływali,
Drudzy przez kraje dobiegli sąsiednie,
Niosąc nam srébro i złoto za bursztyn,
Za skóry źwierząt i wosk naszych barci.

Ale gdy obcy wypatrzyli u nas
Lud silny, ziemię, co długi len rodzi,
I drogi bursztyn, który morze daje,
Pozazdrościli nam Litwy, i wkrótce
Wiele ich zbrojnych na Lajwach przybyło.
Zaczęli Litwę bezbronną mordować,

Gwałcić niewiasty, mężów pętać w łyka,
Bo kraj nasz posiąść zwyciężony chcieli.
Przestrach po Litwie poleciał jak strzała.
Jedni w las biegli, drudzy w progu domu
Płakali, myśląc, co się z niemi stanie.
Wtém poseł Krewy z laską kraj przeleciał.
Krewe się wszystkim rozkazał gromadzić.
Każdy wziął oszczep, i pożegnał żonę,
Dzieci uściskał, jakby na stos idąc:
Wszyscy się bowiem napastników bali,
I pewnéj śmierci lub pęt wyglądali.
Nikt nie śmiał nawet myśleć o zwycięztwie.
Lecz Perkun Khawę[8] zesłał im na wodza.
Litwini wpadli na oboz wśród nocy,
Pobili obcych, zatopili łodzie,
A resztę w ciężką zaprzęgli niewolę.
Długo ich potém widziano na Litwie
Wiodących życie z bydlęty po chlewach,
Lub pług ciągnących ciężki na nowinach. —

Tak mówił starzec, wpatrując się w niebo.
A Witol, słowa połykając chciwie,
Siebie i świata dla nich zapominał.
Potém mu starzec cześć Bogów tłómaczył:

— Ten niewidzialny, odwieczny, niezmienny,
Który napisał przed laty, co będzie,

Którego wyrok na włos się nie zmieni,
Jest Okkapirmas, Bóg nad wszystkie Bogi.
Syn jego Pramżu panuje nad ziemią,
Strzeżąc spełnienia ojcowskich przeznaczeń;
Czyta, co ojciec wyrył na kamieniu,
I wie, co będzie; lecz co jest, nie zmieni.
Perkun nad ludźmi panuje przestrachem;
On w ręku trzyma pioruny i burze;
On grozi, kiedy cześć Bogów się zmniejsza;
Piorunem karze, gdy go człek rozgniewa.
Pramżu nie patrzy na ludów mrówisko;
On czyta losy w przeznaczenia głazie,
Co było, będzie, przed wieki, na wieki,
Lecz rzadko oczy na ziemię odwraca.
Perkuna piorun ludzi tylko ściga,
Drzewa obala i puszcze druzgoce;
Lecz Pramżu kiedy uderzy o ziemię,
Kiedy ją pocznie ćwiczyć silną dłonią,
Drży ziemia z strachu i trzęsie się cała[9].
Perkun z innemi władzę swoję dzieli:
Sotwar oświeca, Atrimp wód pilnuje,
A Poklus piekieł, w których jęczą dusze,
Ziemiennik głody lub urodzaj daje. —

I jął mu starzec liczyć Bogów wiele,
Obrzędy ofiar, tajemnic i wróżby.


— Kiedy rok nową wiosną się zaczyna,
Karwilis[10] łąkóm świéżą odzież daje.
Twéj matki Mildy obchodzimy święto.
Wielkie to Bóstwo, co węzłem braterskim
Łączy nas wszystkich i uściskiem spaja;
Co przypomina, że dziewięć pokoleń
Z jednej się pary w jednym dniu zrodziło;
Wielkie to Bóstwo, co małżeństwóm świeci,
Zsyła im zgodę i roskosze mnoży.
Ciągną się starce, młodzieńcy, dójrzali,
Przed ołtarz Mildy z ofiarą nabożną:
Stary, co miłość doznaną wspomina;
Młody, co jeszcze miłości wygląda;
Dójrzały, co jéj trwanie chce przedłużyć.
Nawet źwierzęta jéj władzy posłuszne
Płaszczą się przed nią; dzicy puszcz mieszkańce
Zapomną walki, łagodni się staną,
Gdy na nich Bóstwo okiem tylko rzuci.
Na wiosnę także Pergrubją[11] witamy;
Prosim Perkuna, by powściągnął burze;
Swajstyxa, żeby światła nam nie skąpił;
Pilwity[12] żeby dary swe mnożyła;
A Mildy, żeby wszystko osłodziła,
I dała zgodę, pokój między bracią,
I miłość droższą nad Pilwity skarby.


