Gwiazda przewodnia/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jeanie Gould
Tytuł Gwiazda przewodnia
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Głosu Narodu“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Hartingh
Tytuł orygin. Marjorie’s Quest
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
JOANNA GOULD


GWIAZDA PRZEWODNIA
POWIEŚĆ
TŁUMACZYŁA Z ANGIELSKIEGO
ZOFJA HARTINGH
WYDANIE PIĄTE
1924
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE.





CZCIONKAMI DRUKARNI „GŁOSU NARODU“ W KRAKOWIE.




ROZDZIAŁ I.

Był mroźny, przykry, zimowy poranek. Śnieg, padający przez całą noc, zaściełał białym całunem ziemię, a ostry wiatr północny tamował oddech w piersiach.
Mieszkańcy małej wioski Wyn chronili się przed zimnem w szczelnie opatrzonych domach, które wyglądały posępnie i szaro wśród cieni brzasku zaledwie budzącego się dnia. Jedynie tylko wiejska gospoda, o żółto malowanych wrotach i zielonych okiennicach, której okna były oświetlone, zdradzała ślady życia wewnątrz. Na ganku jej, jako tako od wichru osłonionym, stały trzy osoby, zbite w jedną gromadkę.
— Coś się dzisiaj spóźnia ta kareta — zauważył barczysty mężczyzna, zajęty zeskrobywaniem śniegu z progu.
— I nie dziwota, na taki psi czas — odparł drugi, zawiązując silniej dokoła szyi czerwony włóczkowy szalik.
— Dokądże ta mała jedzie, Barneju?
— Do Seybrock (Sejbruk) — odparł zapytany. — Do brata Darbiego, Mac-Keona (Mak Kiona). Jak wam wiadomo, Sandy, ten poczciwiec Darbi zmarł wczoraj. Panie świeć nad jego zacną duszą! A Judyta... Cóż, Margie (Mardżi) kochanie — przerwał, zwracając się do stojącej obok dziewczynki — nie boli cię już rączka, w którą cię żona Darbego tak silnie uderzyła?
Zagadnięta w ten sposób dziewczynka podniosła ku mówiącemu bladą swoją twarzyczkę, na której wyraźne były ślady cierpienia, i próbowała uśmiechnąć się smutnie.
— Więc to ta mała — rzekł Sandy — o której opowiadaliście mi kiedyś, Barneju, że...
— Tak, tak — szybko przerwał Barnej wybitnym irlandzkim akcentem, świadczącym wymownie o jego zamorskiem pochodzeniu. — Ale nie wspominajcie o tem. Widzicie — dodał, zniżając głos — mała jest nad wiek swój rozwinięta i gdyby wiedziała o wszystkiem, dopuszczałaby sobie niepotrzebne myśli do główki...
— Rozumiem — odparł Sandy, potakując głową. — No i cóż, mała? — dodał, zwracając się do dziecka — czy chętnie jedziesz w drogę?
— Judyta biła mnie — zwięźle odparła dziewczynka.
Sandy popatrzył na nią bacznie. Nie zdawała się jednak zwracać na to uwagi, tylko drobne jej, przeziębłe paluszki zacisnęły się silniej dokoła spracowanej dłoni Irlandczyka.
— He! he! — zauważył Sandy. — Widzę, że masz stary rozum w młodej główce!... Ale skądże to poszło, Barneju, że powzięliście myśl wysłania jej do Seybrock?
— O tem opowiem wam kiedyś — przerwał Barnej. — No! no! nie płacz, maleńka! — rzekł do niej, widząc dużą łzę, płynącą powoli ze smutnych oczu sierotki. Przyjdę cię odwiedzić od tej niedzieli za tydzień; przyniosę ze sobą skrzypce i dopieroż nam będzie wesoło!... Zobaczysz!... Ale oto i kareta!...
U podnóża góry ukazał się ciężki, pocztowy dyliżans, zaprzężony w cztery konie. Barnej, dla rozweselenia swojej małej przyjaciółki, zaczął jej opowiadać ciekawą bajkę o małym, rudym lisku; ale zwykły w takich razach wyraz rozweselenia nie ukazał się na jej pochylonej, dziecinnej twarzyczce, która w miarę, jak powóz się zbliżał, powlekała się coraz większym smutkiem.
Kareta ciężko zatoczyła się przed bramę, a przeziębły woźnica zapytał, czy są jacy pasażerowie na dalszą drogę.
— Ta oto tylko mała odrobina, niewiele zabierze wam miejsca — odparł Sandy.
Barnej otworzył drzwiczki i wejrzał wgłąb karety; siedziały w niej już trzy osoby: dwóch mężczyzn i jedna stara dama, otulona w pledy i szale.
— No, duszyczko! nie zapomnij — mówił do małej, podnosząc ją wraz ze skromnym jej pakunkiem do góry. — Skoro przyjedziesz do Seybrock, zapytasz o Terencjusza Mack-Keona. Pomówię z woźnicą, aby cię wysadził przed jego mieszkaniem. Pamiętaj o sobie, mój aniołku, a w przyszłą niedzielę wyglądaj mnie na pewno.
Usta dziewczynki drżały stłumionem wzruszeniem, gdy przytulała swą wybladłą twarzyczkę do ogorzałej twarzy Irlandczyka.
— Bywaj zdrów, Barneju — szepnęła cicho i żałośnie, usiłując wspiąć się na stopnie powozu.
— Ostrożnie, maleńka! bo się pośliźniesz! Podaj mi wpierw swój węzełek — odezwał się dźwięczny głos męski z wnętrza karety, a jednocześnie życzliwa dłoń wyciągnęła się na pomoc dziecku.
Margie zawahała się, gdzie usiąść, ale nieznajomy pan zrobił jej miejsce obok siebie; gdy fałdzisty płaszcz, w który był otulony, odchylił się nieco, dziewczynka spotkała łagodne wejrzenie dwojga piwnych oczu, które przypatrywały się jej z przychylnością.
Tymczasem Barnej, brnąc przez śnieg po kostki, obszedł powóz i stanął przy drugich drzwiczkach, ciekawie wglądając w głąb karety. Przyjrzawszy się nieznajomemu panu, który tak łaskawie zaopiekował się jego małą protegowaną, skłonił się z oznakami najgłębszego uszanowania.
— Wielce obowiązany jestem wielmożnemu panu — odezwał się, mnąc baranią czapkę w palcach. — Bardzo mi nie na rękę, że muszę małą wysyłać samą, ale to dziecko ma sprytną główkę na karku i przy Boskiej pomocy da sobie radę w drodze.
— Czy to wasza córeczka? — spytał sędzia Gray (Grej) z pewnem powątpiewaniem w tonie.
— Nie, wielmożny panie. Nie mam dzieci i jestem samotny, jak ptak, na świecie. Jest to wychowanka Darbego Mac-Keona, który zmarł, biedaczysko, zeszłej nocy. Jedzie ona do jego brata, do Seybrock; a wielmożny pan udaje się zapewne tam na sądy?
— Zgadłeś, przyjacielu — uśmiechnął się sędzia. — Ale czy mi się zdaje, że ja cię gdzieś już widziałem? Może stawałeś kiedy w sądzie? przyznaj się!
— Uchowaj, Panie Boże! — gorąco zaprzeczył Irlandczyk. — Nigdy nie miałem osobiście do czynienia z wielmożnym panem, chociaż nie mógłbym tego powiedzieć o wszystkich moich przyjaciołach!...
Sędzia rozśmiał się szczerze, ale w tejże chwili woźnica trzasnął z bicza i kareta leniwo ruszyła z miejsca. Sędzia zdążył tylko rzucić Barnejowi zapewnienie, że zaopiekuje się dzieckiem w drodze i dostawi je na miejsce przeznaczenia.
Margie żałośnie wychyliła się przez okno i na pożegnanie Barnejowi poczęła poruszać wilgotną chusteczką. Potem, w miarę wzrastającego oddalenia, długo patrzyła za niknącym; wkońcu, westchnąwszy, usiadła i cichutko przytuliła się do swego kącika. Sędzia, zdziwiony jej panowaniem nad sobą, zwrócił się ku dziewczynce i zaczął przyglądać się jej z coraz wzrastającą ciekawością.
Widział przed sobą bladą dziecinną twarzyczkę o słodko wykrojonych usteczkach, ściągniętych wyrazem pewnej stanowczości i siły moralnej, która go niepomiernie zdziwiła w tak młodem dziecku. Z pod białego i gładkiego czoła świeciło dwoje prześlicznych, ciemno-siwych oczu, ocienionych czarnemi, długiemi rzęsami. Dziewczynka ubrana była bardzo ubogo, ale czysto i schludnie. Stara, perkalowa sukienka była w kilku miejscach połatana, wyblakły czerwony kapturek osłaniał jej złocistą główkę, a ramiona jej obejmował, spięty pod szyją, biały miękki szal z kosztownej, jedwabiami i złotem przetykanej tkaniny. Bogactwo tego szala, jakkolwiek już wyszarzanego, stanowiło dziwną sprzeczność z ubóstwem całego stroju dziecka.
Mróz dawał się czuć coraz dotkliwiej i dreszcz począł wstrząsać delikatną postacią biednej dzieciny, źle zabezpieczonej przed chłodem.
Widząc to, sędzia rozpiął swój płaszcz i począł ją nim osłaniać.
— Ciekaw jestem, maleńka, czybyś się też utrzymała na moich kolanach — rzekł z dobrocią. — Spróbujmy, chcesz? Ot, widzisz, jak dobrze! Mam w domu dwa razy większego od ciebie chłopaka, który mimo to bawi się jeszcze w takie pieszczoty.
— Obawiam się, że panu będzie może niedogodnie — szepnęła, tuląc się do niego.
— A jak ci na imię, maleńka? — spytał sędzia,
— Marjorie (Merdżiori) — skromnie odparła dziewczynka.
— Marjorie? To szkockie imię; ale nazwisko?
— Nie mam żadnego — odrzekła ze łzami w oczach. — Nazywano mnie Mac-Keon, ale wiem, że moja mama nazywała się jakoś inaczej. Nie pamiętam jej wcale. Ach, żebym choć zapamiętała, jak ona wyglądała!
Mówiąc to, twarzyczka dziecka oblała się takim smutkiem, że sędzia z większem jeszcze zajęciem zaczął się w nią wpatrywać.
— Masz ładne imię, maleńka — rzekł. — Miałem cioteczną babkę, która nazywała się także Marjorie. Ubierała się bardzo oryginalnie w śpiczaste czepce i ciemne okulary, spadające aż na sam czubek nosa. Jakbyś też ty wyglądała w okularach, Margie, z twarzą tak naprzykład wykrzywioną?
I sędzia wydął usta i policzki w tak komiczny sposób, że dziewczynka z oczami jeszcze pełnemi łez roześmiała się wesoło, a nowy jej przyjaciel ucieszył się, widząc, iż nakoniec udało mu się ją rozweselić.
Podróż nie wydała się dziewczynce długą, choć konie wlokły się powoli po zasypanym śniegiem gościńcu. Raz o mało kareta się nie wywróciła, co trochę nabawiło strachu podróżnych. Margie nie krzyknęła, tylko zbladła więcej jeszcze i silniej przytuliła się do swego opiekuna; gdy zaś niebezpieczeństwo minęło, odetchnęła pełną piersią, a sędzia pogłaskał ją po główce, chwaląc jej odwagę i panowanie nad sobą.
Koło piątej po południu, zapóźniwszy się o jakie trzy godziny, kareta stanęła w Seybrock.
— Proszę pana, niech pan będzie tak łaskaw przypomnieć woźnicy, że miał mi wskazać dom Terencjusza Mac-Keona — rzekła Margie gdy dyliżans wtoczył się w ulice miasta.
— Obiecałem twojemu przyjacielowi, Barnejowi, że cię sam dostawię na miejsce twego przeznaczenia — odparł sędzia. — Ale sądzę, że wpierw trzeba nam zjeść cośkolwiek. Musisz być głodna, maleńka, równie jak i ja. Moja stara przyjaciółka, pani Merill, gospodyni w zajeździe „Pod jeleniem“, musi nam przyrządzić naprędce coś smacznego. Potem zobaczymy... Ale oto i zajazd; a pani Merill wygląda właśnie przez okno, jakby nas oczekiwała.
Sędzia Gray żywo zeskoczył ze stopni powozu, pożegnał towarzysza swego, pana Stevensa, a dopomógłszy starej damie wysiąść, zajął się następnie swoją małą protegowaną, którą wprowadził do izby ciepło ogrzanej.
— Dobry wieczór, pani Merill! — zawołał wesoło, wstrząsając przyjaźnie ręką śpieszącej na jego powitanie gospodyni. — Cóż tu u was słychać nowego? Panowie adwokaci znudzili się już pewnie, czekając ma mnie?
— Miło nam oglądać pana sędziego w dobrem zdrowiu — odparła pani Merill z uśmiechem szczerego zadowolenia. — A jakże się miewa panna Rachela i pan Reginald?
— Zdrowi, dziękuję pani. Siostra moja tylko, jak zazwyczaj, uskarża się często na migrenę. Regie (Redżi) wyrósł na tęgiego chłopaka. Nie poznałabyś go pani!
Pani Merill spędziła kilka lat w domu sędziego. Ona to wychowywała jego jedynaka, aż do chwili wyjścia swego zamąż. Matka Reginalda umarła, a Zuzanna Biggs, jak wówczas zwano dzisiejszą gospodynię zajazdu „Pod jeleniem“, miała sobie powierzoną pieczę nad dziecięciem, sierotą.
Wielce też poważano Zuzannę w rodzinie i w całym domu, nad którym po śmierci bratowej objęła przewodnictwo siostra sędziego, miss Rachela Gray.
— Cóż to za dziewczynka i dokąd z panem jedzie? — spytała pani Merill po przywitaniu.
— Przybyła ze mną z Wyn — odrzekł sędzia — i równie, jak ja, jest spragnioną posiłku, którego oczekujemy od gościnności pani. Ale zanim pani zakrzątniesz się koło wieczerzy, zechciej przejść się ze mną do sąsiedniego pokoju. Mam z panią parę słów do pomówienia.
— Służę panu sędziemu — rzekła gospodyni, prowadząc go do alkierza i zamykając drzwi za sobą.
— Czy możesz mię pani objaśnić, co to za człowiek niejaki Terencjusz Mac-Keon?
Gospodyni pomyślała chwilę.
— Jest tu jeden Irlandczyk tego imienia. Bardzo nieciekawa osobistość... Nie ma żadnego stanowiska i obarczony jest liczną rodziną. Bieda tam u nich wielka. Mieszkają w tak zwanej żebraczej dzielnicy miasta... jeżeli się to mieszkaniem może nazywać... Ale mąż mój lepiej potrafi objaśnić pana sędziego w tym względzie.
— Dziewczynka ta jest sierotą i jest wysłaną do Mac-Keonów przez niejakiego Barneja, aby zostać tu pod ich opieką — rzekł sędzia.
— Biedne dziecko! Przez Barneja, powiada pan sędzia? To pewnie Barnej Brian, z Wyn. Znam go... bardzo poczciwy i dobry człowiek. Grywa na skrzypcach i posiada rzeczywiście niezwykły muzykalny talent... Czy pan sędzia życzy sobie, abym zawołała mego męża?
— Nie, nie potrzeba, ja sam zajdę do niego. A teraz, kochana Zuzanno, zajmij się, proszę, tą małą. Tylko nie okarmiaj jej nadto słodyczami, zostaw jej miejsce na wyborną jajecznicę, którą przyrządzasz tak znakomicie.
Pani Merill uśmiechnęła się z zadowoleniem i pośpieszyła do kuchni przyrządzić posiłek dla swego dawnego pana. Sędzia zaś udał się do gospodarza; zastał go w izbie gościnnej, wspartego o stół i śmiejącego się z pijanego Irlandczyka, który, słaniając się na nogach, z poczerwieniałą od trunków twarzą, noszącą wybitne piętno wstrętnego nałogu, dopraszał się daremnie o „jeszcze jeden“ mały kieliszeczek „whisky“ (wódka ze zboża).
— Jak się masz, Johnie (Dżonie) — rzekł sędzia, wyciągając rękę do oberżysty z taką uprzejmością, jak do swego równego. — Czy to w ten sposób traktujesz swoich gości?
— Uchowaj, Boże! panie sędzio — zaprzeczył John Merill, witając przybyłego z wielkiem uszanowaniem i radością zarazem. — Nie dopuszczam nigdy nadużyć tego rodzaju. Ale Terencjusz Mac-Keon wstępuje wszędzie po drodze na kieliszek... dlatego też zawsze prawie jest w takim stanie, w jakim go pan sędzia teraz widzi.
Sędzia popatrzył uważnie na pijaka, który, czepiając się ściany i mrucząc przekleństwa, wynosił się z izby. Sam ten widok był dostateczną odpowiedzią na zapytanie, z jakiem przyszedł.
Nie godziło się niewinnego i delikatnego dziecięcia powierzać podobnej opiece... To też zamieniwszy parę słów obojętnych z gospodarzem, powrócił do pokoju, gdzie zostawił był Margie.
Jasny ogień palił się na kominku, rzucając wesoły blask dokoła. Zasunięte u okien białe firanki nie przepuszczały widoku śnieżnej zawiei, która szalała na dworze, a kwitnące w doniczkach kwiaty rozsiewały miłą woń w powietrzu. Czystość wzorowa panowała w schludnej izdebce, w pośrodku której zastawiony był stół, nakryty białym, cienkim obrusem i dokoła którego krzątała się pani Merill. Margie, siedząc przy kominku na niskim taburecie, z twarzyczką zarumienioną od ognia, którego odblask pieścił jej lica i jasne włoski, zdaleka przypatrywała się gospodyni.
Wieczerza przeszła bardzo wesoło. Sędzia dokładał wszelkich usiłowań, aby z twarzy małej swej towarzyszki spędzić ten wyraz cierpienia i smutku, który osiadł na niej tak głęboko. Opowiadał jej różne zabawne historyjki, nakładał jej jedzenia na talerz, a gdy po bifsztyku, jajecznicy i filiżance ciepłego, dymiącego mleka przyszła kolej na ciasto z rodzynkami, dziewczynka, która nigdy rodzynków w życiu swem nie widziała, nie odważyła się jeść swojej porcji, dopóki sędzia nie ośmielił ją do tego przykładem.
— Proszę pana — mówiła, pokosztowawszy ciasta — te czarne, drobne śliweczki są najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek jadłam.
Sędzia uśmiechnął się, częstując ją jeszcze jednym kawałkiem.
Gdy uprzątnięto stół, pani Merill przyniosła piękną, białą, wypieszczoną kotkę z dwoma kociętami, które Margie z taką czułością pochwyciła na rączki i przytuliła do siebie, że gdy nadszedł czas udania się na spoczynek, poprosiła nieśmiało sędziego:
— Czy nie mogłabym jednego z tych kotków, ot tego z łatką na nosku, zabrać ze sobą do łóżeczka?
— To już zależy od pani Merill — odparł sędzia z dobrocią. — Reginaldowi zwykle nie pozwalała sypiać z kotkiem, ale może na ten raz odstąpi od swoich zasad... A teraz idź spać, maleńka, i wstań mi jutro z twarzyczką wesołą i wypoczętą.
Margie, pieszcząc kotka, szła ku drzwiom; naraz zwróciła się z progu i bardzo cichutkim głosem zapytała:
— Czyby pan nie pozwolił mi pocałować się?
Za całą odpowiedź maleńka jasna główka ujętą została w ręce sędziego, a gorący ojcowski pocałunek spoczął na główce sieroty, która oddawna pozbawioną była słodkich pieszczot macierzyńskich.
Chociaż przyjaciele czekali już na sędziego, on wziął Margie na ręce i tuląc ją do swej męskiej piersi, zaniósł do kuchni, gdzie czekała nań pani Merill.
— A pościel jej miękko, moja dobra Zuzanno — rzekł, oddając jej dziewczynkę.
Margie patrzała za odchodzącym; nieznane uczucie wzbierało w jej młodem serduszku, a oczęta zaszły łzami wdzięczności.
Gdy pani Merill rozbierała ją, układając w białem łóżeczku, które przystawić kazała do swojego własnego, dziewczynka, zamyślona, rzekła jakby sama do siebie:
— Jaki ten pan dobry!
— Masz słuszność, dziecko — rzekła pani Merill. — Mało jest na świecie ludzi jemu podobnych. Wdziej tę koszulkę... Jakto, maleńka, czy nie masz nic więcej na sobie, tylko to?
Margie zarumieniła się boleśnie, a coś jakby stłumione łkanie odezwało się w jej piersi.
— Nie mam nic więcej — rzekła. — W tem zawiniątku jest stara sukienka i fartuszek, który mi dał Barnej... zresztą nic więcej...
— To nic, to nic, kochanie — uspokajała pani Merill. — Jutro temu zaradzimy. Tymczasem jest tu stary flanelowy kaftanik, który w sam raz będzie na ciebie.
To mówiąc, wydobyła z szuflady nocne odzienie, które należało kiedyś do Reginalda; Margie, zapatrzywszy się w jaskrawe barwy kaftanika, zapomniała na chwilę o swojem upokorzeniu i z zadowoloną twarzyczką wsunęła się pod ciepłą kołderkę, przytuliwszy głowę do białej, miękkiej poduszki.
— A pacierz? — przypomniała pani Merill. — Czy nie umiesz mówić pacierza?
— Barnej nauczył mnie odmawiać Zdrowaś Marja, ale jest jeszcze jedna modlitwa, którą zapamiętałam sama nie wiem, skąd... — sennym głosem i jakby siląc się na przypomnienie zasłyszanych kiedyś słów, rzekła Margie. — Zaczynała się ona: Boże mój i Panie, w ojcowskie ręce Twoje... nie mogę sobie przypomnieć dalej...
— To szczególne! — pomyślała pani Merill. — Nigdy nie słyszałam irlandzkiego dziecka, odmawiającego tę modlitwę.
Potem dodała głośno:
— Ja ci przypomnę, moje dziecię. Odmawiałam kiedyś tę modlitwę w dzieciństwie.
Klęcząc na białej pościeli, ze złożonemi pobożnie rączkami, spokojnym a przejętym głosem dziewczynka odmówiła za swoją opiekunką słowa modlitwy, którą dziecięce usta widocznie kiedyś szeptały na łonie matki. Patrząc na tę sierotę, łagodne oczy starej kobiety napełniały się łzami litości i rozrzewnienia.
Wkrótce, tuląc białego kotka do piersi, Margie zasnęła słodko, z oczami utkwionemi w przeciwległą ścianę, na której drżący płomyk świecy kreślił fantastyczne arabeski.