W piérwszy dzień wiosny, kiedy słońce wstaje,
Litewskich Kiemów[13] dziewczęta się budzą,
Biegąc u wschodu powitać Pergrubie
W wozie Lelusa[14] przez nieba jadącą.
Zda się naówczas, że wszystko odżywa:
Bo to dzień wielki, dzień to tajemniczy.
Wszystko stworzenie jemu się raduje.
Kwiaty ku słońcu wesoło patrzają;
I więcéj w tym dniu jednym ich rozkwita,
Kiedy Sulinkaj[15] nad niemi zaświeci,
Niżeli potém przez całe miesiące.
Dzień to wesela — wszystko po wsiach żyje;
Młódź i kobiéty ofiary składają;
Każdy się do niéj choć cząstką przyłoży;
A kiedy Dejwie wiosny kozła biją,
Krew jego lejąc, te słowa śpiewają:

— O Pani nasza! Bogini Pergrubie!
Ty, która zimę precz od nas odpędzasz,
Ty, która trawy i kwiaty ożywiasz,
Prosim cię, spójrzyj i na zboża nasze,
Pomnóż nam plony, wytęp chwasty szkodne,
I podnieś kłosy, jak podnosisz trawy. —

Jeśli ich nędza, ciężki głód uciska,
Inną modlitwą Auszlawisa proszą,

Żeby im rękę podał i uzdrowił;
Lub Puschajtisa podziemnego Boga,
Żeby się do swéj starszéj braci wstawił.
O ciemni ludzie! zamiast się poprawić
I zemstę Bogów od siebie odwrócić,
Oni Bóstw nowych w Dungusie szukają,
Niezasłużonéj prosząc u nich łaski.
Nim Pilwit nowe zeszle im dostatki,
Oni na uczcie, oni na wesela
Drogi czas pracy przetrawią i zgubią.

Na wiosnę także jest pastusze święto.
W trzodzie wieśniaka bogactwo i doba.
Proszą, ażeby Goniglis[16] jéj bronił,
A Lelus[17] swojém światłem dobroczynném
Drapieżne źwierzę od trzody odganiał,
Kiedy się z puszczy zdradliwe zakrada.

Ujrzysz ty kiedyś te wiejskie obrzędy,
Co się na uczcie kończą i biesiadzie
Szałem pijanych, młodzieży rozpustą;
Posłyszysz kiedyś tę piosnkę pastuszą,
Którą, pamiętam, w zielonych dolinach
Słyszałem kiedyś, biegając chłopięciem:



— Goniglu Bożku! paś moje stado,
Paś mi buhajka i krowę;
Nie puść złodzieja wilka, o Lado,
W łąki nasze i dąbrowę.


Owce pasiemy po błoni,
Ciebie, wilku, nie lękamy —
Bóg z złotym włosem na skroni
Nasze stado pasie z nami. —


Latem przychodzi wielkie święto Rosy.
Jest to odwieczna uroczystość nasza,
Święto nad święta, którego początku
W dalekich wiekach za nami nie widać:
Bo je przodkowie ze wschodniéj krainy
Przynieśli tutaj z Bogami swojemi.
Wielkie to święto, wielka radość ludu!
— Lado! — wołają, biegając szaleni,
I ognie palą, cieszą się, weselą,
Całą noc krótką czuwając na dworze.
Noc ta jest nocą tajemnic i cudów;
Lecz tłum choć czuwa, nic nie widzi wkoło,
Biesiadą tylko zajęty i gwarem.
Biada tym, którzy to święto znieważą!
Ludzie odepchną, Bogi ich ukarzą,
I pójdą nędzni gdzieś w pogańskie kraje
Dokonać reszty nędznego żywota
Z przcklęctwem braci ciężącém na karku

I zemstą Bogów wyrytą na czole.
Téj nocy ludzie mogli, gdyby chcieli,
Dostać od Bogów mądrości i siły;
Lecz oni wolą przy ogniach ucztować.
I tak jest dobrze — takie przeznaczenie.

Gdy piérwsza kosa dotknie zbóż dójrzałych,
Obchodzą po wsiach wesołe zażynki
Ofiarą wielkiéj Królowej Krumine,
Która im piérwsze przyniosła nasiona.

Gdy Sillu miesiąc na niebo się wtoczy,
A w polu wszystkie roboty skończone,
Naówczas wielką dziękczynną ofiarę
Ziemiennikowi ze źwierząt składają;
Biją je, warzą, przy śpiewach wesołych
I przy modlitwach wiejskiego Wurszajta[18],
Którego na ten obrzęd uroczysty
Zpośrodka starszych na wiosce wybiorą.
Jest w Szwenta-Mesta posąg Ziemiennika,
Który co roku, kiedy z pola zbiorą,
Stary zdejmują i tłuką w kawałki,
A nowy święcą, bijąc mu ofiary.
Jest to nauką, by lat, co skonały,
Zapomnieć nieszczęść, żyć jutra nadzieją.
Może to cała szczęścia tajemnica.



Jest potém święto na ojców pamiątkę.
Dzień to Wellony. Jéj krewni wzywają,
Ażeby braci, ojców, matek, żony
Duchom na ziemię zstąpić dozwoliła,
I znowu zasiąść za stołem ze swemi.
Święto Chauturej jest świętem pamiątek.
Wszyscy się ciągną na ojców mogiły,
Umarłym jadło i napój przynoszą,
I płacząc po nich, do uczty spraszają.
Ten dzień nas łączy z umarłym już światem.
Nieraz naówczas ze wschodniego kraju,
Wyrwane jękiem, prośbą i modlitwą,
Duchy nad ziemię naszą się zniżają,
I łzawym oczóm potomków się jawią:
Albo jak mara, co w nocy przelata,
Albo jak ptaszek, co na bzach świergoce,
Albo jak Lejlas[19], na którego skrzydłach
Duch śmierci wyrył tajemnicze runy.
Ubodzy potém, po zmarłych dziedzice,
Resztki biesiady z mogił zabierają.


Na Ilgi święto Perkuna przypada,
W wielkim miesiącu. Po nim na wsiach Litwy
Święto Wajżganta kobiéty obchodzą:
Bo len jest także bogactwem Litwina.
Dni Messedrines są Bożka Raguta.

Pora to szału, rozpusty, pijaństwa.
Ode wsi do wsi srokatym zaprzęgiem
Wiozą bałwana, wykrzykując pieśni,
Cichych przechodniów ciągnąc do biesiady,
Którą kapłani Potinikaj święcą.
Zdala za tłumem starce i staruchy
Wloką się, pieśnióm wtórując pijanym,
Skacząc i krzycząc: — Ragutas, Ragutas! —
Lud w owym szale pracy zapomina,
I resztę siły na jutro potrzebnéj
W długiéj rozpuście rozprasza niebaczny,
Myśląc, że tego wymagają Bogi.


Potém już koniec trzynastu miesięcy
Obchodzim w święcie największém Kolady.
Naówczas lud się od grzechów oczyszcza
Kozłem ofiarnym, gorącą modlitwą;
Kapłan ofiarną krwią skrapia zebranych;
A po godzinie ciszy i spokoju,
Znowu do szału i biesiad wracają;
I w Blukku Wakars paląc rok przeżyty,
Cieszą się, że już daleko za niemi;
A nowy bałwan ubrawszy w błyskotki,
Jako skarb drogi, do domów odnoszą.
O! lud nasz, synu, lubi się weselić;
Nawet ofiary, naszych Bogów święta,
Ucztą, biesiadą i szałem zamyka;

Bitny on w polu, pracowity w domu,
Ale na jutro i siebie niepomny;
Czci dzień dzisiejszy, jak ojców wspomnienie,
A burza, która nad głowy się zbiera,
Dopiéro straszna, kiedy weń uderzy.
Nigdy jéj Litwin przewidzieć nie żąda,
Nigdy się od niéj uchronić nie stara.
Gdy pełne chaty, nabite stodoły,
Jedzą i piją, dopóki wystarcza;
Przyjdzie głód potém — wszyscy się rozbiegą
I pójdą chleba daleko gdzieś szukać. —