ROZDZIAŁ II.

— Reginaldzie — rzekła miss Rachela Gray, zatrzymując się w przechadzce swej po pokoju — proszę cię, przestań grać i usiądź spokojnie na chwilę. Ojciec twój powinien zaraz przybyć.
Ogień płonął wesoło na marmurowym kominku, ponad którym zawieszone lustro odbijało elegancki i wygodnie urządzony pokój; w pośrodku stał stół śnieżnym obrusem nakryty ze srebrnym przyborem do herbaty.
Po dwóch czy trzech silnych akordach Reginald Gray zamknął hałaśliwie fortepian i wyszedł do sąsiedniego pokoju z głową nieco wtył odrzuconą i wyrazem twarzy, zdradzającym lekkie zniecierpliwienie.
Był to szesnastoletni chłopiec, wysoki nad wiek, pełen sprytu i życia, które tryskało z każdego ruchu i wejrzenia jego. Miał świeżą cerę i piękne rysy swego ojca, delikatne i wrażliwe usta, oraz ciemno-błękitne oczy zmarłej przedwcześnie matki. Wychowany przez rozsądnego a kochającego ojca, pokładał w nim zaufanie bez granic; to też zwierzał mu się z każdego kroku swojego i z każdego wybryku chłopięcego.
Usłyszawszy kroki u drzwi wchodowych, Rex, gdyż tak nazywano go przez skrócenie, skoczył żywo do sieni, wołając uradowanym głosem:
— Papo, drogi papo! jakże rad jestem, że cię widzę!
— I ja również, mój chłopcze! — rzekł sędzia wesoło.
Rex zarzucił ojcu obie ręce ma szyję, całując go i ściskając z całej siły. Jakkolwiek był już dużym chłopcem, zawsze ojca witał i żegnał w podobny sposób.
— Jak się masz, Rachelo? — spytał sędzia, witając siostrę. — Czy ból głowy mniej ci dokucza, niż zwykle? Mam nadzieję, że Rex nie zachowywał się zbyt hałaśliwie. A czy pamięta, na jaki użytek przeznaczone są słomianki przede drzwiami?
— Przypominam to sobie raz na trzy dni — odparł Rex, śmiejąc się. — Zabłocone obuwie zostawiam zawsze w sieni, a w pokoju, dla przyjemności cioci, noszę cichostępy.
To mówiąc, wysunął nogę, obutą w kanwowe pantofle.
— Babcia wyhaftowała mi je w tym celu.
— Jakże się ma babcia? — spytał sędzia.
Tak rozmawiając, zdejmował z siebie palto, poczem cała rodzina zasiadła do kolacji.
— Jakże ci idzie greczyzna? — zapytał syna.
— Kapitalnie, papo! Nie mogę tylko zapamiętać nazw okrętów, a jestem pewny, że i stary Homer musiał równie jak ja nałamać sobie głowy nad niemi. W łacinie zrobiłem również duży postęp. Pan Ransom upewnia, że na przyszły rok zdam egzamin do uniwersytetu. Cóż papa mówi na to?
— Bardzo pięknie, mój synu.
— A teraz proszę mi powiedzieć, czy papa osądził już wszystkie sprawy?
— Nie jeszcze, ale dużo ich już zbyłem z głowy. Opowiem ci ciekawą przygodę, jaka zdarzyła mi się w drodze.
— Słucham! — żywo podchwycił Rex, zbliżając krzesło swoje do ojca.
— Przypominasz sobie, w jak okropną zawieję wyjechałem z domu. Stanęliśmy w Seybrock bardzo późno. Prócz Stevensa i mnie, jechały w dyliżansie dwie tylko podróżne. Jedną z nich była 10-cioletnia dziewczynka, bardzo ubogo odziana.
Tu głos sędziego zadrżał nieco. Nie mógł nigdy bez wzruszenia mówić o cierpieniach biednych dzieci.
— Na imię jej Marjorie — dodał po krótkiej przerwie — otóż stary mój płaszcz okazał się znów bardzo użytecznym, bo ochronił ją od mrozu... Poczciwa Zuzanna uraczyła nas wyśmienitą wieczerzą i ułożyła dziewczynkę do snu w swoim pokoju.
— Skądże ona jechała i dokąd? — spytał Reginald.
— Widzisz, Irlandczyk, który wsadził ją do dyliżansu w Wyn, prosił mnie, abym ją odstawił do niejakiego Terencjusza Mac-Keona w Seybrock; ale zebrawszy różne niepochlebne informacje o tym człowieku, powziąłem przekonanie, iż nie godziłoby się powierzać mu tak wątłej i delikatnej dzieciny. Nie jest ona żadną krewną Mac-Keonów; matka jej, której wcale nie pamięta, umarła przed laty w domu Darbego Mac-Keona, a i on przed dwoma tygodniami przeniósł się także do wieczności. Żona jego Judyta, nie chcąc dłużej trzymać u siebie sierotki, postanowiła odesłać ją do brata nieboszczyka swego męża, do owego Terencjusza. W całej tej historji jedynym porządnym człowiekiem wydał mi się ów Irlandczyk, który przyprowadził dziewczynkę do dyliżansu. Jest to niejaki Barnej Brian, skrzypek z powołania, jak Zuzanna utrzymuje, bardzo poczciwy człowiek. Widziałem się z nim dzisiaj, przejeżdżając przez Wyn, i poczciwiec aż się rozpłakał z wdzięczności, gdy mu powiedziałem, że chcę się zaopiekować losem małej jego protegowanej.
— O! papo! sprowadź ją tutaj! — z uniesieniem zawołał Rex
— Ależ, Reginaldzie... — zaprotestowała miss Rachela.
— Właśnie chcę się w tym względzie poradzić babci, i ciebie, siostro — rzekł sędzia, zwracając się ku niej.
Zaufanie brata widocznie pochlebiło miss Racheli.
— Czyż naprawdę myślisz wziąć tę małą Irlandkę do swego domu, Dżemsie? — spytała.
— Nie mam zamiaru ulokować jej tutaj na stałe, ale przynajmniej na jakiś czas, nim nawyknie do obcego otoczenia. Przychodzi mi na myśl prosić babcię, aby ją przyjęła do swojej ochronki. Cóż ty na to, Rachelo?
— Możeby to dało się zrobić, ale nie wiem, czy opiekunki tego schronienia przyjmują dzieci z innej prowincji.
— Głupstwo! — przerwał Rex, wybuchając.
— Zapominasz się, Regie!
— Ale bo, przepraszam cioteczkę, bo wiem, że babunia nigdy nie odmówi miłosierdzia dla biednego dziecka, którem się papa interesuje. Czegoby babunia nie zrobiła dla papy.
— Uspokój się, moje dziecko. Otóż Rachelo, myślę pójść do babci i o tym interesie zaraz z nią pomówić. Stevens obiecał mi przywieźć tu tę maleńką i chciałbym o to napisać do niego jutrzejszą pocztą.
— Ależ, mój drogi Dżemsie — rzekła miss Rachela, przerażona wprowadzeniem tego obcego i nieznanego żywiołu do rodzinnego swego kółka — czyż nie wypadałoby, abym wpierw napisała do mistress Merill, zapytując o tę małą? Wszakże należy zachować pewne ostrożności...
Figlarne oczy Rexa poczęły mrugać znacząco, lecz ojciec, unikając spotkania z jego wzrokiem, odparł siostrze łagodnie:
— Nie trafi się prędko druga taka dobra sposobność; trzeba korzystać z propozycji Stevensa. Zresztą poinformowałem się już dokładnie o wszystkiem.
— Rex, zbieraj się. Pójdziemy do babci.
Jednym susem chłopiec skoczył na górę po czapkę i wybiegł za ojcem, nie bacząc na napomnienia ciotki, wygłoszone jednostajnym miarowym tonem, który rozdrażniał go zawsze do żywego.
Sędzia wraz z synem zastali panią Livingstone siedzącą w bawialnym pokoju z pończoszką w ręku. Dziadek poszedł do siebie na górę, aby przeczytać gazety.
— Ach, to ty, Rexie! — zawołała babcia, witając go serdecznie.
Głos zacnej kobiety nie zestarzał się, równie jak i serce; zachował on miłe brzmienie i dźwięk metaliczny.
— Domyśliłam się, że cię tu dzisiaj sprowadzi przeczucie, bo Betsy upiekła świeże ciastka z migdałami.
— Co widzę! i twój ojciec jest z tobą!
— Jak zdrowie twoje, matko? — spytał sędzia, całując ręce teściowej.
Rex udał się zaraz do kredensu, skąd przyniósł sobie ogromny zapas ulubionych swoich przysmaków. Babcia zaś, siedząc w fotelu i poruszając machinalnie drutami, przysłuchiwała się z zajęciem opowiadaniu sędziego i ku nieopisanej pociesze wnuka zaaprobowała w zupełności projekt umieszczenia Marjorie w ochronce.
— Są właśnie dwa miejsca wolne — rzekła. — Jutro zaraz pójdę do miss Brooks (Bruks), przełożonej zakładu, aby się z nią naradzić. A czy pomyślałeś o ubraniu jej, mój zięciu, czy też życzysz sobie, abym ja się tem zajęła?
— Zostawiłem w tym celu trochę pieniędzy Zuzannie, a ta obiecała mi dopilnować, aby wszystko było w porządku.
— Można śmiało polegać na jej praktyczności. Cóż na to mówi Rachela?
— Sądzę, że zgodzi się na wszystko, gdy sprawa zostanie już załatwioną.
Po tej rozmowie, gdy decyzja względem losu sierotki już stanowczo zapadła, sędzia udał się do swego teścia na górę, aby porozmawiać z nim o ostatnich wiadomościach z dziedziny polityki. Rex pozostał przy babce, chrupiąc ciastka i projektując różne sposoby zabawienia małej nieznajomej. Tak przytem był wesół i niewyczerpany w opowiadaniu różnych swoich figlów szkolnych, że babcia uśmiała się do łez, co mu zawsze wielce pochlebiało, świadczyło bowiem dobrze o narratorskim jego talencie.
Już późnym wieczorem ojciec i syn, obaj zadowoleni, powrócili do domu, a Rex, skacząc po trzy schody na raz, przypadł do drzwi ciotki i, stukając w nie z całych sił, zawołał:
— Babcia zgadza się! Dziewczynka przyjedzie do nas w przyszłym tygodniu!
I lotem strzały puścił się napowrót na dół.




ROZDZIAŁ III.

— Marjorie! — zabrzmiał wzdłuż korytarza głos pani Merill.
— Idę, idę! — odparła dziewczynka, biorąc oba kotki na ręce.
Dwutygodniowy pobyt w domu pani Merill posłużył jej bardzo na zdrowiu. Blada twarz sierotki zabarwiła się delikatnym rumieńcem, oczy jej straciły wylękniony wyraz, usteczka zaczynały się uśmiechać do życia. Z rozjaśnionem spojrzeniem pięknych swych oczu stanęła przed swoją opiekunką, wyczekując, co jej powie.
— Marjorie — rzekła pani Merill, wskazując jej siedzącą opodal osobę z małem zawiniątkiem w ręku. — Mówiłam ci, że sędzia Gray zostawił mi pieniądze z poleceniem, abym cię zaopatrzyła w potrzebne ubranie. Otóż miss Banks i ja zabieramy się do szycia twojej wyprawki, bo pan sędzia pisze, iż masz jechać do niego w sobotę pod opieką Stevensa.
Twarz dziewczynki bladła i rumieniła się naprzemian pod wpływem silnego wzruszenia.
— Mam jechać do pana sędziego, aby tam pozostać?... w jego domu? Nie będę u Terencjusza Mac-Keona? A Barneja dotąd niema!...
— Przybędzie w niedzielę na pewno, on zawsze dotrzymuje słowa...
— Ja nie mogę wyjechać stąd, nie zobaczywszy Barneja!... — dokończyła Margie bardzo stroskana i bliska płaczu.
Miss Banks i pani Merill spojrzały po sobie.
— Jesteś dobrem, wdzięcznem dzieckiem — gorąco pochwaliła pani Merill — i nie odjedziesz, nie zobaczywszy się z Barnejem. Jutro ma być bal „Pod słoneczną tarczą“, a na nim on będzie grać do tańca. A teraz patrz, jak ci się podoba ta sukienka?
To mówiąc, rozłożyła przed nią materjał bronzowy w czerwone cętki.
Marjorie klasnęła w rączki z radości.
— I to ma być dla mnie! ta śliczna sukienka... I buciki w dodatku!... A to, co to jest?
— Perkal na dwie koszulki.
Marjorie usiadła na podłodze i, obejmując rączkami skarby swoje, rozpłakała się na dobre.
— Co tobie jest, dziecko? — spytała miss Banks, zabierając się do roboty.
— Ja... ja sama nie wiem... tylko nigdy w życiu jeszcze nie miałam równie pięknej sukienki; ja tak bardzo, bardzo kocham pana sędziego Graya!
Pani Merill czule pogłaskała ją po główce.
— No, przestań, maleńka. Chodź lepiej przymierzyć stanik.
Cały dzień następny pani Merill i miss Banks siedziały przy maszynie, szyjąc pilnie, a Margie przypatrywała im się z podziwieniem; wkońcu poprosiła, aby i jej dano co do roboty. Miss Banks rozśmiała się, dając jej skrawek materjału wraz z nawleczoną igłą i polecając, aby uszyła fartuszek dla kotka.
Gdy dziewczynka, śmiejąc się wesoło, wiązała takowy dokoła szyi swego faworyta, drzwi kuchni uchyliły się zwolna i wysoka, barczysta postać stanęła w progu. Nagle dłoń przybysza spoczęła na ramieniu dzieweczki i rozległ się uradowany głos Barneja:
— Margie, kochanie moje! co się to stało? Nigdy nie widziałem cię śmiejącą się tak swobodnie.
Margie podskoczyła do góry, ucałowała gorąco ogorzałą twarz swego przyjaciela, pogłaskała po dawnemu szorstkie jego włosy, a gdy mistress Merill wyszła do kuchni, aby przygotować podwieczorek, zaczęła z żywością i zapałem opowiadać jedynemu swemu powiernikowi o zmianie, jaka zaszła w jej losie.
— Chwała niechaj będzie Bogu Najwyższemu za to! — pobożnie odezwał się ucieszony Irlandczyk. — Szczęście wielkie spadło na ciebie, dziecko! Słyszałem ja, co to za zacności człowiek, ten sędzia Gray; ci nawet, których on karze, nie mają dość pochwał dla niego. Kiedy już muszę rozstać się z tobą, klejnociku ty mój, to cieszę się przynajmniej, że się w podobne dostajesz ręce. A nie zapomnisz twojego starego Barneja, aniołku?
— Nigdy, póki żyję! — gorąco zawołała dziewczynka, obejmując głowę jego w serdecznym uścisku.
— No, pamiętaj, kochanie. Przyjdę ja tam odwiedzić cię w mieście... i... i Bogu dziękuję, że nie dostałaś się pod opiekę Terencjusza Mac-Keona. Słyszę, że to strasznie nałogowy człowiek i że towarzystwo jego rodziny wcale nie byłoby odpowiedniem dla ciebie.
— Ja też wcale nie pragnęłam tam się dostać. Możeby mnie żona jego biła, tak jak Judyta?
— No, no, nie myśl już o tem. Chodź lepiej posłuchać, jak będę grał na balu, jeżeli ci pani Merill pozwoli.
— Już czas, aby Margie szła spać — rzekła gospodyni, wchodząc. — Z mojego pokoju może przysłuchiwać się muzyce, a jutro rano możecie się z nią zobaczyć, Barneju.
Irlandczyk potrząsnął głową markotnie.
— Muszę wyruszyć z powrotem tej jeszcze nocy, bo John Magir (Dżon Madżir) obiecał mnie zabrać do swoich sanek. Ale... — tu zakrztusił się i dokończył nieśmiało — możeby pani była tak dobrą i pozwoliła Margie posiedzieć jeszcze trochę i porozmawiać ze mną. Jeszcze się goście nie poschodzili.
— I owszem — chętnie przystała pani Merill. — Jeżeli chcesz, Margie, zaprowadź twego przyjaciela do mego pokoju. Tam wam nikt przeszkadzać nie będzie.
— Dziękuję pani bardzo — rzekł Barnej, zrywając się z ochotą i biorąc dziewczynkę za rękę — zejdę, gdy goście zaczną się schodzić.
— No! no! mówił, potrząsając głową z podziwu, gdy Margie pokazała mu czyściuchno zasłane, białe swoje łóżeczko, nową cętkowaną sukienkę, zawieszoną w szafie, i włożyła na nóżki skórkowe nowe buciki. — Chodź w moje objęcia, kochanie, bo tak paradnie wyglądasz w tych strojach, że gotów jestem pomyśleć, iż to inna jakaś obca dziewczynka, a nie moja dawna, maleńka Margie. A czy nie chciałabyś, abym ci opowiedział jaką historyjkę?
— O czerwonym lisku? — ciekawie spytała dziewczynka, wspinając się na jego kolana.
— Nie, inną, której dotąd nie słyszałaś. — Czy pamiętasz mamę twoją, Margie? — spytał po chwili wahania.
Margie szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.
— Niebardzo, to jest pamiętam dzień, w którym umarła, i jeszcze jedną rzecz...
— Cóż to takiego?
— O! to już było temu dawno, dawno! — rzekła Margie. — Byłyśmy obie z mamą w dużym jakimś pokoju i był tam także z nami jakiś stary pan z białemi włosami, którego oczy, gdy mówił, wychodziły na wierzch ze złości. Gniewał się bardzo o coś i mówił tak głośno, że mama rzewnie płakała; ja podbiegłam do niego, ale mnie odepchnął tak silnie, że o mało nie upadłam. — Oto wszystko, co pamiętam.
Zatrzymała się chwilę, jakby namyślając, potem dodała:
— Nade drzwiami był jakiś wielki, szary ptak, którego bałam się bardzo. Zresztą nic więcej nie przypominam sobie, Barneju. Czasem nawet, zdaje mi się, że mi to wszystko chyba się przyśniło. A jednak tego ptaka pamiętam... wiem, wiem, że go tam widziałam nade drzwiami...
— Musiało to być wtedy, gdy byłaś bardzo maleńką, Margie, bo nie miałaś więcej nad cztery lata, gdy cię ujrzałem po raz pierwszy. Nie mówiłbym ci o tem, gdyby nie to, że idziesz między obcych ludzi. Pytałaś minie raz, czy jesteś krewną Mac-Keonów. Nie, dziecko; między niemi a tobą niema żadnego powinowactwa; o tem wiem najdowodniej; ale z tem wszystkiem nie wiem, kim ty jesteś, Margie. Pewnej nocy, było to w grudniu, lat temu pięć, straszna zawieja była na dworze. Przyszedłem na pogawędkę do Darbego, a że śnieżyca zerwała się okropna, namówił on mnie, abym przenocował u niego. Siedzieliśmy wszyscy dokoła komina, grzejąc się przy ogniu, gdy z za drzwi doszedł nas przenikliwy krzyk dziecka. Wszyscy zerwali się przestraszeni, a ja pobiegłem do drzwi, które uchyliłem z trudnością, tak były zasypane śniegiem. W progu leżała zemdlona kobieta a obok niej, drżąc z zimna, stała mała dziewczynka. Dziewczynką tą byłaś ty, Margie. Czy przypominasz sobie to?
— Nie; pamiętam tylko okropny mróz, śnieg i upadek mamy. Mówiąc to, zbladła i poczęła trząść się jakby ze strachu. — Dlaczegóż ja ciebie nie pamiętam, Barneju?
— Bo byłaś chorą i bliską śmierci. Dlatego też zapytuję cię o to, bo może mogłabyś sobie przypomnieć, gdzie byłaś przedtem?
— Nie, nie mogę — smutnie odparła dziewczynka.
— Darby i ja wnieśliśmy na rękach bezprzytomną kobietę do domu i poczęliśmy ją ogrzewać przy ogniu. Sądziliśmy zrazu, że nie żyje, ale gdy przez zaciśnięte zęby wleliśmy jej do ust parę kropel whisky, otworzyła oczy, a jakie oczy! czarne jak noc, a błyszczące jak diamenty, i zaczęła mówić zupełnie bezprzytomnie obcym jakimś językiem, którego nie rozumieliśmy wcale. Biedaczka dostała widocznie uderzenia krwi do mózgu i nigdy już potem nie przyszła do siebie. Opowiadała różne rzeczy, ale nie zdawała sobie dobrze sprawy z tego, co mówiła. Tak mi się zdaje przynajmniej... Zapytana o imię, nazwałaś sama siebie Marjorie, ale nazwiska swego nie umiałaś powiedzieć. Gdy mama twoja wkrótce umarła, ty także, dziecino, popadłaś w ciężką chorobę, w czasie której prawdopodobnie straciłaś pamięć o przeszłości.
— Czemu nie mówiłeś mi nigdy a tem wszystkiem? — spytała rozżalona dziewczynka.
— Na cóżby się to zdało, moje serce?
— Wszak mama moja musiała zostawić coś, może jakieś ubranie?
— Zawsze mówiłem, że masz stary rozum w młodej główce! — z podziwieniem rzekł Barnej. — Tak, było trochę ubrania, ale Judyta sprzedała sztukę po sztuce na wódkę. Został tylko po matce twojej ten szal, który masz, a który Darby odebrał z rąk swej żonie. Ale prócz tego zostało jeszcze coś, co na szczęście udało mi się uratować dla ciebie. Sukienka twoja była strojna i kosztowna; pod płaszczykiem ramionka białe, obnażone, na rączkach miałaś bransoletki, jedną przynajmniej, bo drugiej nie mogłem odszukać. Może zgubiłaś ją w śniegu, a może dostała się do rąk Judyty; a na szyjce miałaś złoty łańcuszek, który również ocalał, bo Darby dał mi go zaraz do przechowania. Otóż teraz chcę tę pamiątkę, którą przechowywałem starannie dla ciebie przez te wszystkie lata, zawiązać dokoła twojej szyjki. Nie oddawaj jej nikomu, a jeżeli się obawiasz zgubić, to lepiej daj do schowania komuś bardzo dobremu i życzliwemu, aż do czasu, gdy wyrośniesz.
To mówiąc, Barnej wydostał z kieszeni owinięty w papier złoty łańcuszek misternej roboty, składający się z drobnych, rzeźbionych paciorków, a zakończony spięciem koralowem.
— Patrz, maleńka — rzekł — tu na skówce są dwie litery M. H., które oznaczają prawdopodobnie początek twego nazwiska.
— Czy to wszystko? — spytało dziecko zawiedzionym głosem. — Czy nie dowiedziałeś się nigdy mego nazwiska?
— Nie, kochanie. Chciałem cię tylko zapewnić, iż nie pochodzisz z rodziny Mac-Keonów.
— Byłam tego zawsze pewną.
Barnej popatrzył na nią z zachwytem. — Prawdziwie wielka pani! — pomyślał w duchu. Krew wielkiego rodu odzywa się w niej...
Wtem usłyszał głos wzywającej go pani Merill.
— Idę! — odparł śpiesznie. — Bywaj mi zdrowa, Margie kochanie, a Matka Boża i wszyscy Święci niechaj czuwają nad twoją niewinną główką. Przyjdę wkrótce odwiedzić cię...
Margie wybuchnęła płaczem, na który oddawna jej się zbierało. Barnej był najlepszym, jedynym jej przyjacielem i wdzięczne serce sierotki lgnęło do niego całą siłą. Gdy uściskawszy dziewczynkę kilkakrotnie, postawił ją na ziemi, oczy jego wilgotne były od łez.
— Dość już, dość, maleńka... chłopcy i dziewczęta niecierpliwią się na mnie. Pomódl się czasem za Barneja, a nie zgub bransoletki!
Margie cichutko osunęła się na ziemię, z twarzą przytuloną do krzesła; w tej nieruchomej pozycji zastała ją pani Merill. Dobra kobieta daremnie usiłowała czułemi słowy ukoić żal sieroty.
Przez dwie następne noce dziewczynka nie ustawała przez sen wołać Barneja, budząc tym sposobem opiekunkę swoją, która nadto współczuła, aby gniewać się o to.
Barnej, rozstawszy się z Margie, zatrzymał się w pół schodów, jakby namyślał się nad czemś. Wyjął z kieszeni małą jakąś paczkę i rzekł jakby sam do siebie: Możeby jej to oddać?!... Przyrzekłem biednej matce... ale jeszcze za młoda na to... Nieprędko może rozpocząć jakieś poszukiwania... Nie, zatrzymam papiery przy sobie. Może je oddam panu sędziemu, jeżeli się nadarzy sposobność... A jednak takbym rad przysłużyć się maleństwu, odnajdując jej ojca.
I paczka znikła napowrót w głębi kieszeni Barneja, a historja pochodzenia Margie pozostała tajemniczą, jak wprzódy.
Nadeszła sobota, a Margie, jakkolwiek nie przebolała jeszcze rozstania swego z Barnejem, czuła się mocno wzruszoną i przejętą na myśl o nowej podróży. Tęskniła do sędziego Graya, który jej tyle ojcowskiej okazał troskliwości. To też, gdy pan Stevens przyszedł po nią, blada jej twarzyczka zakwitła rumieńcem, dającym jej tyle uroku, że zobaczywszy ją, zawołał:
— Czy to ta sama dziewczynka? Cóżeś pani z niej zrobiła, mistress Merill? Wygląda ślicznie, jak pączek róży!
— Jest to dobre, poczciwe dziecko — rzekła oberżystka. — Odmieniło ją zapewne ubranie, które pan sędzia jej sprawił; niema w tem więc żadnej mojej zasługi. Margie, kochanie, oto koszyczek z prowjantami na drogę dla ciebie. Znajdziesz tam parę pierniczków, które wiem, że lubisz, i jedno rumiane jabłuszko. Koszyczek możesz zostawić sobie, a tłumoczek, który ci pożyczyłam na rzeczy, odeślij mi, gdy się trafi sposobność. Bywaj zdrowa, maleńka, a pokłoń się pięknie panu Regie od starej Zuzi.
Dobra kobieta stała na progu, powiewając chusteczką za odjeżdżającymi.
Kareta powiozła podróżnych do najbliższej stacji, skąd dalszą drogę odbyć mieli koleją. Margie nigdy przedtem nie widziała kolei, to też przestraszyła się bardzo, widząc wielką czarną lokomotywę, pędzącą ku nim całą siłą. Uchwyciła mocno rękę pana Stevensa, który, spojrzawszy na nią, spostrzegł, iż była bardzo bladą.
— Boisz się, mała? — zapytał. — Zapomniałem, że nie jeździłaś koleją. Nie powinienem był podchodzić tak blisko.
— Widziałam obrazek, przedstawiający taką maszynę — drżącym jeszcze głosem odparła dziewczynka, siadając w kąciku wagonu. — Ale czemu to tak syczy i parska?
Pan Stevens rozśmiał się.
— Ależ to para... — przerwał, widząc ze zdziwionego spojrzenia, jakie rzuciła, iż mała nic nie rozumie. — Gdy będziesz starsza, wytłumaczą ci to. Nie bój się tylko! Ot, widzisz, pociąg rusza z miejsca. Patrz, jak domy i drzewa uciekają przed nami.
Oswoiwszy się z ruchem, Margie z ciekawością zaczęła się rozglądać dokoła, a wielkie, siwe jej oczy chciwie chwytały każdy szczegół krajobrazu. Potem zaczęła się przypatrywać towarzyszom podróży, między któremi znajdowała się kobieta z małem dziecięciem na ręku. Margie lubiła bardzo dzieci, to też miała wielką ochotę podejść do chłopczyka, który wyglądał tak biało i różowo, a czysto, jak żadne z dzieci, które dotąd widziała. Takie śliczne miał dołeczki na buzi, i tak uśmiechał się ładnie, że dziewczynka bardzo pragnęła ucałować go w te rumiane usteczka i ofiarować mu jabłuszko, podarowane jej przez panią Merill. Nie śmiała jednakże tego uczynić. Następnie uwaga jej zwróconą została na dziewczynkę, mniej więcej w jej własnym wieku, ubraną w granatową sukienkę, oszytą futerkiem i w czarny aksamitny kapelusz, z którego spływało długie strusie pióro. Rozpatrując z ciekawością szczegóły tej tualety, nie spostrzegła, jak czas szybko upływał. W Binghampton pan Stevens przyniósł jej z bufetu parę ciastek i pomarańczę. Posiliwszy się, Margie zasnęła, oparłszy główkę o poręcz siedzenia i obudziła się dopiero wtedy, gdy uczuła dotknięcie ręki Stevensa.
— Przespałaś się dobrze, kochaneczko — rzekł, widząc ją zrywającą się ze strachem i nie mogącą narazie opamiętać się, gdzie jest — a teraz wstawaj! już dojeżdżamy do miejsca! Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy zastali sędziego Graya, czekającego na nas. A co? nie mówiłem? Otóż i on! — dodał, widząc mężczyznę, podchodzącego spiesznie do drzwiczek wagonu. — Jesteśmy, kochany sędzio.
Z okrzykiem radości dziewczynka poskoczyła w wyciągnięte ku niej ramiona, które utuliły ją z całej mocy.
— O, to mi powitanie! — rozśmiał się pan Stevens. — Musisz posiadać jakiś talizman, sędzio, że dzieci tak za tobą przepadają.
— Bo czują, że je kocham — odparł sędzia. — Gdzież twój tłumoczek, Margie? Stevensie, dziękuję ci bardzo za odwiezienie mi małej.
— Niema za co, kochany sędzio. Miło mi zawsze usłużyć ci w czemkolwiek. — Do widzenia, Margie!
Nieśmiałe usteczka Margie rozwiązały się naraz, gdy pozostała sama ze swoim opiekunem. Sędzia słuchał z uśmiechem, gdy mu opowiadała o swojej podróży, o czarnej, syczącej maszynie, o małem rumianem dzieciątku, o dziewczynce ze strusiem piórem, a nakoniec o swojej nowej sukience.
— Czy nie śliczna, panie sędzio, proszę powiedzieć? w takie ładne czerwone kropki! A buciki... proszę patrzeć!
— Bardzo piękne — zaśmiał się sędzia. — Piękniejsze od szklanych pantofelków „kopciuszka“. Jakto? nie znasz tej bajeczki, Margie? Rex musi ci ją kiedy opowiedzieć. Ale otóż jesteśmy w domu. Oto moja siostra, która wygląda przez okno, a czy widzisz? Rex czeka nas na progu. Tak, tak, przywiozłem ją — dodał, widząc chłopca, który z gołą głową zbiegł szybko ze schodów na ich spotkanie.
— Jak się miewasz, Marjorie? — wesoło zabrzmiał głos młodzieńczy. — Zaniosę ją na rękach, papo. Schody są bardzo śliskie.
Margie nieśmiało spojrzała w górę, ale odrazu nabrała otuchy, spotkawszy śmiejące się wejrzenie błękitnych oczu Reginalda, który, pochwyciwszy ją na ręce, ostrożnie i czule zaniósł aż do przedsionka.
— Cóż to za odrobinka! — śmiał się, stawiając ją na ziemię. Ciociu Rachelo, oto jest Marjorie — to mówiąc, wprowadził ją za rączkę do pokoju, gdzie pod oknem stała miss Gray.
— Jak się masz, moje dziecię! — uprzejmie odezwała się miss Rachela, która zawsze delikatnie obchodziła się z dziećmi. Od pierwszego rzutu oka zauważyła z zadowoleniem, że mała nie jest źle wychowanem dzieckiem. Ale Margie zalękniona, nie śmiała kroku postąpić naprzód, a paluszki jej drżące obejmowały silniej rękę Reginalda.
— Pozwól, niech ci zdejmę kapelusik — rzekł, rozwiązując wstążki, — ciociu! przypatrz się, jakie śliczne, jakie jedwabiste ma włoski!
Figlarny uśmieszek przemknął przez usta dziewczynki.
— Czego się śmiejesz? — spytał Rex.
— Nic, tylko Judyta nazywała je zawsze kudłami i myślałam, że doprawdy są tak brzydkie... — rumieniąc się, nieśmiało odparła Margie.
— A co za niegodziwość! — zaśmiał się Rex.
— Zaprowadź małą na górę, Regie, i oddaj Joannie jej kapelusz — przerwała miss Gray. — Herbata już gotowa. Łóżeczko przygotowane dla niej w pokoiku obok schodów. A może będzie wolała spać z Joanną... Czy nie boisz się sypiać sama, Margie?
— O, nie, pani! — zawołała dziewczynka, której oczy zabłysły radością na myśl posiadania własnego pokoiku.
— Dobrze robisz, mój chłopcze! — pochwalił sędzia, widząc Reginalda prowadzącego Margie na górę. — Opiekuj się małą i zabawiaj ją, jak możesz.
Margie patrzała uśmiechnięta na tego dużego chłopca, który jej usługiwał z prawdziwie rycerską grzecznością. Nalał jej wody w porcelanową miednicę, wskazał, gdzie mydło, i otworzywszy stojącą w rogu szafę, zawiesił w niej kapelusik i płaszczyk.
Ośmieliła się do niego od pierwszej chwili; posiadał on urok łagodności i dobroci, odziedziczonych po ojcu, a choć żywy był jak iskra i lubił często psoty płatać, jak każdy młody chłopiec, w obejściu swojem zawsze był bardzo delikatny. Nie mając siostry, lubił niezmiernie małe dziewczynki, choć krył się z tem przed kolegami, aby go nie wyśmiano.
— Czy te kwiatki nie rozmokną w wodzie? — spytała Marjorie, ocierając wilgotne rączki i wskazując z podziwieniem na bukiet róż, wymalowany na dzbanku.
— Spróbuj potrzeć je mydłem! Nie, maleńka! toż to malowane. Czy nie widziałaś nigdy kwiatów na porcelanie?
— Nie, nigdy. Judyta myła mnie pod pompą albo w szafliku, a mistress Merill miała białą miednicę.
— Otóż i dzwonek — rzekł Regie — wołający nas na wieczerzę! Daj rączki, Margie! Zaniosę cię na barana.
Dziewczynka przestraszyła się trochę, widząc, że to miało znaczyć, aby usiadła na jego plecach, ale dłonie Reginalda tak silnie trzymały małe jej rączęta, że nim zeszli ze schodów, oswoiła się z tego rodzaju jazdą i w ten sposób oboje triumfalnie pojawili się w stołowym pokoju.
Ciotka Rachela była tem trochę zgorszona, ale sędzia rozśmiał się tylko i pogłaskał Margie po główce, poczem posadził ją obok siebie i nałożył jej na talerz ciepłych jeszcze pasztecików i szynki. Przez cały czas wieczerzy Margie walczyć musiała z wrodzoną swoją nieśmiałością. Nie umiała posługiwać się srebrnym widelcem, co wprawiało ją w wielki kłopot, to też pełne wdzięczności spojrzenie zwróciła na sędziego, gdy jej podał łyżeczkę. Usłużna i czysto ubrana pokojówka, Joanna, stojąca za krzesłem pani domu i podająca półmiski dokoła, przejmowała ją wielką obawą i poszanowaniem. Nie mogła też jeść, ku wielkiemu zmartwieniu Rexa, który podał jej kawałek ciasta do ręki, gdy wstawali od stołu.
— Chodź ze mną do bawialnego pokoju, maleńka. Sprzątnę okruszyny, cioteńko, nie narobimy ci nieporządku. Czy lubisz muzykę, Margie?
— Barnej gra... — odparła — i śpiewał mi czasem „Rary o’Moore“ — przerwała zdumiona, gdy nóżki jej, nawykłe do twardej ziemi, utonęły naraz w miękkim, puszystym dywanie, po którym rozsiane były bukiety róż i bławatków, zdających się wykwitać z zieleni. Obrazy w złoconych ramach okrywały ściany; ozdobne fraszki rozrzucone były po stołach i etażerkach. Naprzeciwko drzwi wchodowych stało duże lustro, sięgające do sufitu; dziewczynka, zobaczywszy w niem odbicie swojej figurki, drgnęła z przestrachu.
— Kto jest ta dziewczynka? — spytała lękliwym szeptem, tuląc się do Reginalda, który wybuchnął głośnym śmiechem.
— O, Margie! jaka ty jesteś zabawna! Czy nigdy w życiu nie widziałaś zwierciadła? Ależ ta dziewczynka to bardzo dobra twoja znajoma. Przypatrzno jej się zbliska. Na imię jej Marjorie.
To mówiąc, podprowadził ją do lustra.
— Ależ to... to... ja jestem! — odparła ze zdumieniem, nie dającem się opisać. Po chwili, wpatrzywszy się w swój obraz, uśmiechnęła się słodko, dodając: — A jak moja sukienka ślicznie wygląda! a moje trzewiczki!...
— Istna kobieta! — rozśmiał się Regie, ubawiony. — No chodź, przypatrzysz się sobie innym razem... Teraz ci coś zagram. To mówiąc, posadził ją wygodnie w głębi aksamitnego fotelu i, usiadłszy przy fortepianie, puścił palce po białych klawiszach. Instrument był dobry, a Regie, jak na swój wiek, grał bardzo wprawnie.
Wykonawszy fantazję, improwizowaną na tle irlandzkiej ballady: „Rary O’Moore“ i „Dan Tuckera“, puścił potem wodze swojemu muzykalnemu talentowi i, zapomniawszy całkiem o obecności słuchającej go dziewczynki, zaczął grać rzewną i łzawą modlitwę Mojżesza w Egipcie.
Marjorie siedziała pogrążona w milczącym zachwycie, nie dającym się słowami wyrazić. Wrażliwa a poetyczna natura dziecka do głębi przejętą była cudowną harmonją, która jakby jakieś dźwięki dalekich wspomnień budziła w młodej jej duszyczce. Chciałaby była zapłakać... przytulić się do kogoś... i naraz w sercu sieroty zbudziła się taka tęsknota za utraconą matką, taki żal nad własną niedolą, że Reginald, zatopiony w poetycznem natchnieniu, nagle przywołanym został do rzeczywistości, czując na ramieniu dotknięcie dziecinnej rączki i usłyszawszy łzawy głos, wołający:
— Przestań, o! przestań, proszę! Ja chcę mamy... mojej drogiej mamy!... O! Boże! Boże! gdzie ona?!...
Tęskne wołanie sierotki rozrzewniło go do głębi. Posadził ją na kolanach, utulił jasną główkę na ramieniu i ucałował tak czule i gorąco, że osuszył łzy, które płynęły z wielkich jej, zamglonych smutkiem oczu. Jego własna, piękna, błękitnooka matka, która tak młodo zmarła, stanęła mu w pamięci, gdy ją widział leżącą w białych szatach wśród kwiatów i zieleni, wpośród żółtego blasku gromnic, oświetlających twarz wybladłą... w rzewnem też poczuciu wspólnego sieroctwa serce jego silniej jeszcze przylgnęło do opuszczonego dziecka.
— Podobają mi się twoje skrzypce — rzekła po chwili Margie, uspokojona jego pieszczotami.
— Moje co?
— Twoje skrzypce — rzekła, dotykając z uszanowaniem białych klawiszy. — Tak ładnie grają, jak skrzypce Barneja.
— Dziękuję za komplement — odparł, uśmiechając się na tę wątpliwą pochwałę. — Ale to nie skrzypce, Margie, tylko fortepian.
— Dzieci! proszę! — zawołał sędzia z drugiego pokoju. — Ciotka Rachela uważa, że dla Margie już czas iść spać, a ty, Rexie, zabierzno się do swoich ekstemporaljów (zadań).
Miss Rachela, stojąca w drzwiach pokoiku, przeznaczonego dla Margie, przywołała dziewczynkę do siebie i poleciwszy ją staraniom Joanny, powiedziała jej dobranoc, przykazując pobożnie odmówić pacierz wieczorny. Joanna szybko rozebrała małą i odeszła, zabierając światło. Po chwili Margie zasnęła słodko, śniąc, że jest w niebie i że słyszy chóry anielskie, wśród których widzi łagodnie uśmiechniętą i wyciągającą ku niej ręce matkę swoją.




ROZDZIAŁ IV.