Tak mówił starzec; a Witol spragniony
Słuchał go duszą młodą i ciekawą.
Drugi raz patrząc w niebo mądry Krewe,
W błyszczące gwiazdy zgasłe oczy wlepiał,
I Witolowi dawne prawił dzieje
Xiężyca, słońca i gwiazd ich orszaku:


— Słońce Bogini jest xiężyca żoną.
Codzień powstaje ze wschodniego kraju,
Z mokréj kąpieli, na wozie złocistym,
W którym trzy konie wprzężone hasają.
Powolnie niebo przejeżdża dzień cały,
Aż znowu wróci na łoże spokojne.
Z ich się małżeństwa gwiazdy porodziły,

Co jaśniejszemi promieniami świecą.
Mniejsze, ich wnuki, niedorosła dziatwa.
Synowie słońca zaludnili niemi,
Wprzód puste jeszcze, te nieba szérokie.
Niedługo xiężyc został żonie wierny,
Jak pierwszéj wiosny, piérwszego dnia ziemi;
Wkrótce on córkę jutrzeńkę pokochał,
Unikał słońca, w nocy zaczął chodzić,
I pod dzień biały na niebie się bawić.


Słońce raz wyszło wcześniéj z łoża swego,
I niewiernego z jutrzeńką zastało;
Naówczas miecz swój ogromny porwało,
Oblicze męża rozcięło na dwoje.
I odtąd Menes skarany na wieki,
Co miesiąc dawne powtarzając dzieje,
Wschodzi rozcięty, póki nie uprosi;
Aż słońce twarz mu zrąbaną przywróci.


Ta wielka gwiazda jest to Wakarinne,
Gwiazda wieczorna, co w piérwszym dniu ziemi,
Z piérwszych uścisków słońca i xiężyca,
Zmrokiem się zaraz na niebo wtoczyła.
Ona przychodzi świecić od wieczora;
Pod ranek niknie, na słoneczném łożu
Odpocząć przez dzień do nowéj podróży.



Każda z gwiazd mniejszych jest Gulbi[20] człowieka.
Z wierzchu żywota nici przywiązana
Świeci, dopóki on żyje na ziemi;
Odcięta ręką Nukirptoj, upada.
Ilekroć, synu, tę gwiazdę postrzeżesz,
Co się gasnąca ku ziemi przybliża,
Człek to umiera, a duch jego wzlata
W paszczę Wiżuna, lub na wschodnie góry.


Ten starzec z brodą, to prorok jest świata,
To Udegita[21], co przyszłość zwiastuje.
Kiedy ku ziemi z brodą się nachyli,
Głód, mór lub wojnę otrzęsa ze włosów.
On to w noc piérwszą po słońca weselu
Piérwszy niewierność xiężyca wywróżył,
I zamiast pieśni weselnéj tancerzóm,
Nieszczęścia wróżby na głowy im rzucił.
Patrzaj na północ — tam Griżulas świeci,
Wóz tajemniczy bez rumaków stoi.
Dawno to, dawno, na słońca weselu,
Wioząc dziewicę do lip Lajmy gaju,
Złamany, w drodze na wieki pozostał.
Ta biała pręga zwie się ptaków drogą.
Nią dusze lecą do krainy wschodu.

To jest Juksztandis, to Tikutis świetny;
Ta wielka gwiazda jest gwiazdą Perkuna,
Jak on odwieczna, jak on nieśmiertelna.
Inne są także, które Bogóm naszym
Na jasnych czołach stupromienne świecą;
Mniejsze zwieszone po nad ludzi głową.
Ile ich w górze widzisz tam błyszczących,
Tyle jest dachów, i Bogów, i ludzi,
A każdy w niebie mieszka gwiazdą swoją.
Po nad wszystkiemi ma rząd Żwajgżdunoka.
Ona je zrzuca, gdy człowiek umiera;
Ona zapala, gdy dziécię się rodzi;
Ona im światła z wozu słońca bierze
I codzień świéże na plecach roznosi.
Gwiazd Boga żona z nim razem swą trzodę
Po modréj pasie co nocy równinie. —