Przyjęcie sierotki do domu sędziego Graya wywołało wrażenie pośród wszystkich jego znajomych; jedni chwalili ten postępek, inni mieli mu go za złe, głównie ze względu na syna jego, Reginalda, i z powodu wielkiego przywiązania, jakie młody chłopiec okazywał dziewczynce. Właśnie tego rodzaju rozmowa toczyła się już od chwili w pokoju babki Reginalda.
— Jest to bardzo niedorzecznie ze strony Dżemsa — mówiła pani Marston, siostra sędziego Graya. — Nie zastanawia się, jakie to może pociągnąć za sobą następstwa. Przekonasz się pani, kochana mistress Livingstone, że jeżeli to dziecko dłużej pozostanie w domu mego brata, nie będzie zdatne później do żadnej ochronki. Reginald tak ją rozpieszcza...
Tu pani Marston przerwała, przypomniawszy sobie w porę, że babcia nie lubiła, aby ganiono jej ulubionego wnuka.
Pani Marston była to piękna kobieta, elegancko wystrojona, jednak w niczem, ani w rysach, ani w usposobieniu, do brata nie podobna.
— Regie tak lubi małe dziewczynki... — uśmiechając się, odparła mistress Livingstone.
— I owszem, ale to jego zachwycanie się dziewczynkami nie tyczy się jakoś jego kuzynek — kwaśno zaprzeczyła pani Marston, spoglądając w stronę okna, przy którem siedziała przesadnie wystrojona dziesięcioletnia dziewczynka. — Prawda, że moja Lilka ma także swoje kaprysiki! Zupełnie słusznie czyni Rachela, że usiłuje tę małą Irlandkę utrzymać na właściwem stanowiska, ale Rachela jest tak dobra, że byle mała była czysto umytą i nie rozsypywała okruszyn po dywanie, to jej pozwala robić, co chce. Dziś wstąpiłam tam po śniadaniu i zastałam dziecko to, siedzące na kanapie, a Reginalda, grającego dla niej na fortepianie! Da pani temu wiarę?
Marjorie już od 10 dni zostawała pod gościnnym dachem sędziego Graya. Zbliżało się Boże Narodzenie, a pani Marston, która przybyła w celu urządzenia choinki dla bratanka, doznała niemiłego zdziwienia, widząc, że choinka już jest prawie przybraną i że drobne podarki, zawieszone na drzewku z napisem: „Marjorie“, były tak liczne, jak i prezenty, przeznaczone dla jej dzieci. Rex nie tylko, że wydał wszystkie swoje pieniądze na zabawki dla swej małej przyjaciółki, ale jeszcze uprosił babci, aby dla niej kupiła ciepłe, choć tanie popielicowe futerko. Dobra staruszka przydała zaś do niego parę czerwonych, wełnianych pończoszek własnej roboty i pudełko owsianego cukru. Zobaczywszy to, pani Marston nie chciała sprzeciwić się wprost bratu, lecz wystąpiła ze swemi żalami przed babcią, sądząc, że znajdzie u niej poparcie.
— Margie jest bardzo miłą i grzeczną dziewczynką — rzekła pani Livingstone, śmiejąc się w duchu z niezadowolenia siostry swego zięcia. — Regie zaś o tyle starszym jest od niej, że nie widzę nic złego w ich przyjaznym stosunku. Wiesz, moja Helenko, że nie wiem wprawdzie dlaczego, ale nie mogę uwierzyć, aby ona była irlandzkiego pochodzenia; mówi tak poprawnie i bez cudzoziemskiego akcentu, że mnie to mocno zadziwia.
— Czy jest Irlandką, czy nie, mniejsza o to, ale jeżeli ją przeznaczają do ochronki, to nie powinna pozostawać dłużej u mego brata — rzekła pani Marston.
— Szkarlatyna panowała w ochronce, więc nie możemy jej tam umieścić, póki obawa zarazy nie minie. Margie jest bardzo wątłą, a doktór Gibs powiedział, że znać, iż w dzieciństwie przechodziła ciężką jakąś chorobę, dlatego też zdrowie jej wymaga wielkiej pieczołowitości. Dziś widziałam się z ochmistrzynią zakładu, która mi mówiła, że jeszcze czworo dzieci leży chorych na wysypkę.
— W takim razie będę trzymać Lilkę zdala od tej dziewczynki. Nie życzę sobie, aby moja córka przebywała w podobnem towarzystwie.
— Tylko nie przesadzaj, moja Helenko — odparła babcia, szybko poruszając drutami. — Obcowanie z czystemi, dobremi dziećmi nikomu ujmy nie przynosi. Moim córkom pozwalałam zawsze bawić się z dziećmi piastunki i nie wynikła stąd żadna dla nich krzywda. — To mówiąc, babcia wyprostowała się z godnością.
Pani Livingstone pochodziła z bardzo znacznej rodziny i miała w sobie wiele rodowej dumy, chociaż nie lubiła przechwalać się swemi stosunkami.
Mroźny i pogodny dzień Bożego Narodzenia zabłysnął nad światem. Reginald, który bawił się z Margie rzucaniem kul śnieżnych na podwórzu, szedł do śniadania wesół i zarumieniony, gdy ciotka Rachela napomniała go, aby poszedł złożyć dziadkom życzenia świąt wesołych.
Po odejściu jego wzięła Marjorie na kolana i zaczęła jej opowiadać biblijną legendę o jasnej, błyszczącej gwieździe, która oczom mędrców i pastuszków zaświtała na niebie w ową cudowną noc zimową. Gdy następnie cała rodzina udała się do kościoła, Margie, która nigdy przedtem nie była w domu Bożym w dzień Bożego Narodzenia, ledwo mogła powstrzymać okrzyk zdumienia na widok złocistej gwiazdy, zwieszonej wśród festonów z kwiatów i zieleni. Gdy zaś poważne, a przejmujące tony organów zabrzmiały wśród ciszy, dziewczynka, zachwycona i zarazem przelękniona, zawołała wpół głośno:
— O! cóż to za wielkie, wielkie skrzypce!
Na te słowa Regie o mało nie zadławił się od śmiechu, nawet miss Rachela zaledwie zdołała utrzymać swoja powagę.
Przez dzień cały dziecinna wyobraźnia Margie podnieconą była do wysokiego stopnia opowiadaniem Rexa o cudach i niespodziankach, kryjących się za szczelnie zamkniętemi drzwiami bibljoteki. Dzień ten wydawał im się nieskończenie długim, pomimo wesołego obiadu u babci, której stół był zastawiony rozmaitemi łakociami.
O godzinie 5-tej rodzina zaczęła się schodzić, a młodzież zebrała się bardzo licznie. Pani Marston przyprowadziła trzy swoje córki; brat sędziego, pan Norton Gray, czterech chłopców i maleńką, trzyletnią córeczkę, a pani Maxwell, jedyna córka babci Livingstone, przybyła z siedmiorgiem dzieci, z których Persy, student z uniwersytetu w Kambridge (Kembridż), o dwa lata był starszy od Reginalda. Po nim następowała Klara, siedemnastoletnia panienka, która za rok już wystąpić miała w świecie jako dorosła panna.
Pani Marston stanowiła wzór elegancji dla Klary, która zachwycała się właśnie jej wachlarzem ze strusich piór.
— Czy widziałaś kiedy w życiu coś piękniejszego? — mówiła do Mety Livingstone.
Meta, wesoła i pełna prostoty i swobody piętnastoletnia dzieweczka, ulubiona przez Reginalda z pomiędzy licznych kuzynek, rozśmiała się.
— Moja Klaro, przyznam ci się, że się wcale na tem nie znam.
Tymczasem Margie, walcząc ze swoją nieśmiałością, stała ukryta za krzesłem miss Racheli i przyglądała się zabawom hałaśliwej dziecinnej gromadki.
— Gdzie może być pan sędzia? — zapytywała siebie w duchu. — Nie widziałam go od obiadu. A Regie? Serduszko jej uderzyło niepokojem na myśl, iż może o niej zapomniał.
Wtem drzwi bibljoteki nagle się otworzyły i w tej samej chwili ktoś pochwycił ją i uniósł do góry.
— A co, maleńka? czy widziałaś kiedy podobnie wspaniałą choinkę? — wesoło zapytał Rex, podtrzymując ją, aby nie spadła ze stołka, na którym ją postawił.
W pośrodku obszernej sali stało drzewo, wierzchołkiem sięgające niemal sufitu. Na zielonych gałązkach, oświetlonych różnokolorowemi stoczkami, wisiało mnóstwo książek, zabawek i łakoci, dokoła których dzieci cisnęły się w radosnem oczekiwaniu.
— Zaczynajmy! — wołała Lilka, niecierpliwiąc się. — Ta śliczna lalka z włosami to pewnie dla mnie!...
— Przestań, Lilko — upominała matka.
Wtem pan Norton Gray zabrał głos:
— Panowie i panie! pozwólcie mi przedstawić sobie dostojnego nieznajomego, który na usilne prośby gospodarza domu, przyszedł zaszczycić nas swoją obecnością. Przybywa on z bardzo daleka, niosąc drogocenne dary dla każdego; ponieważ jednak bardzo mu się śpieszy, gdyż musi dążyć do wielu jeszcze innych domów, gdzie go dzieci z upragnieniem wyczekują, proszeni zatem jesteście nie trudzić go żadnemi pytaniami. Słyszę go już stukającego do okna. Witaj nam, święty Mikołaju!
Oczy wszystkich zwróciły się ku balkonowi, a gdy pan Norton otworzył jedną połowę szklanych drzwi, wszedł przez nie człowiek ubrany w obszerny płaszcz, z długą siwą brodą i białemi włosami, od których spływały sople lodowe. Oczy jego żywo błyszczały, choć plecy uginały się pod dużym tłumokiem, z którego kolejno zaczął wyjmować różne przedmioty. Skłoniwszy się najsamprzód głęboko przed Klarą, rzucił jej na kolana maleńkie lusterko, na widok czego wszystkie dzieci parsknęły głośnym śmiechem, bo próżność młodej dziewczyny znaną była każdemu. Potem z otwartego pudła zaczął padać istny deszcz cukierków i pralinek, zaściełając całą posadzkę; dzieci rzuciły się na nie gromadnie. Wielkie pudełko smażonych zagranicznych owoców dostało się Mecie; Jerzy Gray dostał łyżwy, a mały Dżim Maxwell loteryjkę. Gdy zaś św. Mikołaj przystanął przed Marjorie, broda jego zatrzęsła się tak silnie, że aż odpadł z niej jeden sopel lodowy. Margie, która, stojąc na krześle obok Rexa, z niedającym się opisać zachwytem śledziła ruchy starca, ujrzała go zdejmującego z drzewa ową śliczną, o długich włosach lalkę, będącą celem gorących pragnień kapryśnej Lilki, i przybliżającego się do niej. Twarz Margie przybrała taki wyraz zdumienia i niewysłowionej radości, gdy staruszek złożył tę lalkę w jej ręce, że mniemany św. Mikołaj nie mógł się powstrzymać od uśmiechu; zdradził tem swoje incognito.
— Ależ to pan sędzia! — zawołała Margie w radosnem uniesieniu. — Poznaję jego oczy i zęby!
Grzmot oklasków zawtórował słowom dziewczynki, która, przerażona swoją śmiałością, zbladła i cofała się wtył, gdy sędzia, odrzucając siwą perukę, długą, przyprawioną brodę, oraz białą, fałdzistą suknię, schwycił ją w swoje objęcia.
Nie uszło to złośliwej uwagi pani Marston.
Dzieci z ciekawością zaczęły oglądać swoje podarki; były one piękne, a niektóre kosztowne. Regie otrzymał w darze od ojca i od wuja książki ozdobnie oprawne; ciotka Rachela podarowała mu złote spinki do mankietów, ciotka Marston pierścień z wyrytym na nim familijnym herbem, babcia Livingstone ofiarowała ukochanemu wnukowi parę futrzanych rękawiczek. Klara rozkoszowała się darem ślicznego wachlarza, podobnego do tego, który miała pani Marston, a Meta otrzymała od wuja dwie śliczne bransoletki. Każdy więc był zadowolony, z wyjątkiem jednej tylko Lilki, która znieść nie mogła myśli, że piękna lalka o złocistych puklach i błękitnych, jak niebo, oczach dostała się małej, nieznanej Irlandce.
Dzieci rozeszły się małemi gromadkami po pokoju, a Margie usiadła cichutko pod oknem, tuląc do siebie swoje skarby. Oprócz owej pięknej lalki, na zakupienie której Regie wydał wszystkie swoje pieniądze, i trzech podarunków od babci, dostała ona jeszcze czerwono oprawną książkę z obrazkami od sędziego Graya, a od ciotki Racheli niebieską, włóczkową chusteczkę i mały koszyczek do roboty. Oglądając po szczególe każdy przedmiot, a mianowicie śliczną lalkę, ubraną w białą sukienkę, z błękitnemi kokardami, oraz prześliczne pantofelki na jej nóżkach, obciągniętych ażurowemi pończoszkami, Margie, pogrążona w cichym zachwycie, nie zauważyła, że dzieci podchodzą ku niej.
— Pozwól i mnie przypatrzeć się twojej lalce! — z ładnym uśmieszkiem prosiła Patti Gray.
— I mnie! i mnie! — powtórzyły za nią inne głosy.
— I owszem, proszę! — uprzejmie odparła dziewczynka — tylko nie stłuczcie jej!
Wtem Lili podeszła ku niej i ostrym tonem zapytała:
— Kto ci dał tę lalkę?
— Regie — nieśmiało odparła Margie, rumieniąc się z przestrachu pod surowem wejrzeniem gniewnych oczu, skierowanych ku niej.
— Powinien był mnie ją dać, zamiast jakiejś tam głupiej gry, którą dostałam od niego... Nie cierpię gier! — mówiła, bliska płaczu.
— Wstydź się, Lilko! — napominały dzieci.
— Nie! nie wstydzę się tego, co myślę! — wołała, zapalając się coraz bardziej. — Rex musiał chyba stracić zmysły, żeby taką piękną lalkę darować tej ordynarnej irlandzkiej dziewczynie!
Głos jej przeszedł niemal w łkanie, gdy naraz silna dłoń szarpnęła jej ramieniem.
— Jak śmiesz odzywać się w ten sposób! — zawołał Rex głosem porywczym i drżącym z oburzenia. — Jakiekolwiekby było jej pochodzenie, Marjorie stokroć lepiej jest wychowaną od ciebie.
Podniesiony ton żywo toczącej się rozmowy zwrócił uwagę starszych.
— Co tu się stało, Rexie — spytał sędzia, że jesteś taki wzburzony?
— Lili Marston przezywa Marjorie ordynarną Irlandką. Ciotko Heleno, proszę zabronić jej tego. Margie jest naszym gościem, zarówno jak i inni. Nikt nie ma prawa jej ubliżać!
— Nie mówię tego, coby nie było prawdą! — wtrąciła Lili, blada z gniewu. — Słyszałam wczoraj, jak mama mówiła do babci Livingstone, że Marjorie jest ordynarną irlandzką dziewczyną[1] i że nie życzy sobie, abym przestawała w jej towarzystwie. I... i... zabierz sobie swoją grę, Regie!... nie chcę jej!...
— Lili! Lili! — napominała zawstydzona matka.
— Lili! wstydzę się za ciebie! — przemówił sędzia głosem tak surowym, że rozzłoszczona dziewczynka przestała płakać pod wpływem strachu. — Jak możesz poddawać się tak brzydkiemu uczuciu zazdrości względem tego biednego dziecka, które nigdy w życiu swojem nie zaznało żadnej przyjemności! Proszę cię bardzo, niechaj to będzie po raz ostatni!
— Idź na górę i czekaj tam, aż powóz zajedzie — rozkazała mocno podrażniona matka Lili; potem, zwracając się do brata, dodała:
— Dżemsie, mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie?
— Gniewać się... nie, ale ze smutkiem spostrzegam, jak źle prowadzisz dzieci swoje, Heleno — odparł sędzia.
— Lili zostanie surowo ukaraną — zapewniała matka — ale pozwól sobie powiedzieć, bracie, że i ty jesteś bardzo nieoględnym. Do czego doprowadzi ta twoja przesadna filantropja?
— Nie obawiaj się, moja droga, o Rexa jestem spokojny. — Czy mogę ci służyć filiżanką herbaty?
Babcia, spostrzegłszy, że Margie wyszła z pokoju, poszła jej szukać i zastała ją siedzącą na schodach z główką opartą na ramieniu Reginalda, który daremnie usiłował ją pocieszyć i w płaczu utulić.
— Cóż znowu? — wesoło uspokajała babcia. — Margie, kochanie! nic przecie złego nie zrobiłaś, a wtedy godzi się tylko płakać, gdy się ma nieczyste sumienie.
— Czyż ja jestem inną, niż tamte dziewczynki? — mówiła z płaczem. — Przezywają mnie Irlandką, ale ja nie jestem Irlandką! Mac-Keonowie są Irlandczycy, ale ja nie!
— Uspokój się, moje dziecko — odparła babcia — a w duchu pomyślała sobie, że niejedno bolesne przejście czeka w późniejszem życiu tę tak głęboko uczuciową i wrażliwą dziecięcą naturę.
— Lili nie powinna była w ten sposób przemawiać do mnie!... — mówiła Margie, boleśnie dotknięta jej niesprawiedliwością.
— No przestań już, przestań, maleńka! — prosił Regie — bo zobaczysz, że poobcinam wszystkie loczki lalce i będzie wyglądać jak pudelek małego Tomcia!
Margie uśmiechnęła się wśród łez, nie mogąc oprzeć się przewadze, jaką Regie miał nad nią.
— Gdzie moje dzieci? — zawołał z dołu głos sędziego. — Rexie, przyprowadź mi małą! Chcę jej dać kremu śmietankowego z konfiturami, zje go w towarzystwie świętego Mikołaja. A niechaj pamięta, że to niemały zaszczyt zasiadać w tak świątobliwem towarzystwie! Cóż mała panieneczka na to?
I wprowadziwszy ją za rękę, wziął potem na kolana i usiadł między Metą Livingstone i Emmą. Obie dziewczynki, współczując głęboko z sierotką, zabawiały ją, jak mogły; następnie sędzia zaproponował grę w ciuciubabkę i pierwszy sobie pozwolił zawiązać oczy. Nastąpił hałas i gwar nie do opisania; wesołość zapanowała ogólna. Pani Marston, która zafrasowana siedziała na uboczu, uczuła nagle, jak nieśmiała rączka dotknęła jej ramienia. Obejrzawszy się, spostrzegła obok siebie stojącą Marjorie, z twarzyczką silnie zarumienioną i zakłopotaną.
— Pani! — szepnęła bardzo lękliwie — czy nie mogłabym prosić pani o przywołanie Lili?
— Dlaczego mnie o to prosisz? — spytała pani Marston zdziwiona.
— Bo — ciągnęła dalej dziewczynka, nabrawszy trochę odwagi z łagodnego spojrzenia babci, zachęcająco zwróconego ku niej — bo... musi jej być przykro, iż odsuniętą została od tak wesołej zabawy, a ja... ja się nie gniewam już na nią o to, co powiedziała.
Słowa te wyrzekła z takim spokojem, pełnym jakiejś wrodzonej godności, że pani Marston zwróciła się ku niej z jeszcze większem zdziwieniem.
— Lili znalazła się bardzo niewłaściwie, ale na twoją prośbę przebaczę jej.
Marjorie pocałowała panią Marston w rękę i uradowana odchodziła, gdy babcia nagle przyciągnęła ją do siebie i serdeczny pocałunek złożyła na jej czole.
— Jesteś dobrem, poczciwem dzieckiem — rzekła staruszka ze łzą w oku. — Niech ci Bóg błogosławi za to, że nie przestajesz być szlachetną nawet wtedy, gdy dotknie cię niesprawiedliwość ludzka.
Lili ukazała się wkrótce potem w salonie z zadąsaną minką, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Po skończonej zabawie dzieci rozstały się, uszczęśliwione rozkosznem spędzeniem dnia całego. — Wszyscy, cisnąc się do rąk ukochanego wuja, dziękowali mu za miłe niespodzianki, a sędzia, życząc im wesoło dobrej nocy, kolejno pakował malców do powozu.
Margie, ułożywszy Dolcię (bo tak nazwała córeczkę swoją) do snu, udała się sama na spoczynek i zasnęła, uśmiechnięta słodko i czując niejako, że błogosławieństwo zacnej staruszki spoczywa nad jej dziecięcą główką.




ROZDZIAŁ V.

— Reginaldzie! czy nie wiesz, gdzie jest Marjorie? — spytała ciotka Rachela, wchodząc do bibljoteki, gdzie bratanek jej siedział nad książką, ucząc się greckich deklinacyj. — Wybieram się do ciotki Livingstone i chciałam, aby mała poszła ze mną do Mety, która obiecała jej pokazać pokoik swej lalki.
— Marjorie? Prawdopodobnie jest w moim pokoju. Jak mnie ona ubawiła, niech sobie ciocia wystawi!... Pobiegłem na górę po słownik łaciński, aż tu spostrzegam, że ta mała zrobiła rodzaj barykady z krzeseł w rogu pokoju i ubrana w białą poszewkę od poduszki, związaną pod brodą, stała tak na wyniesieniu, szepcząc coś półgłosem. Ujrzawszy mnie wchodzącego, zwróciła się ku mnie z największą powagą i rzekła:
— Tylko co właśnie miałam iść po ciebie, Rexie. Jestem pastorem, jak widzisz, i chcę cię prosić, abyś przyszedł buczeć ze mną razem.
— Co? — w głos rozśmiała się ciotka.
— Jak cioci powiadam! Nie mogła mówić modlitwy, a zarazem nadążyć z odpowiedziami ministrantury, więc chciała, abym przyszedł akompanjować jej, bucząc. Jakże się też papa uśmiał, gdy mu to opowiadałem!
— Jest to zabawne dziecko! — rzekła miss Rachela, która coraz więcej przywiązywała się do małej dziewczynki. — A teraz sprowadź ją, proszę, i przykaż, aby się ciepło ubrała, bo dzień jest chłodny.
Regie żywo poskoczył na górę, gdzie zastał Margie siedzącą w pośrodku dywanu i tulącą Dolcię w swych objęciach. Pokój Reginalda był ulubionem jej schronieniem; młody jego właściciel tyle miał zawsze ciekawych historyjek do opowiadania, tyle ładnych fraszek do pokazania, że przywykła gabinet jego uważać za rodzaj zaczarowanego pałacu, gdzie gospodarzyły same dobre wróżki, dobroczynnie znacząc ślady swego pobytu. Ucieszywszy się z propozycji miss Racheli, dziewczynka uczepiła się Rexa i pobiegła z nim do swego pokoiku, gdzie pomógł jej ubrać się w ciepły płaszczyk i związał jej pod bródką wstążki od kapturka.
Trzymając za rękę miss Rachelę, Margie szybko biegła drobnemi krokami naprzód. Już przywykła trochę do miasta, jego gwaru i ruchu. Drugi miesiąc upływał, jak bawiła w domu swoich nowych opiekunów, ale przy końcu tygodnia miano ją przenieść do ochronki, gdzie szkarlatyna już zupełnie ustała.
Myśląc o tem, dziewczynka czuła łzy, napływające do oczu. O! jakże sieroce jej serduszko mocno uczuje brak wesołego towarzysza zabaw, a nadewszystko brak czułej troskliwości ukochanego opiekuna, do którego przywiązała się całą duszą! Miss Rachela dobrotliwie rozmawiała z nią przez drogę, co trochę rozpraszało jej smutek.
Po zamarzniętym gościńcu sanki mijały się w różne strony, a wesoły brzęk dzwonków i mosiężnej uprzęży rozlegał się w powietrzu.
Naraz między przejeżdżającemi miss Gray i Marjorie spostrzegły babcię Livingstone, która, zobaczywszy je, kazała stangretowi przystanąć i zabrała je do swych sanek.
— Za zimno jest dzisiaj na pieszą przechadzkę — mówiła babcia. — Podwiozę was, dokąd chcecie, ale czemuż to nie wzięłyście sanek?
— Jeden z koni okulał, a że miałam interes do Edmundowej Livingstone, wzięłam więc z sobą Marjorie, bo chciałaby odwiedzić Metę.
— Właśnie jadę w tę samą stronę. A jak się ma Regie? Niespokojna jestem o jego gardło.
— Lepiej mu trochę; on się jednak nic nie szanuje. Patrz, jedzie Helena — dodała miss Rachela, gdy sanki skrzyżowały się z innemi. — Lili leżała rozparta na siedzeniu; dumnie skinąwszy głową Marjorie, przesłała babci pocałunek ręką.
Gdy sanki zatrzymały się przed domem pana Edmunda Livingstone, Meta, której milutką twarzyczkę panie ujrzały już w oknie, wybiegła aż na próg naprzeciw miłych gości.
— Jakże się mama ucieszy! — zawołała uprzejmie. — Dziękuję pani, droga miss Gray, za przywiezienie Marjorie. Nie wyszłam dzisiaj, bo mam chrypkę i papa bał się, abym się nie przeziębiła. Mamo! miss Gray przyjechała, a oto mała Marjorie.
Pani Livingstone, uprzejmie powitawszy miss Rachelę, przyciągnęła do siebie dziewczynkę i ująwszy drobne jej rączki w swoje przezroczyste niemal dłonie, zaczęła łagodnym głosem zadawać jej różne pytania. Była jeszcze młodą i bardzo ładną, ale drobne rysy jej twarzy powleczone były wielką bladością, gdyż ciężka i długa choroba wycisnęła na nich niezatarte piętno. Od wielu miesięcy pozbawiona władzy w krzyżu, leżała na sofce, nie mogąc nawet przechadzać się po pokoju.
Miss Rachela usiadła obok niej, rozpytując o zdrowie, a Meta zabrała Marjorie, aby jej pokazać na górze swój pokoik.
— Czy nieładny? — spytała, otwierając drzwi. — Papa sam wybierał dywanik i obicie, a mama wyhaftowała mi ten oto taborecik i na wiązanie dała mi te obrazy, które wiszą na ścianie.
— I te wszystkie książki? — zawołała Margie, stojąc w osłupieniu przed małą bibljoteczką, ustawioną w rogu. — O! Meto! jakże ty mądra być musisz, jeżeli to wszystko przeczytałaś! Ja zaledwie umiem składać wyrazy!
— Słyszę, że robisz wielkie postępy. Wszak Regie cię uczy?
— Tak, a czasem i pan sędzia, a nawet miss Rachela. O! jakież to piękne!... — To mówiąc, stanęła w zachwycie przed domkiem dla lalki. Było to istotnie śliczne cacko, a że Meta utrzymywała je bardzo starannie, żadna więc część tego czterostopowego budynku, jakoteż i wewnętrznego jego urządzenia nie była uszkodzoną. Metalowa kuchenka błyszczała czystością, a wszystkie przyrządy do gotowania wisiały na półkach; obok były rzędem poustawiane porcelanowe talerzyki i salaterki. Salonik był wysłany dywanem, miał meble niskie i wygodne, duże lustra, a nawet maleńkie pianino, stojące w rogu. Sypialny pokój mieścił w sobie łóżko, zasłane pościelą i przykryte kapą, ponad którem zwieszała się od sufitu wzorzysta kotara, dalej gotowalnię z przyborami do tualety i szafę na pomieszczenie sukienek lalki.
Margie z błyszczącemi radośnie oczami klaskała w rączki, przyglądając się każdemu szczegółowi, gdy miss Gray przywołała ją do siebie, mówiąc, że babcia przysłała po nie sanki. Z żalem rozstała się z Metą, otrzymawszy przyrzeczenie, że dostanie od niej wiosenny kapelusik dla Dolci, przybrany pączkami małych różyczek.
Wróciwszy do domu, uszczęśliwiona dziewczynka pobiegła zaraz pochwalić się z tem Rexowi, który, widząc bladą twarzyczkę swej małej przyjaciółki tak rozpromienioną, podzielał jej zadowolenie. Zaprowadziwszy ją następnie do stołowego pokoju na herbatę, rozmawiał z nią, myśląc z wzrastającym żalem o bliskiem z nią rozstaniu, bo właśnie ojciec mu powiedział, że nazajutrz Margie odwiezioną zostanie do ochronki. Rex, choć nie zwierzał się z tem nikomu, czuł, jak bardzo brak mu będzie małej towarzyszki, do której przywiązał się całą siłą swego współczującego serca.
— Chodź do salonu, Margie — rzekł po herbacie. — Zagram ci coś...
— Dobrze — odparła dziewczynka wahająco — ale poczekaj chwilkę, Regie... Słyszałeś, co twój ojciec mówił... o jutrze? — i usta maleńkiej zadrżały boleśnie.
— Że mają cię odwieźć do zakładu? Tak, wiem o tem, ale to tylko o pięć ulic od nas. Będę cię często widywał... Może więc wolisz zamiast muzyki, żebyśmy zagrali w loteryjkę?
Marjorie potrząsła główką. — Nie, wolałabym, jeżeli ci to wszystko jedno, abyś mi opowiadał dalej o tem, co zacząłeś mówić wczoraj... o gwiazdach i o Szatanie...
— O Saturnie — poprawił Rex, śmiejąc się. — Zaciekawiła cię więc moja astronomiczna prelekcja? Dobrze, maleńka, chodźmy do pokoju papy, stamtąd jest obszerny widok na niebo.
Posadziwszy małą na oknie, Regie usiadł obok na krześle i w sposób przystępny i zajmujący zaczął jej tłumaczyć wielkie tajemnice światów zawisłych w przestworzu. Reginald zamiłowany był w astronomji i z wielkiem zajęciem śledził obroty ciał niebieskich. Margie słuchała z przejęciem, gdy opowiadał jej o Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy, o gwieździe polarnej, służącej za przewodnika żeglarzom, zabłąkanym na morzu; wkońcu, odstąpiwszy od przedmiotu, przytoczył jej poetyczną legendę o zatraconej Plejadzie. W tejże chwili błyszcząca gwiazda przemknęła szybko po ciemnym firmamencie nieba i jak iskra ognista zgasła w ciemności.
— Co to jest? — zawołała Marjorie.
— Gwiazda spadająca. W Niemczech istnieje przesąd, że jest ona oznaką, iż dusza, oderwana od ziemi, łączy się w tej chwili z Bogiem. Powinno się wtedy wypowiedzieć w myśli jakieś życzenie, a dobre duchy je spełnią. Może i ty, Margie, wymienisz teraz jakie życzenie? No, prędzej, prędzej, maleńka! Oto spada druga gwiazda...
Nastała chwila milczenia; oboje zamyślili się z wzrokiem zatopionym w niebieskie przestworze.
— Ja już wypowiedziałem gwiazdom swoje życzenie — odezwał się Regie po chwili, spoglądając na wzruszoną i pobladłą twarzyczkę dziewczynki, na której licach osiadł wyraz niezwykłej powagi. A ty, Margie, czego sobie życzyłaś?
— Żebym mogła odnaleźć mego ojca.
Regie drgnął. — Czy ty wiesz co o nim?
— Nic nie wiem — rzekła smutno i gruba łza stoczyła się zwolna po twarzy sierotki.
— Biedne dziecię! Lecz skądże ci przyszło myśleć o tem... teraz?
— Bo mam przeczucie, że on żyje... Czuję to... tutaj... — i drżącą rączką wskazała na serce.
— Czy pamiętasz go cokolwiek?
— Nie, i mamy prawie że już sobie nie przypominam. Pamiętam tylko tę noc, kiedy umarła, ale Barnej opowiadał mi o niej...
Regie z wielkiem zajęciem zaczął rozpytywać ją o wszystkie szczegóły, które dziewczynka opowiedziała mu w dziecięcem zaufaniu. Wkońcu zdjęła związany wstążeczką złoty łańcuszek, który Barnej zawiesił jej na szyi, i pokazała go Rexowi.
— Tak się boję go zgubić! — rzekła.
— Rozumie się — żywo odparł chłopiec. — Jest to przedmiot, który może ci dopomóc w odszukaniu ojca.
— Czy tak? — zrywając się, radośnie krzyknęła dziewczynka.
— Tak sądzę, lecz ręczyć za to nie mogę. W każdym razie powiem ci, co zrobić. Daj mi ten łańcuszek do schowania aż do czasu, gdy wyrośniesz, a wtedy będziemy wspólnie czynili zachody, celem odnalezienia twego ojca. Tak mi Boże dopomóż, że uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy, aby ci w tem dopomóc.
Mówił to z młodzieńczym zapałem, który rumieńcem wytrysnął na twarz jego, a oczy wyrażały serdeczne współczucia dla sieroty.
— Wiesz, pewien poeta napisał dawno temu historję o pięknej, opuszczonej dziewczynie, która zwała się Ilma — rzekł po chwili. — Opiekunem jej i obrońcą był tak zwany rycerz „Czerwonego krzyża“, bo na stalowej zbroi swojej nosił krwawe godło Męki Pańskiej. Przestań płakać, Margie, kochanie! Ja będę twoim rycerzem... tylko, tylko — dodał, rumieniąc się nagle — nie mów o tem nikomu, boby mię wyśmiano...
— Za to, że chcesz mnie bronić przeciw złym ludziom? — żałośnie spytała dziewczynka.
— Nie, nie za to właściwie — tłumaczył się zakłopotany. — Trzeba, maleńka, abyś często myślała o tym starym panu i o dziwnym ptaku, którego widziałaś nade drzwiami w pokoju, w którym byłaś... a może... może przypomnisz sobie zczasem coś więcej, choćby najdrobniejszy napozór szczegół. Ale chodź, rozpogódź swoją smutną twarzyczkę... Przestańmy teraz mówić o tem i o naszych przyjaciółkach gwiazdach, które zaprowadziły nas daleko po złotych swoich promieniach. Zejdziemy teraz na dół, zagramy w loteryjkę.
— A nie powiesz nikomu o łańcuszku, Regie? — spytała Margie.
Chłopiec przyrzekł jej to uroczyście, poczem zeszli na dół i zabawiali się w różne gry, które Regie wymyślał dla jej rozrywki. Wkońcu sędzia wziął Marjorie na kolana i zaczął jej opowiadać różne zajmujące historyjki, podczas kiedy Reginald usiadł do fortepianu i zagrał ulubioną jej „Modlitwę Mojżesza“.
Tak się zakończył ostatni wieczór pobytu Marjorie w domu sędziego Graya.




ROZDZIAŁ VI.

Nazajutrz rano, po śniadaniu, zajechały sanki babci Livingstone przed dom sędziego Graya. Zacna staruszka postanowiła sama odwieźć Marjorie do zakładu. Zastała ją stojącą przy kominku w bawialnym pokoju, bladą bardzo, ale spokojną i jakby zrezygnowaną, z dawnym wyrazem cierpienia, wyrytym na twarzy. Regie, wypiwszy śpiesznie herbatę, uciekł uczyć się lekcyj, skróciwszy o ile można, pożegnania, a sędzia, ucałowawszy gorąco dziewczynkę i pobłogosławiwszy, odszedł do swoich zajęć, przyczem wsunął jej do rączki złocistą pomarańczę i rumiane jabłuszko.
— Czyś gotowa, Margie? — spytała babcia, uśmiechając się zachęcająco dla dodania jej otuchy. — A rzeczy jej czy spakowałaś, Rachelo? Ale prawda, ta sukienka przyda się jej tylko do wyjścia. W zakładzie musi nosić mundurek.
— Włożyłam tylko bieliznę do jej tłumoczka — odparła miss Gray. — Ale nie dałam jej tego tyftykowego szalu, który miała na sobie, gdy mój brat pierwszy raz ją zobaczył. Nie przydałby jej się na nic; odłożyłam go więc na bok. Zresztą — dodała ciszej — jest to przedmiot tak piękny i drogocenny, że nie rozumiem, skąd ona mogła go dostać.
— Hm! — szepnęła babcia zamyślona. — Pokażesz mi go innym razem. Śpiesz się, maleńka! Stary nasz Wojciech marznie na koźle.
Miss Rachela czule ucałowała Marjorie, która swoją słodyczą i uległością podbiła niechętne ku niej z początku serce dobrej cioci.
Mimo niektórych dziwactw swoich, miss Rachela była bardzo dobrą i szczerze pokochała sierotkę.
Gmach, w którym się ochrona mieściła, stał na wzgórzu, górującem nad całem miastem. Był to duży murowany budynek z mnóstwem okien, błyszczących w porannem słońcu. Czysto ubrana odźwierna otworzyła drzwi i poprowadziła panią Livingstone wraz z towarzyszącą jej nieśmiało Margie wzdłuż długiego korytarza, na którego końcu znajdował się mały pokoik przełożonej.
— Ach! to pani, droga mistress Livingstone — zawołała uprzejmym głosem dozorczyni. — Nie spodziewaliśmy się pani tak wcześnie. Więc to jest ta mała protegowana pani?
Marjorie przywitała się nieśmiało i spojrzała w twarz dozorczyni, myśląc sobie w duchu, że nigdy w życiu nie widziała równie otyłej osoby. Miss Brooks, pomimo olbrzymiego wzrostu i tuszy, która utrudniała jej ruchy, miała jednak twarz bardzo łagodną i dobrotliwą.
— Jakże ci na imię, moje dziecko? — spytała.
— Marjorie.
— A co to masz na ręku?
— To jest Dolcia, proszę pani.
— Bardzo piękna lalka. Patrz, jakie tu dobre schowanie mam dla niej. — To mówiąc, otworzyła szufladę.
— O pani! — żałośnie zawołała dziewczynka, nagle ośmielona. — Czyż nie mogę zatrzymać Dolci?... To jedyna przyjaciółka, jaka mi pozostała.
— Znajdziesz tu inne... — odparła dozorczyni. — Zresztą w sobotę, podczas rekreacji, wolno ci będzie przyjść tutaj i bawić się z nią. Z zasady nie pozwalamy dzieciom mieć zabawek, bo to im przeszkadza w naukach.
Marjorie, posłuszna, oddała lalkę, choć usteczka jej poczęły drżeć boleśnie. Obie panie, prowadząc dziewczynkę z sobą, przeszły do sali, skąd zdala już dolatywał gwar zmieszanych głosów dziecięcych.
Za ukazaniem się w progu pani Livingstone ze sto pięćdziesięcioro dzieci, ubranych jednakowo w granatowe mundurki i białe fartuszki, zerwało się z miejsca i tyleż par oczu zwróciło się ciekawie ku biednej Marjorie, która nieśmiało skryła się za korpulentną figurę dozorczyni.
— Dzień dobry, dzieci! — zawołała babcia — przyprowadzam wam nową koleżankę. Miss Brooks, czy nie mogłabyś posadzić jej razem z tą małą, którą przyprowadziła tu pani Peters?
— Najchętniej. Chodź tu, Józiu.
Dziewczynka, nieco wyższa od Marjorie, wysunęła się z szeregu i, kłaniając się, stanęła przed opiekunką. Miała ona rude włosy, przewiązane czarną wstążką i uśmiechniętą, łagodną twarzyczkę, z której wyglądała para bystrych i figlarnych oczu.
— Oto jest Marjorie — przedstawiła miss Brooks. — Będzie siedzieć z tobą razem przy stoliku, a ty będziesz jej objaśniała lekcje.
— Dziatki wyglądają zdrowo i wesoło — rzekła pani Livingstone z zadowoleniem, spoglądając na rzędy hożych twarzyczek. — A teraz, zanim odejdę, zaśpiewajcie mi cośkolwiek.
— Dzieci! — zawołała miss Hanna, nauczycielka, stukając linją o stół dla przywołania ich do porządku. — Zaśpiewajcie pieśń, której nauczyła was miss Meta.
Dziecięce głosy, harmonijnie ułożone, odezwały się zgodnym chórem. Pani Livingstone zachęcała ich gestem i uśmiechem, uderzając takt nogą.
Marjorie, nienawykłej do podobnego widoku, wszystko się tu wydawało dziwnem. Po skończonej pieśni babcia podziękowała dzieciom, pomówiła parę słów na osobności z nauczycielką i, ucałowawszy serdecznie Margie, rzekła:
— W przyszłym tygodniu będę tu na miesięcznej sesji. Sprawuj się dobrze, kochaneczko, a w nagrodę Regie przyjdzie cię odwiedzić.
Gdy drzwi zamknęły się za dobrą panią Livingstone, biedna Marjorie uczuła się bardzo osamotnioną i była bliską płaczu. Nauczycielka, przywoławszy ją, zaczęła jej zadawać różne pytania, poczem dała jej kajet z wodnemi znakami i kazała przepisać dwie linje. Zanim jednakże Margie skończyła zadanie, nastała chwila pauzy i Józia, zamknąwszy pulpit, zawołała na nią, aby przyszła się bawić z innemi. Dziewczynka szła, ociągając się nieco, gdy naraz otoczyła ją zewsząd cała gromada dzieci.
— Jak się nazywasz? — pytano hałaśliwie.
— Marjorie.
— A nazwisko?
— Nie mam wcale nazwiska — odparła cicho, rumieniąc się instynktownie.
— A to śmiesznie! to zabawnie! cóż to, czy nie miałaś ojca, ani matki?
— Zaprzestańcie! — wdała się między nich Józia. — Co wam do tego, jak się nazywa? Pani Livingstone powierzyła ją mnie; nie pozwolę jej dokuczać. Dalej do kotki i do myszki! Kto będzie kotem?
Dzieci poskoczyły na dziedziniec, usiłując Margie pociągnąć za sobą, ale ona wyprosiła się od udziału w zabawie i pozostała na progu, przypatrując się dzieciom zdaleka.
— Czy nie lubisz się bawić w kotka i myszkę? — spytał łagodny głosik dziecięcy, przerywając jej zamyślenie.
Obróciwszy się, ujrzała stojącego obok 10-letniego chłopczyka o bladej chorowitej twarzy.
— A ty czemu nie idziesz się bawić? — odpowiedziała pytaniem na zapytanie.
— Bo nie mogę — odparł, wskazując na chorą nogę.
— O! to ty jesteś biedny! — wyrwało się Marjorie z serca.
— Dlatego, że jestem kulawy? O! już oswoiłem się z tem nieszczęściem. Wszyscy tu dla mnie bardzo dobrzy. Miss Brooks także... Dawała mi pomarańcze, gdy byłem chory.
— Chcesz?... dam ci jedną — zawołała Margie, przypomniawszy sobie dar sędziego Graya.
— Jeżeli zechcesz podzielić się ze mną, to dobrze — odparł kaleka. — Nazywam się Willy Blanc, a ty jak?
— Marjorie — odparła zadowolona, że nowy jej przyjaciel nie pytał o więcej. Oboje razem powrócili do sali i, usiadłszy obok siebie, podzielili się pomarańczą, rozmawiając po przyjacielsku. Zaledwie skończyli jeść, cała gromada dzieci powróciła z dziedzińca i lekcje zaczęły się na nowo. Wkrótce potem dzwonek odezwał się głośno, wzywając dziatwę na obiad. Wszyscy długim szeregiem zasiedli do obficie i smacznie, choć skromnie zastawionego stołu; Margie jednak prawie nic jeść nie mogła.
Po skończonym obiedzie wróciła do sali, czując się niewypowiedzianie smutną i opuszczoną. Nauczycielka posadziła ją znów do lekcji i pochwaliła za pilność, a przed podwieczorkiem, gdy stała cichutko we framudze okna, wyglądając na gościniec, odźwierna przyszła jej oznajmić, iż jakiś młody panicz pyta o nią, a miss Brooks przyzwoliła, aby na chwilę wyszła do niego.
Nie domyślając się, kto to mógł być taki, Marjorie poszła za Urszulą, wskazującą jej drogę, gdy naraz ujrzała stojącego w progu... Reginalda.
— Nie mogłem się powstrzymać, ażeby cię nie odwiedzić, Margie! — zawołał — przyniosłem ci parę ciastek od babci. Chociaż to jest przeciwne tutejszym przepisom, jednak miss Brooks pozwoliła na ten jeden raz. — To mówiąc, wrzucił jej do fartuszka sporą paczkę, owiniętą w papier, a uścisnąwszy ją z całej siły, wybiegł tak szybko, że nie miała czasu ani podziękować, ani zadać mu żadnego pytania.
Z uczuciem, przepełnionem gorącą wdzięcznością, wróciła do swoich towarzyszek i rozdzieliwszy ciastka między Józię i Wilusia, sama zaś zaledwie skosztowawszy takowych, ośmieliła się o tyle, że poprosiła miss Hannę, aby raczyła wziąć udział w uczcie, za co otrzymała pocałunek w główkę.
— Ależ ty nic nie jesz! — zauważyła Józia.
— To nic, ale widziałam Regie... i wiem, że pamięta o mnie!
— Dziwna z ciebie dziewczynka! — wzruszając ramionami, zauważyła jej towarzyszka.
Jednak uczucie osamotnienia, rozproszone na chwilę ukazaniem się Rexa, ogarnęło ją na nowo, gdy udała się na spoczynek. Gwar dziecinnych głosów przy rozbieraniu nużył ją niewypowiedzianie. O, jakże tęskniła do samotności białego swego pokoiku w domu sędziego Graya! Zdawało się jej, że nie potrafi ze skupieniem odmówić wieczornego pacierza. Brak jej bardzo było towarzystwa Dolci, która dotąd sypiała z nią razem w łóżeczku. Łzy zakręciły się jej w oczach i zwolna zaczęły płynąć po twarzy. Przytuliwszy się do poduszki, wpatrzyła się w okno, przez które widać było ciemny błękit zimowego nieba, zasianego gwiazdami. Przypomniała sobie słowa Rexa i uspokoiła się chwilowo.
Gdy miss Brooks ze świecą w ręku weszła do sypialni dzieci, chcąc dojrzeć, czy wszystko jest w porządku, dostrzegła zaraz, że Margie nie śpi, a przysunąwszy się na palcach do niej, zauważyła, że wielkie, smutne jej oczęta, z wyrazem niemego smutku zwrócone ku niebu, przepełnione były łzami.
— Co ci jest, mała? — spytała troskliwie, otulając ją miękką kołderką.
— Nic, pani; tylko, tylko... Dolcia była mi zawsze taką wielką pociechą, i... i boję się, że jej tam zimno w szufladzie.
Miss Brooks popatrzyła na nią uważnie.
— No — rzekła sama do siebie — dzieci bywają takie same, jak starzy... Jednym wystarcza, gdy mają co jeść i pić, a drugim potrzeba lalek i serca kochającego! Margie! — dodała — jeżeli ci Dolcię przyniosę na noc, czy przyrzekasz mi ją odnieść jutro rano i nie napierać się o nią przez dzień cały?
— O! pani! — w radosnem uniesieniu zawołała dziewczynka, wyciągając ku niej obie ręce.
— Cicho, pobudzisz dzieci! — i złożywszy pocałunek na czole sieroty, miss Brooks odeszła, a po chwili Urszula przyniosła Dolcię, którą Marjorie gorąco przytuliła do serca; nie czując się już tak bardzo opuszczoną, zasnęła uspokojona.




ROZDZIAŁ VII.