Tak mówił starzec; codzień, co wieczora,
Nową naukę w młodzieńca przelewał;
I jak jaskinia po nad morza brzegiem,
W którą od wieków morze skarby składa,
Bursztyn, korale i drogie kamienie,
Póki ich rybak znalazłszy nie wydrze,
Tak starzec wieści, które sto lat zbierał,
Teraz dopiéro wylał ze swéj duszy.
A Witol z całym młodzieńca zapałem
Wszystko połykał, i zawsze łakomy,

Nowego żądał i o więcéj prosił.
Tak mu spłynęły dwa lata w Romnowe;
Zmieniły myśli, rozszérzyły serce.
Widział już świat ten, w który miał się rzucić,
Przeczuciem młodych, a nauką starca.
Śmielszy do boju, kiedy przyszłość marzył,
Nie tak ją straszną i czarną już widział;
I już starego ojca nie żałował,
Ni chaty w puszczy, ni zabaw dziecięcych,
Które nie jeden raz wprzódy opłakał;
A w sercu uczuł ten zapał do boju,
I to pragnienie walki z ciężkim losem,
Których któż w życiu choć raz nie doświadczył?


Tymczasem prędko płynął czas w Romnowe.
Krewe-Krewejtę pochylały lata;
I jak ta kropla, co pełne naczynie
Jedna przepełni, tak jemu godziny,
Które długiego domierzały życia,
Już się napróżno wezbrane zlewały.
Nie czuł ich starzec; ni w życiu roskoszy,
Ni w duszy swojéj sił na dalsze życie,
Ni w sercu węzła, coby go do świata,
Coby go jeszcze do ludzi krępował.
Wszystkie już dawno pęknięte leżały.
Wzdychał za cichym spoczynkiem w mogile,
Za połączeniem z ojcami swojemi;

Płakał nad Litwą; to znowu bezsilny
Często wśród ofiar usnął i spoczywał,
Jakby już duszą w wschodni kraj ulatał.


Gdy się rok skończył, w Oczyszczenia święto,
Po raz ostatni zawołał Witola.
— Synu! — rzekł — czas już, bym życia dokonał,
Tak, jak przede mną wszyscy poprzednicy.
Stanę na stosie i za lud mój spłonę,
Którego grzechów ni kozieł ofiarny,
Ni modły żadne od kar nie zasłonią.
Krwi méj potrzeba — oddam im krew moję.
Tobie, Witolu, zostawuję skarby
Najdroższe z skarbów — doświadczeń owoce.
W ciebie przelałem myśl moję i duszę.
Idź w świat, i niech cię pioruny Perkuna
Miną w godzinie świętéj jego zemsty.
Ja z ojcem twoim i z ojcy naszemi
Idę się złączyć. — Gdy tak mówił Krewe,
Błyszczącém okiem w młodzieńca poglądał;
A on łzę srébrną ukradkiem z powieki
Ręką ocierał, i kraj starca szaty,
W milczeniu cisnąc i płacząc, całował.
— Ojcze! — rzekł — cóż się ze mną biednym stanie?
Gdzież się podzieję? Matka się wyrzekła,
Duchy mnie gonią i zemsta nade mną! —

— Oto — rzekł starzec — miecz, którym ty duchy
I nieprzyjaciół pokonasz najsroższych.

Miecz to wielkiego na Litwie rycerza.
Nigdy on ręki nie zawiódł walecznéj.
Nie tylko ziemskich przemoże on wrogów,

Lecz duchów nawet odpędzi od ciebie.
Weź go. To druga jest po mnie puścizna.
Gdy się stos święty zawali pode mną,
Idź z nim w tę stronę, w którą cię powiedzie
Piérwszy liść wiatrem przed tobą pędzony.
On przeznaczenia pokaże ci drogę. —


To rzekł, i zwołał starzec Wejdalotów.
Przyszli z nieszczérą obłudników twarzą,
Spuszczoném okiem i kornym pokłonem.
Dawno już oni téj chwili czekali,
Bo jeden z nich miał nastąpić po Krewie.


— Zwołajcie lud mój — rzekł starzec. — Ja czuję,
Że czas mi spłonąć na śmiertelnym stosie.
Wielką zgotujcie ucztę i ofiarę,
Bo pora Bogów straszny gniew przebłagać. —
Upadli przed nim i poszli z rozkazem.
Każdy przed sobą niósł laskę poselską,
I ze wsi do wsi, od chaty do chaty,
Lud zwoływali na obrzęd w Romnowe.