Okna wytwornego buduaru pani Marston otworzone były szeroko, przepuszczając przyćmione słoneczne promienie i fale wiosennego powietrza, przesiąkłego zapachem kwiatów. W postawie nawpół leżącej siedziała na bujającym się fotelu pani Wilder, kobieta lat średnich o pięknej jeszcze, choć pobladłej twarzy; w jej nieco stłumionym głosie czuć było znużenie i nieukontentowanie. Bogate fałdy ciemno-fiołkowej, jedwabnej sukni szeroko zaścielały dywan, ręce jej obciążone były złotemi bransoletami, a na palcach mnóstwo miała kosztownych pierścieni, które nerwowym ruchem przesuwała ciągle z jednego palca na drugi.
— Taki kłopot mam w domu... — użalała się pani Wilder przed przyjaciółką. — Mąż mój ciągle tylko łaje Horcia, choć biedny chłopiec nie jest przecież w niczem gorszy od swoich rówieśników. Że sobie trochę poswawoli, to i cóż w tem znowu tak bardzo złego?...
— Hm!... — dyplomatycznie odchrząknęła pani Marston, przypomniawszy sobie, jakie tortury znosić musiała podczas ostatniej wizyty swojej u pani Wilder, z przyczyny źle wychowanego szesnastoletniego wyrostka, nie uznającego niczyjej powagi nad sobą.
— Jakie to nieszczęście, że straciłam córeczkę! — ciągnęła żałośnie, pani Wilder. — Miałaby dzisiaj około dziesięciu lat i stanowiłaby dla mnie takie mile towarzystwo! Tak zawsze pragnęłam mieć jakąś małą istotę, którąbym mogła pieścić i stroić! Mój mąż tak ciągle wspomina naszą zmarłą Ewelinkę, że już mi przychodziło na myśl zaadoptowanie jakiej małej dziewczynki. Raz nawet byłam bliską zawarcia umowy z jedną Szkotką, która chciała mi oddać swoją córeczkę, śliczne dziewczątko z siwemi oczami (jedyny kolor oczu, jaki lubię), ale za warunek postawiła, że będzie jej wolno odwiedzać ją co sobota. Rozumiesz, kochana Heleno, że nie mogłam na to przystać. Chcę mieć dziecko na wyłączną swoją własność.
To mówiąc, pani Wilder powąchała flakonik z eterem i poczęła się wachlować z miną męczennicy.
— A cóż twój mąż mówi na ten projekt? — spytała pani Marston.
— Bardzo go aprobuje. Ciągle ubolewa nad tem, że Horcio jest chłopcem. Mąż mój jest bardzo dobry dla mnie, w niczem mi się nie sprzeciwia, niczego mi nigdy nie odmawia i tyle względów ma dla moich słabych nerwów, że wziął na siebie cały kłopot domowego gospodarstwa. Ale co tak patrzysz na mnie, Heleno? Może wiesz przypadkiem o jakiem dziecku, któreby odpowiedniem było dla mnie?
— Być może.
— Czyż tak? — podnosząc się z ożywieniem, zawołała pani Wilder. — Gdzież jest? Mów prędko!
— Mój brat, w przystępie zwykłej swej dobroczynności, wziął pod opiekę małą sierotę, która, jak się zdaje, nikogo nie ma na świecie. Pani Livingstone umieściła ją w ochronie. Cała rodzina bardzo się interesuje tą małą. Byłoby to wielkiem dobrodziejstwem dla Marjorie (tak się bowiem nazywa), gdyby się dostała do ciebie, Aureljo.
— W jakim jest wieku? — z zajęciem spytała pani Wilder.
— Ma mniej więcej dziesięć lat.
— To właśnie byłaby w wieku naszej Ewelinki. O! Heleno! muszę ją widzieć! Czuję, że już ją kocham! — wołała pani Aurelja z zapałem. — A czy sądzisz, że twój kochany brat i droga, zacna pani Livingstone powierzyliby mi tę sierotkę, gdybym ich o to błagała?
— Mam nadzieję — odparła pani Marston uradowana, widząc, jak przyjaciółka jej zapalała się poddaną przez nią myślą. — Ale radzę ci, nie wspominaj o tem, dopóki nie zobaczysz małej, a potem ja sama pomówię o tem z moim bratem. Jakkolwiek to bowiem śmieszne, ale Reginald tak przepada za tą małą, że przewiduję, iż z całych sił sprzeciwiać się będzie naszemu projektowi.
— W jakim wieku jest twój bratanek?
— Szesnaście lat, równie jak i twój Horcio. Jest to uparty i zapalczywy chłopiec, a ojciec i babka zanadto mu pobłażają we wszystkiem. Za jego to naleganiem Marjorie każdą sobotę spędza w domu mego brata bez względu na to, że te dziecinne afekty chłopca mogą rozwinąć się zczasem w gorętsze uczucia; a jakkolwiek mała jest dobrem, bardzo dobrem dzieckiem, jednakże rozumiesz, iż następstwa tego przywiązania napełniają mnie obawą o przyszłość mego bratanka...
— Jesteś rozumną kobietą, Heleno — odparła pani Wilder. — Chciałabym być tak przezorną i taktowną, jak ty. Kiedyż będę mogła zobaczyć tę małą?
— Musimy otrzymać na to pozwolenie pani Livingstone. Pojadę jutro do niej w tym celu, a potem pomówię z bratem. Jakąż tualetę mieć będziesz dzisiaj na wieczorze u pani Clive? (Klajw).
Stroje stanowiły tak interesujący przedmiot rozmowy dla pani Aurelji, że zagłębiwszy się w dyskusji nad falbanami i kokardami, zapomniała narazie o projekcie adoptowania dziewczynki.
Marjorie, przyzwyczaiwszy się do nowych warunków życia, zadowoloną była z pobytu swego w ochronce, gdzie ją polubiono za jej uległość i pilność. Każdą sobotę spędzała w domu sędziego Graya, a radość tych kilku godzin starczyła jej na cały następny tydzień. Pamiętając o małych swoich przyjaciołach: Józi i Wilusiu, tak umiała zainteresować losem ich Reginalda i Metę, że Józia otrzymała wkrótce w darze sukienkę, uszytą własnemi rękami panny Livingstone, a wyborowe ciastka i soczyste owoce dostawały się często Wilusiowi, jako dowód pamięci Rexa.
Reginald, który był zawsze uosobieniem zdrowia i siły młodzieńczej, pewnego wieczoru zaczął niedomagać. Uskarżał się na przykry ból głowy, który, jak mówił, rozsadzał mu czaszkę. Litery książki ognistemi głoskami zaczęły mu wirować przed oczami, tak że nie mógł nawet myśli zebrać. Sędzia wyjechał na objazd swego okręgu, a miss Rachela tak nawykła była widzieć chłopca zdrowym, że nie zauważyła, jak bardzo zmienił się na twarzy w ciągu dni kilku i jak podsiniałe miał oczy.
Nie uszło to jednakże uwagi troskliwej babki.
— Regie, tobie coś jest — mówiła zaniepokojona. — Wyglądasz bardzo mizernie.
— To się tak babuni wydaje — uspokajał ją Reginald. — Głowa mi tylko nieznośnie dokucza. Zmęczyłem się nad greckim językiem... Przyjdę do siebie podczas wakacyj..
— Jednak, dla mojej spokojności, pójdź, proszę, do doktora Gibbsa jutro zrana... Chciałabym wiedzieć jego zdanie... — prosiła babka, jakby tknięta złowrogiem przeczuciem.
Reginald przyrzekł, ale zapomniał o obietnicy; w dodatku zgrzał się bardzo podczas partji krokieta z kolegami, a wracając o chłodzie do domu, przeziębił się mocno.
Nazajutrz, w sobotę, Meta zabrała Marjorie do siebie. Po południu zjawiła się Lili, którą uproszono, aby została na herbacie. Regie spóźnił się dnia tego i bardzo był niezadowolony, zastawszy Lili, siedzącą na krawędzi okna w długiej, szeleszczącej, jedwabnej sukni. Odgrywała ona właśnie rolę damy w szaradzie naprędce ułożonej.
— Cóż za myśl miałaś, Meto, żeby ją zaprosić! — zawołał tonem niezwykle podrażnionym. — Nieznośna dziewczyna, psuje tylko zabawę i dokucza Marjorie.
— Nie mogłam inaczej zrobić — tłumaczyła się Meta. — Zresztą o wiele grzeczniej zachowuje się dzisiaj, niż zwykle, a nawet pomaga nam w układaniu szarad.
— Ty bo zawsze wszystkich uniewinniasz... ale przepraszam cię, Meto. Odezwałem się może zbyt szorstko.. Lili i ja jakoś nigdy nie możemy zgodzić się z sobą... Mniejsza o to zresztą... Zabiorę Margie zaraz po herbacie, przyrzekłem jej opowiedzieć jaką nową historyjkę.
Ale gdy, według zwyczaju, wystawił na balkon krzesło dla Marjorie, a sam przyniósł dla siebie taboret, głowa rozbolała go znowu tak gwałtownie, że, oparłszy rozpalone czoło o żelazną kratę, usiadł w milczeniu, nie mogąc przemówić ani słowa.
— Co ci jest, Regie? — spytała dziewczynka, zauważywszy niezwykłe jego usposobienie.
— Głowa pęka mi z bólu — rzekł, podnosząc się ociężale. — Czarne płatki latają mi przed oczami... Trzeba będzie zdecydować się i zażyć to obrzydliwe lekarstwo ciotki Racheli... Jak to dobrze, że papa dzisiaj wraca!
— Boże mój! żebyś się tylko nie rozchorował, Regie — zawołała przestraszona.
— Dzieciństwo, moja maleńka! Nie wyobrażaj sobie nic podobnego. Nie chorowałem nigdy w życiu. Ot, tak dobrze... — dodał, gdy dziewczynka usiadła na jego kolanach i maleńką swą, chłodną rączkę przyłożyła do rozognionych skroni jego... — Tu mnie pali jak żelazem... a w całem ciele czuję dreszcze. — To mówiąc, począł trząść się, jakby w febrze.
— Chodź do pokoju i nie siedź na balkonie — stanowczo zadecydowała Margie — a historyjkę opowiesz mi innym razem.
— Może masz słuszność, maleńka; tylko nie mów o tem cioci, ani Mecie. Poco je daremnie niepokoić?... Pójdę lepiej zagrać cośkolwiek.
Ale zaledwie uderzył pierwsze akordy, zmuszony był zaprzestać. Zamknąwszy pośpiesznie fortepian, pożegnał się z ciotką i kuzynką i, przepraszając je, że nie powróci dla spędzenia z niemi wieczoru, poszedł odprowadzić Margie do ochronki.
Dziewczynka, serdecznie ucałowana przez obie panie, odeszła ręka w rękę z Reginaldem, mając obie kieszonki fartuszka wypełnione łakociami dla Józi i Wilusia. Noc była ciepła, księżycowa; szli więc powoli, a chłód wieczorny zdawał się kojąco oddziaływać na rozstrojone nerwy chłopca. Gdy stanęli w bramie zakładu i Reginald pociągnął za dzwonek, nagle pod wpływem uczucia, z którego nie umiał sam sobie zdać potem sprawy, pochwycił dziewczynkę w oba ramiona i, ucałowawszy ją z niezwykłą czułością, rzekł wzruszony: — Bóg z tobą, maleńka! Nie zapominaj o twoim Rexie!
Wrócił do domu, gdzie zastał telegram od ojca, oznajmiający przybycie jego ostatnim pociągiem; usiadł w bibljotece, usiłując rozerwać się czytaniem pism perjodycznych, ale po chwili dostał takiego zawrotu głowy, że upadł na sofę i zasnął snom krótkim i niespokojnym, z którego zbudził się dopiero, usłyszawszy kroki ojca u drzwi.
— Czy to ty, papo? — zawołał, zrywając się i biegnąc ku niemu; ale naraz siły go opuściły, w uszach powstał szum straszny, a języki ogniste zaczęły mu latać przed oczami. Bezprzytomny padł w wyciągnięte ku niemu ramiona przerażonego ojca.
Gdy przyszedł do siebie, leżał na łóżku, a ojciec, pochylony nad nim, przykładał mu na głowę okład lodowy.
— Co to jest? — spytał słabym głosem. — Czy jestem chory? Papo, nie daj mi obcinać włosów, bo nigdy nie będą kręcić się jak twoje. Oto, co mi powiedział ten człowiek na księżycu, gdy byłem wczoraj z Marjorie u niego. — To mówiąc, znowu popadł w stan bezprzytomny.
Nad ranem zdeklarowała się bardzo silna gorączka, doktór był mocno zaniepokojony.
— Może być zapalenie mózgu — rzekł w odpowiedzi na strwożone pytanie sędziego — ale prędzej przypuszczam, że będzie tyfus; — nie dodał jednak, że panująca tyfusowa epidemja była bardzo złośliwej natury. Odszedł, zostawiwszy przepis i obiecując powrócić nad wieczorem.
Tego samego dnia pani Marston pojechała do babci Livingstone, aby jej przedłożyć propozycję pani Wilder, dotyczącą Marjorie.
Staruszka przychylnie wysłuchała jej planów.
— Byłoby to z wielką korzyścią dla małej, gdyby tylko można być pewną, że Aurelja nie zmieni nagle zdania i nie odeśle jej po jakimś czasie napowrót — rzekła pani Livingstone.
— Aurelja, choć nie odznacza się bardzo bystrym rozumem, ma poczciwe serce; nie chciałaby więc krzywdy robić sierocie — odparła pani Marston. — Jeżeli Marjorie potrafi przypodobać się panu Wilder, to można być pewnym, że zatrzymają ją u siebie zupełnie i zapewnią jej los w przyszłości. On dotąd jeszcze nie może pocieszyć się po stracie jedynej swojej córeczki, a Aurelja będzie ją pieścić, jak własne dziecko.
— Przyprowadź zatem swoją przyjaciółkę do ochronki, a ja pomówię z twoim bratem, choć teraz, gdy Regie jest chory, wątpię, czy Dżems będzie zdolny zająć się tą sprawą.
— Regie chory? — zawołała pani Marston — a cóż mu jest?
— Niewiadomo jeszcze. Już od dwóch tygodni zdawał się być niezdrów... Dziś rano otrzymałam kartkę od Racheli, która mi donosi, że Rex leży bardzo chory.
— Niech się pani nie martwi. Zapewne to lekka, jakaś niedyspozycja, pojadę tam zaraz, aby się przekonać, co to jest.
Pani Marston zastała brata mocno zaniepokojonego stanem syna. Uspokoiwszy go, jak mogła, dowodząc, że Reginald silnej jest konstytucji, zdolnej oprzeć się każdej chorobie, zręcznie naprowadziła rozmowę na temat Marjorie. Sędzia zawahał się zrazu. Znał on panią Aurelję, gdy jeszcze była panną i nie miał wielkiej ochoty powierzyć jej opieki nad dzieckiem. Z drugiej znów strony, przekonanym był o dobroci serca próżnej i dziecinnej, choć w gruncie rzeczy poczciwej kobiety i nie czuł się w prawie odrzucenia bezwzględnie materjalnych korzyści, mogących stąd wyniknąć dla biednej sierotki.
— Sądzę, że jest to nadspodziewanem szczęściem dla tej małej — nalegała pani Marston. — Ten projekt otwiera przed nią zupełnie inne widoki. Poczciwa Aurelka nie grzeszy zbytkiem rozumu i zastanowienia, ale sam Wilder jest reprezentantem zbiorowego rozsądku całej rodziny.
— Może masz słuszność, Heleno. Pokładam wielkie zaufanie w prawości i charakterze Wildera. Pomyślę nad tem, ale ciekawy jestem, coby mój biedny Rex powiedział na ten projekt? — Gdy sędzia to mówił, cień smutku przemknął po jego twarzy, wspomniał bowiem na syna, który leżał chory na górze.
— Moglibyśmy wszyscy widywać ją od czasu do czasu — rzekła pani Marston. — Ty tak często jeździsz do Nowego Yorku i zabierasz Rexa z sobą. A teraz nie będę zatrzymywać cię dłużej — dodała, widząc, że sędzia powstał i przysłuchuje się z niepokojem krokom, które odezwały się na górze. — Daj mi jutro znać, proszę, o stanie Rexa.
Pani Marston powróciła bardzo zadowolona ze swojej wycieczki, osiągnąwszy lepszy rezultat, niżeli się spodziewała narazie. Postanowiła przyśpieszać sprawę, obawiając się, aby Rex, przyszedłszy do zdrowia, nie pokrzyżował jej mozolnie wypracowanych planów. Pani Wilder otrzymała dwa zaproszenia na bale do Nowego Yorku i oświadczyła, iż wkrótce zamierza wyjechać.
— Jak sądzisz — zapytała przyjaciółki tegoż samego wieczoru — ile czasu potrzebaby tej maleńkiej do wybrania się w drogę?
— Mogłaby być gotową w ciągu dwudziestu czterech godzin. Powiodło mi się nadspodziewanie. Pani Livingstone zachwycona była twoim planem, a Dżems uznał, iż byłoby to z korzyścią dla dziecka.
— Cóż to za szczęście! — zawołała uradowana pani Wilder. — Zatem jutro, droga Heleno, zawieziesz mnie do ochronki. Tak pragnę zobaczyć tę małą!... ach!... gdyby jeszcze miała siwe oczy!
Marjorie zajętą była mozolnem przepisywaniem liter w kajecie i nie śniła nawet o niespodziance, jaką los gotował dla niej, gdy odźwierna pojawiła się w sali i pocichu przemówiła parę słów do nauczycielki.
— Miss Brooks wzywa cię — rzekła miss Hanna, podchodząc do Marjorie. — Idź, proszę, umyj się i włóż czysty fartuszek.
— Ależ nie jestem brudną — odparła Margie, nieco zdziwiona tem poselstwem.
— Pewnie ktoś przyszedł do niej — szepnęła zaciekawiona Józia. — Może miss Meta?
Onieśmielona i drżąca Marjorie weszła do pokoju miss Brooks.
— Oto jedna pani z Nowego Yorku, która przyszła tu za zezwoleniem pani Livingstone, chce cię poznać, moje dziecię — rzekła opiekunka. — Idź się przywitać.
Marjorie, zarumieniona, postąpiła parę kroków ku nieznajomej i końce paluszków swoich włożyła w wyciągnięte ku niej obie dłonie eleganckiej damy.
— Cóż to za miłe stworzenie! — zawołała pani Wilder zachwycona. — Marjorie, czy wiesz, że masz ten sam kolor oczu, co moja nieboszczka córeczka?
— Czy tak, pani?
— Jakże ci się podobam? Przypatrz mi się, moja gołąbko. Podnieś swoje śliczne, nieśmiałe oczęta i powiedz, czy nie wyglądam tak, że mogłabym być twoją mamą?
Marjorie drgnęła nieznacznie.
— Mama moja umarła — rzekła zwolna, podnosząc ku pani Wilder zamglone wejrzenie wielkich, siwych swych oczu.
— Wiem o tem, maleńka. A teraz powiedz mi, czy chciałabyś jechać ze mną do Nowego Yorku? Mieszkam w dużym, pięknym pałacu; dałabym ci mnóstwo lalek i pięknych sukienek i woziłabym cię codzień na spacer do parku powozem!
Marjorie, nie rozumiejąc, zwróciła pytające spojrzenie ku miss Brooks.
— Pani Wilder chce cię adoptować, dziecko, to jest chce cię wziąć na miejsce córeczki, którą jej Pan Bóg zabrał.
— Więc miałabym wyjść stąd na zawsze? — spytała Margie. — A czy tam pięknie?
— Tak! — krótko odparła opiekunka, której widocznie nie podobały się wybuchy czułości pani Wilder.
— Prześlicznie! — zawołała dama, całując z uniesieniem dziewczynkę. — Miasto jest duże, mój dom jeszcze większy i wygodniejszy, niż mieszkanie pana sędziego Graya.
— Pan sędzia... — szepnęła Marjorie niespokojnie. — O, nie mogę, nie mogę... iść do pani bez jego zezwolenia!... Ja do niego należę... On mnie znalazł... przytulił...
— Otóż właśnie pan sędzia jest za tem, abyś przeszła do mnie... pod moją opiekę... — gorąco nalegała pani Wilder, której sierotka ze swojemi siwemi oczami i łagodnem a delikatnem obejściem bardzo przypadła do serca. — Będę cię pieścić i kochać jakby moją własną córeczkę.
Ale Marjorie odpowiedziała głosem, w którym drżały gwałtem powstrzymywane łzy:
— A Meta... och!... a Regie... Nie mogę, pani... nie mogę!...
— Meta i Regie będą cię odwiedzać... a pan sędzia także często przyjeżdża do Nowego Yorku dla sądzenia spraw. Czyż nie chcesz przyjść do mnie, maleńka? — mówiła pani Wilder rozżalona. — Mnie tak smutno samej... Pan Bóg zabrał mi moją jedyną córeczkę.
Skarga osieroconej matki trafiła do serca opierającej się dziewczynki, której nie znęciły obietnice strojów i wygód pańskiego domu. Z własnego popędu zarzuciła jej rączki na szyję i pocałowała w twarz.
— Ja także byłam samotną i opuszczoną... — rzekła, z prostotą dziecięcą. — Ale mam Dolcię, która mi jest pociechą... Pani zapewne tak mnie potrzebuje, jak ja mojej Dolci?
— Prawda przemawia ustami prostaczków — zaśmiała się miss Brooks. — Dolcia to jej lalka — objaśniła zdziwioną panią Wilder. — Mam nadzieję, że pani zrobi z niej coś więcej, niż prostą lalkę. Jest w niej materjał na dobrą i zacną kobietę... Przeczuwałam to, że nie zatrzymamy jej długo u siebie.
Pani Wilder nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Słowa opiekunki i nieufne jej spojrzenia, zdradzały pewien brak uszanowania dla jej osoby; ubodły one głęboko światową i trochę próżną kobietę. Utuliwszy Marjorie w swoich objęciach, zapytała:
— Więc to rzecz ułożona, moja najdroższa? Przyjdziesz do mnie?
— Tak — z cichem westchnieniem odparła dziewczynka — to jest... jeżeli pan sędzia tego sobie życzy... i Regie także...
Pani Wilder okryła twarz jej pocałunkami, nazwała ją ukochanym aniołkiem, potem wydobyła pudełko cukierków z kieszeni, a wkońcu wsunęła jej na palec mały, złoty pierścionek z błyszczącym jaskrawo rubinem.
Marjorie pokraśniała z radości.
— Czy to dla mnie? — spytała.
— Tak, kochanie. W sam raz prawie na twój paluszek. Cieszę się, że masz takie zgrabne podłużne rączki, jak moje. A nóżki?... — dodała, oglądając je. — Gdy nałożysz cienkie, zamszowe buciki, będą wyglądać bardzo kształtnie.
Pomyśl o mnie, najdroższa, gdy spojrzysz na pierścionek... Jeszcze raz daj mi ucałować twoją śliczną buzię i do zobaczenia!... niezadługo!... Miss Brooks, jestem pani nieskończenie obowiązaną... Zechciej trzymać ją w pogotowiu na czas naznaczony. Do widzenia!
Szeleszcząc jedwabiami, pani Wilder odeszła zadowolona i oczarowana wdziękiem małej swej pupilki.
Marjorie patrzała na odjeżdżającą przez okno i dziwne uczucie trwogi i nieufności napełniło młode jej serduszko, gdy spostrzegła, że nowa jej protektorka wsiadała do powozu pani Marston. Czuła ona instynktownie, że siostra sędziego nie była jej przychylną.
— O! pani, czy myślisz, ze ta pani będzie dobrą dla mnie? — zwróciła się do miss Brooks, z zapytaniem, w którem czuć było łzy powstrzymywane.
— Dobrą? tak — odparła opiekunka, która pomimo niekorzystnego przekonania, jakie powzięła o pani Wilder, nie chciała zniechęcać do niej dziewczynki. — Wiesz, Marjorie, że u nas ubogie dziewczątka kształcą się na służące... Rzadko kiedy trafia się, żeby dama, zajmująca w świecie takie stanowisko, jak pani Wilder, chciała przyswoić jedną z naszych skromnych wychowanek. Ma ona bardzo dobre względem ciebie zamiary...
Ale dziewczynka potrząsnęła główką żałośnie i powątpiewająco...
— Kiedy przybędzie po mnie? — spytała.
— W przyszłą sobotę.
— Czyż nie zobaczę pierwej pana sędziego i Regie... i Mety?... — zawołała Marjorie, konwulsyjnie prawie zaciskając rączki.
— Ależ rozumie się, że zobaczysz, maleńka! Czyż sądzisz, żeby cię wyprawili, nie widząc się z tobą?
Miss Brooks nie miała odwagi powiedzieć jej, że Regie leżał niebezpiecznie chory. Współczując z sierotą, powierzoną jej pieczy, nie chciała zwiększać jej boleści i niepokoju. Otoczyła ją więc podwójną czułością i pod wieczór dała jej Dolcię i łamigłówkę do zabawy.
Nazajutrz Meta zjawiła się w ochronie. Powiedziała miss Brooks, że tyfus rozwinął się u Reginalda i że sędzia nie opuszczał syna ani na chwilę. Jakkolwiek bardzo stroskany stanem chłopca, napisał do bratowej swojej, pani Edmundowej, prosząc aby wzięła do siebie Marjorie na kilka dni, poprzedzających wyjazd jej do Nowego Yorku. Meta przybyła więc, aby zabrać dziewczynkę, której skłopotana twarzyczka rozjaśniła się na myśl spędzenia kilku chwil w towarzystwie przyjaciółki. Ale gdy Meta stopniowo i bardzo oględnie powiedziała jej o chorobie Reginalda, cała siła zwykłego panowania jej nad sobą opuściła ją w jednej chwili. Poczęła drżeć tak gwałtownie, że aż Meta przeraziła się, a miss Brooks wzięła ją na kolana i zaczęła pocieszać najserdeczniej.
— Moje dziecię — mówiła, tuląc ją do siebie — wszyscy jesteśmy w ręku Boga, który jest ojcem naszym najlitościwszym. Wielu przeszło tę ciężką chorobę, a wyszło z niej szczęśliwie.. Czyż myślisz, że Regie nie zmartwiłby się, gdyby cię widział tak płaczącą?
— Tak — posłusznie odparła dziewczynka, usiłując powstrzymać łzy, gwałtem cisnące się do oczu.
— Meta przyszła cię zabrać. Pozostaniesz z nią aż do wyjazdu. Odeślę ci rzeczy później, a teraz idź, włóż tę białą sukienkę, którą ci miss Rachela przysłała.
Dziewczynka w milczeniu zsunęła się z kolan opiekunki i poszła wraz z Metą zmienić ubranie; ta usiłowała uspokoić ją serdecznemi słowy. Gdy schodziły z góry, miss Brooks spotkała je w sieni.
— Oto Józia i Wiluś przyszli cię pożegnać — rzekła. — Zawsze rada będę zobaczyć cię, moja droga. Byłaś dobrem i posłusznem dzieckiem przez cały czas, który pozostawałaś pod naszą opieką. Niech ci Bóg błogosławi i dopomaga we wszystkiem!
To mówiąc, dobra kobieta ucałowała ją ze łzami w oczach.
Józia rozpłakała się na dobre, a Wiluś poszedł za jej przykładem. Marjorie uścisnęła ich gorąco, przyrzekając, że nigdy o nich nie zapomni i przyjdzie ich odwiedzić, jak tylko będzie mogła najprędzej.
Podziękowawszy serdecznie miss Brooks za opiekę jej i macierzyńską troskliwość, wyszła z Metą, oglądając się za pozostającymi, którzy stali w oknie, powiewając chustkami na pożegnanie.
Pani Edmundowa Livingstone uczyniła wszystko, co było w jej mocy, aby uprzyjemnić Marjorie pobyt w jej domu. Ale uśmiech rzadko pojawiał się na smutnych ustach sierotki: dniem i nocą martwiła się o Reginalda. Daremnie próbowano ukrywać przed nią zatrważające wiadomości o stanie chorego. Stała przy drzwiach, czekając na posłańców, wywiadywała się, jak mogła, od sług, nikła i mizerniała w oczach, jakby cień wielkiego nieszczęścia padł na nią samą.
Wieczorem, w wilję swego wyjazdu, stała, jak zwykle, milcząca i przygnębiona w oknie, patrząc zawsze w jedną stronę, gdy naraz ujrzała sędziego Graya, zmierzającego ku domowi.
— Pan sędzia, twój wujaszek! Meto — krzyknęła radosnym głosem, w którym przebijała się jej tłumiona tęsknota. — Regie pewnie jest zdrowszy!
Z wyciągniętemi rączkami wybiegła na jego spotkanie i, łkając cicho, padła mu w objęcia, które mocno tuliły sierotę do piersi.
— Margie! — zawołał głos serdeczny — maleńka moja Margie! Czyż mogłaś przypuścić, że ci pozwolę odjechać, nie zobaczywszy się z tobą?
— Nie — cicho odparła dziewczynka. — Proszę pana, jak się ma Regie?
Cień smutku przemknął po twarzy sędziego.
— Zdaje się, że cokolwiek lepiej... ale jeszcze niema nic pewnego.
Marjorie ukryła twarzyczkę swą w rękach, a jęk boleści wydobył się z jej piersi.
— Nie mogę jechać... nie pojadę! — zawołała z nagłym wybuchem energji. — O panie sędzio! ulituj się nade mną! nie wysyłaj mnie!... — Umrę, jeżeli nie będę wiedzieć, co się z nim dzieje!
Łagodne oczy sędziego, wpatrzone w nią, napełniły się łzami. Usta jego drżały tak mocno, że zrazu nie mogły przemówić słowa.
— Moje dziecię — rzekł po chwili, opanowawszy wzruszenie — będziesz mieć wiadomości o nim, przyrzekam ci.
Wtem ostry ból przeszył serce jego na myśl, jakiego rodzaju mogą być później te wiadomości.
— Wiem, jak Regie ciebie kocha, to też codziennie telegrafować będę do pana Wildera o stanie jego zdrowia.
Bardzo szczęśliwie się stało, że pani Marston nie była świadkiem tego nowego dowodu przywiązania brata do małej wychowanki, bo jeszcze bardziej byłaby się ucieszyła, że się jej udało usunąć sierotę z pod jego opieki.
— No i cóż — weselszym tonem podjął sędzia, usiłując ją rozbawić — czy miss Brooks nie pękało serce z żalu przy rozstaniu się z tobą, maleńka? Jak ci się zdaje, czy taka ogromna osoba nie musi mieć podwójnie wielkiego serca? Przyniosłem ci tu książkę, kochanko. Jest to historyjka, którą Regie ogromnie kiedyś lubił. Przygody Robinsona Kruzoe... Musisz się prędko nauczyć czytać i pisać, aby nam często donosić o sobie... Będę pisywał do ciebie od czasu do czasu, a wiem, że i Regie i Meta pójdą za moim przykładem.
Marjorie w milczącem dziękczynieniu przytuliła się do niego i książeczkę przycisnęła do piersi.
Gdy nadeszła babcia Livingstone, rozmowa stała się ogólną, ale sędzia, trawiony niepokojem o syna, nie bawił długo. Uściskawszy gorąco i z prawdziwie ojcowskiem uczuciem dziewczynkę, odszedł do siebie. Po jego odejściu Marjorie wsunęła się w najciemniejszy kącik w pokoju Mety i, przytuliwszy twarzyczkę swoją do Dolci, płakała cicho i gorąco, póki jej łez starczyło.




ROZDZIAŁ VIII.

— Johnie! — mówiła pani Wilder zniecierpliwionym tonem do lokaja — chciałabym, żeby kucharka raz się nauczyła grzanki moje podawać na gorąco. Zabierz te, a przynieś mi inne.
Pan Wilder podniósł głowę z za dziennika, który trzymał w ręku, i rzekł:
— Moja droga, proszę cię, nie dawaj Marjorie herbaty wieczorem. To źle oddziaływa na nerwy dziecka. Miałaś tego dowód na Horacym.
Siedzący opodal młody chłopiec wykrzywił się, urągając Marjorie i mruknął pocichu jakiś niegrzeczny wyraz.
Wtem dzwonek u bramy zatętnił tak ostro, że pani Wilder jęknęła z cicha i omdlewająco opuściła się na adamaszkowe poduszki otomany. John powtórnie pojawił się w salonie, niosąc telegram na srebrnej tacy.
Maleńka rączka dziewczynki uchwyciła nerwowo dłoń pana Wildera w chwili, gdy rozdzierał żółtą kopertę.
— Depesza do mnie! Och! cóż tam słychać?!
Pan Wilder przebiegł oczami pismo i uśmiechnięty zwrócił się do swojej wychowanki.
— Winszuję ci, maleńka! Oto co nam donoszą: „Regie wyszedł z niebezpieczeństwa. Bardzo osłabiony, ale będzie żył! Uściśnienia dla Marjorie“.
— Chwała Bogu! — zawołała z kanapy pani Wilder. — Teraz będziemy przynajmniej już spokojni; kochana Margie zapłakiwała się codziennie za tym chłopcem i gotowa była wkońcu dostać zapalenia oczu.
Łzy, przeciw którym zwykle oponowała pani Wilder, ale już łzy gorącego dziękczynienia, spływały i teraz po wychudłych licach sierotki. Pan Wilder wziął ją na kolana.
— Przestań, maleńka — mówił z cicha, a w głosie jego, choć nienawykłym snać do pieszczot, czuć było tyle szczerego współczucia, że Margie, nie chcąc go martwić, otarła oczy i rzekła ze zwykłym swoim spokojem:
— Niech pan daruje, jeżeli łaska. Nie mogłam się powstrzymać... Regie był tak dobry dla mnie i tak mi smutno było odjeżdżać, nie widząc się z nim... nie pożegnawszy go...
— Marjorie, kochanie, nie miej zwyczaju powtarzać co chwila „jeżeli łaska“; to trąci pospólstwem. Już cię raz prosiłam o to — rzekła pani Wilder.
— Dobrze, pani — rumieniąc się, słodko rzekła dziewczynka.
— Dobrze, mamo — poprawiła pani Wilder.
— Będę się starała pamiętać, mamo — posłusznie rzekła Marjorie, a pan Wilder, słysząc tę słodką nazwę, daną jego żonie, czulej przytulił dziecko do siebie.
Ślicznaż bo to była główka, która z rozrzuconemi złocistemi włosami leżała na jego ramieniu! Pani Wilder, wierna swojej obietnicy, cały pierwszy tydzień spędziła na wymyślaniu strojów dla przybranej swej córeczki. Zręczność i gust wytworny francuskiej panny służącej, Lizety, wystawione zostały na próbę; to też przejrzysty indyjski muślin, bogato zahaftowany i przepasany błękitną jedwabną szarfą, takiegoż koloru wstążki u włosów i złoty, cieniuchny łańcuszek na białej, obnażonej szyjce, tak dalece podniosły delikatną urodę dziewczynki, że niktby nie poznał sieroty z ochronki miss Brooks.
Marjorie tak była strapiona chorobą Reginalda, że nie zwracała żadnej uwagi na te stroje. Ze smutną, znużoną minką poddawała się wprawnym rękom Lizety, która fryzowała i zlewała zapachami bujne jej, śliczne włosy, puszczając je w złocistych lokach na ramiona. Margie posiadała jakąś wrodzoną wyższość umysłu, na której pani Wilder niebardzo umiała się poznać, a która jednakże zdradzała się w ruchach jej i zachowaniu tak, że gdy ją zobaczył nowy jej opiekun, podziękował Bogu w duchu, że kapryśny wybór jego żony padł na dziecko, posiadające coś więcej, niż urodę.
Ze swojej strony Marjorie przywiązała się do pana Wildera. Był to cichy, spokojny człowiek, różniący się we wszystkiem od swojej żony, światowej i próżnej; choć mało mówił o sobie, znany był jednak powszechnie z dobroczynności swojej.
Dziewczynka instynktownie odgadła prawą i szlachetną naturę swego przybranego ojca, dostrzegła w jego oczach wyraz szczerości, którego nie mogła dopatrzyć się w wejrzeniu pani Wilder, ani jej syna.
Horacy, czyli Horcio, jak go nazywano przez skrócenie, był to przystojny szesnastoletni chłopiec, o regularnych rysach i świeżej cerze, ale twarz jego miała wyraz tak zuchwały i wyzywający, że Marjorie mimowoli zaczęła stronić od niego. Nawykła do szczerego i przychylnego spojrzenia błękitnych oczu Reginalda, przejęta była mimowolną trwogą, ilekroć spotkała czarne, złośliwe źrenice, śledzące każdy jej ruch ze źle tajoną niechęcią.
Horacy zepsuty był do gruntu przez pobłażliwość zbyt słabej dla niego matki. Był on do wysokiego stopnia samolubny; pomiatał dumnie niższymi od siebie, a płaszczył się przed tymi, którzy zajmowali wyższe od niego stanowisko społeczne. Gdyby nie zadziwiające zdolności, jakiemi się odznaczał, nie byliby go trzymali w szkole; ale był jednym z pierwszych uczni i brał nagrody na każdym popisie. Nie uznawał niczyjej powagi nad sobą; drżał tylko przed surowym wzrokiem ojca, który umiał czytać w głębi jego duszy, ilekroć usiłował przedstawić się inaczej.
Pan Wilder podejrzywał syna, iż nie jest szczerym; nigdy jednak nie pochwycił go na wyraźnem kłamstwie, pocieszał się więc tem, że może zbyt surowo go sądził.
Przybycie Marjorie bardzo niechętnie zostało przyjęte przez Horcia. Pani Wilder po gniewnem wejrzeniu i ściągniętych brwiach swego bożyszcza dostrzegła zaraz, że nowa jej protegowana niemile była widzianą przez syna. Nie uprzedziła go nawet, że przyjęła sierotę za córkę; chciała bowiem uniknąć przewidywanej przykrej z nim sceny.
Gdy się spotkali na stacji, a Marjorie podała mu swą rączkę na powitanie, Horacy cofnął się dumnie i, patrząc na nią impertynencko, zawołał:
— Wiedziałem, że matka wymyśli znowu coś nowego! Potrzebny nam ten bachor!...
Marjorie drgnęła przerażona i cofnęła się w głąb karety. Odtąd nigdy już nie próbowała zbliżyć się do Horcia.