Wszyscy śpieszyli, zewsząd lud się cisnął.
W puszczach głębokich wieścią obudzony

Zrywał się Litwin, i z oszczepem w ręku,
Z ofiarą w sakwach, biegł oglądać Krewy,
Ostatnią chwilę i obrzęd ostatni.


Nareście nadszedł dzień ów uroczysty.
Po nad rzekami tłum ludu dolinę
Gwarny, ciekawy, zmięszany zalegał.
Za świętym dębem z najdroższego drzewa
Stos Wejdaloci układli wysoki.
Do niego słane białemi płótnami,
Sypane kwieciem prowadziły wschody.
Po rogach stosu ofiarne ołtarze
I ognie święte trzy doby płonęły.
W blizkiéj zagrodzie podarki, ofiary,
Które lud znosił, składali kapłani.
Cztérech Ewarte przy ołtarzach stało;
Przy każdym po dwóch Krewe w białych szatach,
W wieńcach na skroni i laskami w ręku;
Za nimi rzędem pomniejsi Krewule
I Wejdalotów gmin niepoliczony,
Wiejscy wróżbici, Sygonoci biedni,
Co się po siołach za jałmużną włóczą,
I Burtinikaj z gęślami na ręku,
Puttones, którzy zwaśniony lud godzą.
Wszyscy tam przyszli za jałmużną lichą,
Z gęślami, wróżbą, z milośnemi leki,
Ubóstwem swojém i prośbą na ustach.



Powstało słońce wielki dzień oświecić
Krewe-Krewejty ofiary i śmierci.
Już Wejdaloci krzątali się wkoło,
A lud u stosu cisnął się ciekawy.
Nareście drzwi się świątyni rozwarły,
Starzec niesiony na ręku kapłanów
Wyszedł do ludu — lud upadł na twarze,
I panowało milczenie nad tłumem.
Wokoło Krewy gęślarze, śpiewacy,
I grajków orszak szedł z pieśnią poważną;
Za nim kapłani, kapłanki, dziewice;
Niesiono Bogów posągi straszliwe,
I zielonemi liśćmi drogę słano.
Krewe-Krewejto w białéj siedział szacie;
Siedémkroć siedém pas go opasywał;
Przez prawe ramie przepaska wisiała;
Na skroni czapka wysoka, błyszcząca
Złotem i drogich kamieni wyborem,
I zielonością świéżą uwieńczona.


Szli aż do stosu w milczeniu głębokiém,
Które gęślarze przerywali smutnie.
Lud patrzał cichy i pochylił głowy;
A Wejdaloci świętéj rzeki wodą
Tłumy zebrane, śpiewając, kropili.
Kapłani starca już na stos podnieśli,

I wszyscy zeszli; on został sam jeden.
Znów cisza — czeka lud słowa w milczeniu.
Starzec ostatni raz z piersi wydobył
Głos, co za chwilę na wieki miał zgasnąć.


— Ludu mój! — rzecze — klęski na was spadły!
Wróg niszczy Litwę i brańców zabiera!
Codzień mniéj ludzi z wyprawy powraca,
I codzień sioła szérocéj pustują,
I codzień pola szérzéj chwast pokrywa!
Głód na was patrzy! Bogi gościnności
Mór ciężki, karę na winnych zesłały!
Leci nad Litwą i płachtą powiewa;
A gdzie się czarny pokaże posłaniec,
Sypią mogiły i po Numach płaczą!
Grad wasze pola, ulewa ogrody,
A burza lasy codzień niszczy straszniéj!
I jeszczeż o swych występkach wątpicie?
Jeszcze o gniewie Bogów swych nie wiécie?
Codzień, to gorzéj! codzień klęski srogie
Idą, jak płomień po lesie puszczony!
Ludzie padają i sioła się walą!
I Udegita płomienistą brodę
Zwiesił na niebie, czérwonemi oczy
Spogląda na was i zemstę wam wróży!
Jeszczeż to Bogów błagać wam nie pora?



Oto ja za was na święty stos idę.
Może śmierć moja gniew Bogów ukoi,
Może krew moja zemstę zaspokoi.
Idę i spłonę za was, ludu Litwy!
Lecz bądźcie godni przebaczenia Bogów.
Długo ich zemsta nad ludem się zwleka,
I długo Perkun z piorunami czeka;
A kiedy piérwszy wyrzuci z swéj dłoni,
Nieprędko, dzieci, ujrzycie ostatni!
Trzeba wam wrócić do ojców prostoty,
Do pobożności, do zgody i cnoty;
A wówczas Bogi oblicze rozświecą
I łaski swoje na głowy wam zleją.


O dzieci! nie tak za ojców bywało,
Jako się teraz w naszéj Litwie dzieje!
Częściéj lud Bogów odwiedzał ołtarze,
Lepszemi dary zemstę ich zaklinał
I szczérszém sercem niósł dla nich ofiary.
Insze też czasy przeszły po téj ziemi —
Lata spokojne. Wróg jéj nie napadał,
I mór do pogan daleko gdzieś leciał,
I Perkun burzą nie niszczył zasiewów,
I Ziemiennikas dawał urodzaje,
I Atrymp wody utrzymywał w brzegach;
Podziemne duchy pobożnym służyły,

Nie, jak dziś dla was, szkodliwemi były.
Teraz Pilwite twarz od was odwraca,
Auszlawis chorób nasyła tysiące,
Których ni popiół ze Znicza ołtarzów,
Ani kapłanów nie leczy zaklęcie.
O dzieci moje! czas się upamiętać!
Niechaj podróżni swobodni wędrują;
Niech nikt gościowi nie odmówi chleba,
Ni dachu w słotę, ni w nocy posłania,
Ani ogniska, by osuszyć szaty;
Niech zgoda dzieci z ojcami połączą;
Niech się brat z bratem nie waśni zajadle;
A wówczas Bogi twarz do was obrócą,
I miecz przez poły wyjęty nad wami
Nie dotknie karków Litewskiego ludu. —


Tak mówił starzec; lud płakał, słuchając;
A Wejdaloci na cztérech ołtarzach
Palili Bogóm błagalne ofiary.
Potém znów Krewe podniósł głos do ludu,
I długo mówił, i mówił ze łzami,
I żegnał wszystkich; wszyscy go żegnali,
Padali na twarz i łkając płakali.
Nareście ustał starzec, ręką skinął,
Stanął na stosie, wzniósł oczy do nieba,
Modlił się długo i lud błogosławił.

Usiadł; a ogień wziąwszy poświęcony,
Sam stos, ostatnią ofiarę, podpalił.

Wyschłe się drzewo zajęło, i w chwili
Gęsty dym starca osłonił dokoła.
Niekiedy tylko wiater go rozpędzał;
I wówczas widać było na wierzchołku,
Jak siedział niemy bez krzyku, bez jęku,
I zdał się wolno w płomieniach usypiać.

Trąby i rogi, śpiewy i piszczałki,
Razem z płomieniem dokoła zawrzały.
Nim Bodziawołos[22] Wałundę[23] dosypał,
Popioły tylko zostały z ofiary,
A starca tylko u ludu pamiątka.
I już nowego Krewe Wejdaloci
W wrota świątyni wesoło przywiedli;
Tłum go odgłosem powitał wesołym,
I łez wylanych przed chwilą zapomniał.

Kiedy ostatnia głównia dogasała,
Witol, z łez mokre ocierając oko,
Westchnął i spójrzał — przed nim liść wzlatywał;
I on za liściem w nieznajomą stronę
Puścił się, modląc do Boga podróżnych[24].








  1. Woda i Wiatr.
  2. Tęcza.
  3. Bałtyk.
  4. Xiążęta.
  5. Trzciny.
  6. Wsie.
  7. Łodzie.
  8. Bóg wojny
  9. Trzęsienie ziemi.
  10. Miesiąc gołębi (Maj).
  11. Bogini wiosny, kwiatów
  12. Bóstwo dostatku, bogactwa.
  13. Wsie.
  14. Słońca.
  15. Pierwszego dnia roku nazwanie.
  16. Bóstwo pastusze.
  17. Słońce.
  18. Kapłan wiejski.
  19. Motyl.
  20. Stróż.
  21. Kometa.
  22. Zegar.
  23. Chwila — pewny rozmiar czasu.
  24. Kielo Dewas — Bóg podróżnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.