∗             ∗

Sędzia Gray dotrzymywał swojej obietnicy. Co wieczór pan Wilder otrzymywał depeszę z zawiadomieniem o stanie zdrowia Reginalda. Nikt nie domyślił się, ile biedna Margie przecierpiała przez ten czas, a Bóg jeden policzył gorące i łzawe modlitwy, które dniem i nocą wznosiła do nieba za ukochanym towarzyszem swoim. To też, gdy dręcząca obawa o jego życie ustąpiła miejsca lepszej nadziei, niewysłowiona radość wstąpiła w serce dziewczynki i urokiem szczęścia rozpromieniła jej lice. Z uczuciem cichego, a głębokiego zadowolenia wsparła śliczną swą jasną główkę o ramię nowego opiekuna, a gdy tenże położył na stole przeczytaną gazetę, spytała go znienacka:
— Jak pan myśli, czy wiele czasu upłynie, zanim Regie przyjdzie całkiem do zdrowia? Czy za dwa tygodnie będzie mógł napisać do mnie?
— Nie, moja droga — odparł pan Wilder. — Upłyną pewnie ze dwa miesiące, zanim będzie on mógł wziąć pióro do ręki — ale widząc zawiedzione spojrzenie jej nagle posmutniałych oczu, dodał pocieszająco: — Sądzę jednak, iż twoja młoda przyjaciółka, Meta Livingstone, udzielać ci będzie wiadomości o nim.
— Meta? O! niezawodnie! — zawołała Margie, uśmiechając się na tę myśl.
— Jakże się ma Dolcia dzisiaj? — zapytał z uśmiechem pan Wilder, którego bawiło przywiązanie małej do lalki.
— Zdrowa, dziękuję panu; Lizeta zrobiła jej nową jedwabną suknię. Pani Wilder, to jest mama, była tak dobrą, że jej pozwoliła.
— Wielka rzecz! — odparła pani Wilder, wachlując się. — Jutro, jeżeli chcesz, moja najdroższa, może ci zrobić drugą... Ale, ale, czy nie zapomniałeś, mężu, zgłosić się do tej nauczycielki, która podawała wiadomość o sobie w gazetach. Czas już, aby Marjorie rozpoczęła swoją edukację.
— Stosownie do życzenia twego, byłem sam u tej pani; wydała mi się bardzo przyzwoitą i wykształconą osobą. Stanęło na tem, że przyjdzie jutro do ciebie, aby porozumieć się co do godzin. O zapłatę umówiłem się zgóry.
— Ręczę, że cię wyzyskała! — zawołała pani Aurelja. — Trzeba było warunki mnie zostawić.
— Uważałem za właściwe sam się tem zająć — spokojnie odparł mąż. Nie uznał jednakże za potrzebne nadmienić, że suchy kaszel i położenie biednej nauczycielki tak dalece go wzruszyły, iż nie tylko z gotowością przystał na skromne jej żądania, ale nawet do wymaganej sumy dołożył jej kilka dolarów pod pozorem, iż mała uczennica była bardzo zacofaną w naukach.
— Czy moja nauczycielka jest dobrą? — spytała Marjorie.
— Taką się przynajmniej wydaje. Zrobiła na mnie wrażenie bardzo dobrej osoby. Ale, à propos, mała, cóżby Dolcia powiedziała na to, gdybym jej dał rywala w twojem sercu?
— Nie wiem, co to jest — wahająco odparła Marjorie, nie rozumiejąc właściwie znaczenia wyrazu „rywal“.
— Idąc dziś ulicą, napotkałem chłopczyka, który już parę razy dochodził do mnie, prosząc, abym kupił od niego pieska i... — dodał, uśmiechając się na widok błysku radości, który zaświecił w oczach jego wychowanki — i przypomniałem sobie, że znam pewną dziewczynkę, która mówiła mi, że bardzo lubi małe pieski...
— O! — zrywając się, zawołała Marjorie — i kupił go pan?
— Zadzwoń, maleńka, na Johna i zobacz, co tam jest w koszyczku, który przyniosłem.
Marjorie poskoczyła do przedpokoju, a po chwili John zjawił się w salonie, niosąc na ręku ślicznego czarnego pieska ze sterczącemi do góry uszkami; nadawały mu one wyraz bardzo żywy i sprytny.
— Chodź do mnie, piesku, pieseczku! — wołała uradowana dziewczynka, gdy John postawił go na dywanie. Horcio, który był przy tem, zagwizdał ostro, ale piesek, choć pokręcił ogonkiem, nie poszedł do niego, tylko do Marjorie, która go wabiła łagodnemi słowy. Uszczęśliwiona dzieweczka pochwyciła go na rączki; Horcio zżymnął się gniewnie.
— Tego już nadto! Nie mogę od tak dawna doprosić się ojca, aby mi kupił brytana, a teraz ojciec przynosi takiego szczura dla tej małej!
— Jest pewna różnica między brytanem podwórzowym a tym maleńkim szczurem, jak go nazywasz; on nikomu zawadzać nie będzie — rzekł ojciec. — Właściwe miejsce dla takiego dużego psa jest w stajni, a wiem, że gdybym ci pozwolił trzymać go, mielibyśmy go cały czas w pokojach. Zresztą mówiłem ci, że uważam takie psy za niebezpieczne. Bywają one nieraz bardzo złe, a nie chcę, aby Marjorie narażoną była na ciągłe obawy.
Horcio zbladł ze złości, rzuciwszy nienawistne spojrzenie na Marjorie i jej pieszczoszka. Na szczęście, ojciec nie dostrzegł tego, a pani Wilder zbyt była zajętą wychwalaniem piękności pieska, aby zauważyć chmurę, która osiadła na czole syna.
— Co widzę?! ma i obróżkę! — zawołała Marjorie. — Taka śliczna, czerwona! A to na co? — dodała, dotykając srebrnej blaszki
— To służy do wypisania nazwiska i miejsca zamieszkania — rzekła pani Wilder. — Jakże go nazwiemy, kochanie. „Flirt“, „Kos“, czy jak?... Obmyśl coś dla niego!
— Nie wiem doprawdy — rzekła dziewczynka, przypatrując się z rozkoszą nowemu swemu towarzyszowi zabaw. — Podobny jest trochę do pieska Mety, „Wisky“, ale Wisky to nieładne imię... Tak podnosi łebek, jakby dumnym był ze swej czerwonej obróżki... coś tak, jak Tom Gray, gdy zawiązał sobie ponsową krawatkę około szyi... Regie tak się śmiał z niego!... Nazwał go wtedy „dandysem“. O! wiem! nazwiemy go tak, jak Regie nazwał Tomka: „Dandys“.
— Bardzo dobrze — potwierdził pan Wilder, uśmiechając się z zadowoleniem. — A teraz poproś mamy, aby ci pozwoliła iść jutro z Lizetą do grawera, żeby wypisał nazwisko na obróżce.
— Zawiozę cię samą, moja najmilsza. Ale oto Lizeta przychodzi po ciebie... Kogo życzysz sobie zatrzymać w swoim pokoiku na noc: Dolcię, czy Dandysa? Nie chciałabym, abyś ich miała oboje, bo z wielkiej uciechy nie zmrużysz oka przez całą noc.
Marjorie zawahała się. Dandys wspinał się do jej rączek i lizał je pieszczotliwie. Spotkawszy się ze skierowanym ku niej wzrokiem pana Wildera, dziewczynka zarumieniła się silnie.
— Nie mogę odstąpić drogiej mojej Dolci, która przywykła zawsze sypiać ze mną — rzekła zakłopotana. — Czy tylko Dandys nie obrazi się o to? Dolcia jest starszą przyjaciółką... Ma więc większe prawa...
— Słusznie, maleńka — rzekł pan Wilder, gdy zarzuciła mu obie rączki na szyję. — Nie powinno się zapominać o dawnych przyjaciołach dla nowych.
— Nie podziękowałam jeszcze panu — rzekła, kryjąc śliczną swoją zarumienioną twarzyczkę na jego ramieniu — ale kocham pana za to, że pan tak dobry i dał mi tego ślicznego, rozumnego pieska... Czy Lizeta może go zatrzymać u siebie przez noc?
— Poleciłem Johnowi, aby postawił koszyczek, w którym piesek sypiać będzie, pod twemi drzwiami, a gdy otworzysz je rano, znajdziesz go oczekującego ciebie i śniadania z twojej rączki.
Horcio, zadąsany, zabrał się do książki, a matka daremnie usiłowała rozerwać go rozmową. Pan Wilder, nie zważając na gniewne jego spojrzenia, siedział w milczeniu, przeglądając dzienniki. Wkońcu syn przemówił pierwszy:
— Ojcze, prosiłbym cię o dwadzieścia pięć dolarów.
Pan Wilder podniósł głowę.
— Na co, mój synu? Wydajesz za wiele pieniędzy. Dałem ci zeszłego tygodnia dziesięć dolarów wyżej nad twoją miesięczną płacę, a kwartał nie dobiegł jeszcze do połowy.
— Musiałem podpisać się na składkowy prezent dla jednego z nauczycieli — odparł Horcio, znaczącem spojrzeniem ostrzegając matkę, aby go nie wydała, iż wziął od niej pięć dolarów na ten cel. — Przytem urządzaliśmy między sobą zbiorową kolację, a że mniej zamożni z pomiędzy nas nie mogli zapłacić, więc my, bogatsi, zastąpiliśmy ich i pokwitowali z rachunku u Delmonika...
— U Delmonika!... — zawołał ojciec. — Wszakże zabroniłem ci brać udział w wykwintnych kolacjach tego rodzaju! Jest to bardzo zgubny zwyczaj dla uczniów i toruje tylko drogę do innych złych nawyknień... Wyliczyłeś się z danych ci pieniędzy; a na cóż teraz ich potrzebujesz?
— Na książki i cyrkle... i różne rzeczy — odparł Horacy, spuszczając mimo woli oczy przed badawczem i surowem spojrzeniem ojca.
— Przykro mi jest odmawiać ci — rzekł pan Wilder łagodniej, widząc błagalny ruch żony — ale obowiązkiem moim jest zapobiec, abyś nie marnotrawił daremnie pieniędzy, coby zgubne następstwa mogło pociągnąć dla ciebie w przyszłości... Oto masz dziesięć dolarów, które powinny i muszą wystarczyć ci do końca miesiąca. Przed upływem tego czasu nie wolno ci prosić o pieniądze... Aureljo — dodał, zwracając się do żony, tonem stanowczym, którym posługiwał się w rzadkich tylko razach, ale który dlatego właśnie nakazywał bezwzględne posłuszeństwo — zechciej pamiętać, że proszę i wymagam, abyś nie dawała nic Horacemu z prywatnych swoich funduszów, nie porozumiawszy się ze mną.
Horacy niechętnie wziął pieniądze i wyszedł, mrucząc coś pod nosem i trzaskając drzwiami za sobą. Pan Wilder westchnął głęboko i w milczeniu usiadł napowrót do czytania. Mąż i żona nie zamienili ani słowa więcej w tym przedmiocie.
Ale Horacy nie poprzestał na tem. Nazajutrz, koło południa, gdy matka siedziała w buduarze, przerzucając najświeższy francuski romans, zaszedł ją znienacka i, pocałowawszy w twarz, rzucił się niedbale na sofę.
Pani Wilder, ucieszona niezwykłym objawem czułości syna, zapytała go, czyby nie zechciał przejechać się z nią po parku przed obiadem.
— Ani myślę! — odburknął niecierpliwie. — Mam się zejść z kimś o trzeciej. Czegóż to ojciec taki zły był wczoraj? Czy poniósł jakie straty?
— Mam w Bogu nadzieję, że nie! — zawołała pani Wilder. — Niedobry chłopcze, jakże mnie przestraszyłeś! Przeciwnie, jeszcze, zeszłego tygodnia ojciec mówił mi, że interesy idą mu bardzo dobrze i że jakaś spekulacja powiodła mu się znakomicie.
— Więc czemuż taki sknera z niego, że mi nawet tych nędznych dwudziestu pięciu dolarów odmawia? — zawołał przykładny synalek.
— Pewnieś znowu narobił długów! — podchwyciła przestraszona matka. — Wiesz, jak się ojciec gniewa o to... Ach! czemuż, czemuż ty się raz nie odmienisz, Horciu! Chciałabym, abyś się nauczył zachowywać przyzwoicie... tak, jak Reginald Gray naprzykład.
— Przestańcież raz wszyscy nudzić mnie tym Reginaldem!... Cóż u licha on mnie obchodzi?! Nie mogę już słuchać tego nazwiska! Ten bęben także ciągle tylko mi nim nad uszami klekocze... Ale dodał, zmieniając ton grubiański na pieszczotliwy: — Mateczko kochana, śliczna mateczko, jestem doprawdy w okropnym kłopocie... Daj mi coś z twojej prywatnej kasy...
— Komużeś się znów zadłużył? — niespokojnie spytała pani Wilder.
— Karterowi po największej części... No i cóż z tego? — dodał wyzywająco, widząc przerażenie matki — nie palę przecie cygar i nie piję już ani troszki szampana z Karolem de Peyster, którego towarzystwa mama tak dla mnie pragnie!
— Ale, Horciu, doprawdy, że nie mogę przyjść ci w pomoc tym razem... Słyszałeś, co ojciec powiedział? Zresztą mam wszystkiego dziesięć dolarów, a muszę jeszcze zapłacić za niektóre dodatki do sukienki Marjorie...
Mówiła z niezwykłą stanowczością. Gniewny płomień wytrysnął na twarz syna.
— Bodajby ta mała żebraczka była umarła, zanim sprowadziłaś ją tu, matko, aby stawiać mi ją na każdym kroku wpoprzek moim zamiarom i trwonić na nią wszystkie twoje pieniądze. Czyż nic zupełnie dać mi nie możesz? Obawiam się, że Karter wykona swoją groźbę i rachunek przyśle ojcu, jeżeli choć w części nie zaspokoję go dzisiaj.
— Boże mój! sama nie wiem, co zrobić! — zawołała skłopotana pani Wilder. — Jest tam z piętnaście dolarów w mojej szufladce... przeznaczałam je dla Lizety, jako część jej zasług... Weźże je, jeżeli chcesz już koniecznie... zapłacę jej innym razem.
— Potrzeba mi sześćdziesięciu — uparcie dowodził chłopiec.
— W takim razie obejdziesz się niczem — stanowczo rzekła matka, odbierając mu klucze. — Nie dam ani szeląga więcej... Bierz lub nie... i śpiesz się, bo oto Marjorie nadchodzi.
Dandys w podskokach wbiegł do pokoju, a w ślad za nim młoda jego pani. Horacy wsunął pieniądze do kieszeni, wykrzywił się Marjorie, która lękliwie usunęła mu się z drogi i kopnął nogą Dandysa, gdy ten, kręcąc ogonkiem i strzygąc uszkami, biegł do niego.
— Mamo! — odezwała się oburzona dziewczynka, biorąc pieska na ręce i usiłując czule uspokoić żałosne jego skomlenie. — Horcio jest bardzo niedobry! Powiedz mu, proszę, aby zostawił mego pieska w spokoju.
— Twego psa, ty przywłaszczycielko! — zawołał Horacy sarkastycznym tonem. — Co ty tu masz swojego? Lepiejbyś powróciła do ochrony, skąd cię wzięto z litości!
— Wstydź się! — zawołała rozjątrzona do żywego pani Wilder; ale drzwi zamknęły się już hałaśliwie za wychodzącym studentem. — Margie, kochanie moje... nie zważaj, proszę, na niedorzeczne gadanie jego. Cierpi bardziej dzisiaj na ból głowy i sam nie wie, co mówi.
Ale Margie robiła w duchu porównanie między Horacym a Reginaldem i postanowiła sobie szybko nauczyć się pisać, aby choć listownie użalić się przed swoim przyjacielem.




ROZDZIAŁ IX.

Reginald bardzo powoli przychodził do sił; ciężka choroba, którą przeszedł, tak go osłabiła, że z dorodnego młodzieńca został ledwo cień. Ojciec, ciotka i babka czule go pielęgnowali, sędzia, pomimo zajęć, prawie go nie odstępował. Jesteśmy właśnie w pokoju rekonwalescenta.
— Trochę wyżej, papo — ot tak, dobrze, dziękuję — osłabionym głosem mówił Regie, osuwając głowę na poduszki, które troskliwa ręka ojca poprawiała dokoła niego. Z cichem zadowoleniem powiódł oczami po pięknym Bożym świecie, promieniejącym urokami wiosny.
Ciepły wietrzyk poranny odgarniał mu włosy z bladego czoła, niosąc wonne aromaty dalekich pól i lasów, zmieszane z zapachem róż okwitających w ogrodzie.
— Nie jesteś teraz zbyt otyły, Regie — rzekł sędzia Gray, siląc się na uśmiech, choć w oczach jego odbijało się wielkie rozrzewnienie. — Przypominasz mi tego konia, co żywił się jednem źdźbłem słomy codziennie.
— Tylko, że gdy doszedł do końca, to zdechł biedak... a ja nie umarłem, ojcze! — odparł Reginald z lekkiem drżeniem w głosie.
— Nie! chwała Bogu! — z głebokiem przejęciem rzekł ojciec.
— Czy ja też prędko będę mógł chodzić z tobą, papo, jak dawniej?... — spytał po chwili Reginald.
— Z takiej choroby, jak twoja, nieprędko powraca się do sił. Dziś miałem długą rozmowę z doktorem Gibbem; zalecił mi usilnie, abym cię wywiózł stąd, jak tylko wzmocnisz się o tyle, abyś mógł znieść podróż.
— Dokąd, papo? — ożywiając się, zapytał Regie.
— Jeszcze nie wiem na pewno. Doktór zaleca powietrze górskie, a mnie na myśl przychodzi pewne zaciszne miejsce w Hills. Ponieważ z powodu urzędowych moich czynności nie mogę cały czas pozostać przy tobie, przyszło nam z babcią na myśl, że Meta mogłaby ci towarzyszyć wraz z ciotką Rachelą.
— Meta?! O! jak to dobrze! Nie wytrzymałbym długo sam na sam z ciotką Rachelą, papo. Jest bardzo dobra, wiem o tem, ale, ale jakby to wyrazić?... zawsze głaszcze mnie pod włos... A taki jestem teraz dziwnie nieswój i rozdrażniony... że wszystko mnie męczy i irytuje; przytem bardzo brak mi będzie ciebie, ojcze...
Łzy zabłysły w ciemno-błękitnych, wpół omdlałych jeszcze źrenicach chłopca, w których jakby gasła iskra dawnej żywości i zapału. Ojciec łagodnie przesunął mu ręką po głowie.
— Papo — spytał Regie po chwili — czy nie mógłbym za parę dni spróbować napisać króciuchny liścik do Marjorie? Meta pisała dwa razy pod mojem dyktandem, ale to zawsze nie to samo, kiedy odbierze karteczkę własnoręcznie przeze mnie skreśloną... A nie wiem czemu, mam to przekonanie, że nasza pieszczoszka nie jest tak szczęśliwą u państwa Wilder, jak się wszystkim napozór wydaje.
— To ci się tak tylko wydaje, mój synu; ciotka Marston upewnia mnie, że opiekunowie jej przepadają za nią. Żałuję jednakże, iż oddałem ją, nie zabezpieczywszy dostatecznie jej bytu... Byłeś tak ciężko chory wtedy, mój drogi chłopcze, że trudno mi było zebrać myśli... Babcia zaś była tego zdania, że układ ten był z wielką korzyścią dla Margie.
— Tak, zapewne — rzekł Rex, nie chcąc martwić ojca okazaniem mu, jak głęboko odczuł wyjazd małej swej towarzyszki — ale ta przyjaciółka ciotki Heleny nie przypada mi jakoś bardzo do serca... Pani Wilder wydaje mi się taką pretensjonalną i lekkomyślną... Żeby tylko nie wychowała naszej maleńkiej na podobieństwo tej nieznośnej Lilki, która tylko stroje i głupstwa ma w głowie...
W tej chwili Meta zastukała do drzwi.
— Co widzę? już siedzisz, Regie! Wujaszku, czy on może jeść już winogrona? Przyniosłam mu pierwsze gronko, które dojrzało w naszych inspektach, a miss Rachela powiedziała mi, że mogę z pół godziny posiedzieć przy naszym kochanym rekonwalescencie.
— Zawsze mi jest miło widzieć cię, kuzynko — wdzięcznie odparł Rex.
— Ale, ale, zapomniałam powiedzieć, że ktoś czeka na wujaszka na dole... Taki zabawny człowiek! Spotkał mnie na schodach i zaczepił pytaniem: „czy panienka jest czemś dla jego dostojności, pana sędziego Graya?“ — Odparłam, że jestem bratanką, na co on, kiwając głową, rzekł: — „Zaraz to znać, że to ten sam ród; to widać po tych ładnych oczach, co tak poczciwie i szczerze patrzą na człowieka... Moja śliczna panienko, bądź łaskawa powiedzieć panu sędziemu, że Barnej Brian pragnąłby dostąpić zaszczytu widzenia się z nim“.
Meta tak komicznie naśladowała irlandzki akcent, że Regie rozśmiał się i jednocześnie zawołał:
— Barnej?! ależ to ten skrzypek Marjorie! Biedak, jakiż go przykry zawód czeka, że jej nie zobaczy!... Czy nie mógłbym go widzieć, papo?
— Nie, moje dziecko, wiesz, że ci zalecono jak największy spokój... Nawet przyjście Mety sprawiło ci już trochę gorączki... dostałeś zaraz wypieków na twarzy. Nie pozwolę jej też długo pozostać... Pamiętaj, moja droga — dodał sędzia, gładząc rumieniejącą się twarz bratanki — nie daj mu zbyt wiele mówić.
Wyszedłszy do przedsionka, sędzia zastał Irlandczyka, stojącego u drzwi i mnącego nieśmiało kapelusz w rękach.
— Odszukałeś mnie więc, mój poczciwcze! — rzekł sędzia uprzejmie, ściskając spracowaną rękę przybyłego. — Bardzo rad jestem, że cię widzę. Przejdź, proszę, do mego gabinetu. Jakżeś się do mnie dostał?
— Częścią odbyłem drogę koleją, a częścią pieszo, pracując, jak mogłem, na kawałek chleba. A jakże się ma moja perełka, Margie? Tęskniłem do niej całą długą zimę.
Sędzia zmusił Barneja, aby usiadł, a potem dopiero opowiedział mu oględnie o zmianie, zaszłej w losie Marjorie.
Twarz poczciwego Irlandczyka zasępiła się bardzo, gdy się dowiedział, że przybył za późno i zastał gniazdko puste po ptaszku, który pofrunął w dalekie strony.
— Rozumie się, Wasza Dostojność wiedziała, co robi — rzekł nareszcie — ale obawiam się, że ja już nigdy mojej ślicznotki nie zobaczę... Czy choć nie zapomni o mnie całkiem?... ale trudno się inaczej spodziewać... wszak to dziecko jeszcze...
— Tak, ale dziecko z wdzięcznem i kochającem sercem — odparł sędzia, wzruszony przywiązaniem Irlandczyka. — Nie, mój poczciwy Barneju, upewniam cię, iż Margie nigdy cię nie zapomni... Mam tu coś, co pewnie poleciłaby mi oddać ci, gdyby przeczuła, jak długą i nużącą podróż podejmiesz dla zobaczenia jej. Przypatrz się, proszę, prawda, że podobna?
To mówiąc, sędzia z biurka wyjął dwie fotografje, które podał Barnejowi. Artysta, tak trafnie uchwycił podobieństwo, że wielkie, smętne a łagodne oczy sierotki żywcem prawie patrzeć się zdawały na obu swoich przyjaciół.
— Ależ to ona, ona sama! — wykrzyknął zachwycony Irlandczyk, przesuwając szybko rękawem po wilgotnych oczach. — Niech Bóg błogosławi jej niewinną duszyczkę!
— Jedną z tych fotografij przysłała dla syna mego, Reginalda, a drugą dla mnie — rzekł sędzia — zważywszy jednak na sposobność, pozwolę sobie ofiarować ci moją, mój przyjacielu, bo wiem, że byłoby to zgodne z jej życzeniem.
— Niech Bóg panu sędziemu zapłaci za jego serce szlachetne! Czy tylko nie skrzywdzę Waszej Dostojności? Jakież to szczęście dla mnie, że będę miał dla siebie ten śliczny obrazeczek!
— Niechże ci służy ze szczerego serca — rzekł sędzia, uśmiechając się z tą dobrocią wrodzoną, która mu zjednywała serca wszystkich, bez względu na stan i wiek. — Marjorie przyśle mi drugi swój portret, gdy jej doniosę o twoich odwiedzinach. A teraz powiedz mi, proszę, czy nie mogę ci być w czemkolwiek pomocnym. Czy może poszukujesz roboty w naszych stronach?
Barnej, którego ośmieliła chwilowo uprzejmość gospodarza, uczuł się na nowo zakłopotanym. Podziękował uniżenie panu sędziemu za jego dobroć, upewnił go o swojej wdzięczności, ale jak na teraz, nie miał żadnych planów. Ludziska poczciwi dokoła Sejbruku żałowaliby go, gdyby się przeniósł gdzie indziej... zresztą nie posiadał nic, prócz starych skrzypiec... miałby jednak jedną wielką prośbę do pana sędziego, tylko nie śmie mówić...
— O cóż ci więc chodzi, mój przyjacielu? — wesoło zachęcał go sędzia. — Czy przypadkiem nie popadłeś niechcący w jakąś awanturkę? Mam nadzieję, że nie dostałeś się pod obuch prawa?
— Uchowaj Boże! — gorąco zaprzeczył Barnej. — Tu chodzi o pewne listy... bałem się, że maleńka zatraci je... biedactwo takie młode, nic nie rozumie... Ja sam też czytać nie umiem... nie wiem, co tam napisane... ale matka jej, umierając, prosiła mnie ze łzami: „przyrzeknij, że te papiery jej oddasz i powiesz, że chciałam najlepiej... uczyniłam, co mogłam“... Potem naraz straciła przytomność i zaczęła coś mówić szybko niezrozumiałym jakimś językiem. Daremnie prosiłem ją: Mów pani po angielsku, bo nic nie wiem, o co chodzi...
— Barneju — rzekł sędzia, poważniejąc nagle — wytłumacz się, proszę, jaśniej... Czy mam zrozumieć, że jesteś w posiadaniu jakichś papierów, które należały do matki Marjorie?
— Tak, właśnie — odparł Barnej, oddychając swobodniej, jakby mu ciężar długo ukrywanej tajemnicy spadł z serca. — Żałuję, ze wprzód nie oddałem ich Waszej Dostojności, ale bałem się powierzyć je maleńkiej, dałem jej tylko bransoletkę...
Powoli i dokładnie zaczął sędzia dopytywać się o wszystkie szczegóły, znane nam już częściowo z rozmowy Barneja z Marjorie. Poczciwy Irlandczyk dodał, iż na krótko przed śmiercią nieznajomej pani, będąc sam na sam z nią w izbie, usłyszał, jak słabym głosem wołała go do siebie. Gdy się przybliżył do łóżka, wyjęła z pod poduszki paczkę listów i wręczając mu je, prosiła błagalnie, aby oddał jemu.
— Komu? — spytałem — czy mężowi? — A komużby, jeżeli nie jemu? — odparła. — On umrze, a nie dowie się nigdy, że zrobiłam, co mogłam... co tylko mogłam... — dodała z rozpaczą, graniczącą z obłędem. Wymawiała przytem jakieś niezrozumiałe imię, którego nie mogłem dosłyszeć, choć nachylałem ucho do samych ust jej, spalonych gorączką. Potem naraz zaczęła majaczyć, a wtedy weszła Judyta i biedna chora za chwilę oddała Bogu ducha...
— Jakże wyglądała? — spytał sędzia.
— Marjorie jest podobna do niej jak dwie krople wody, tylko nieboszczka była piękniejszą... O! była to wielka pani w całem znaczeniu... miała takie długie, białe, starannie wypielęgnowane ręce... Nawet w gorączce i nieprzytomności ruchy jej odznaczały się wielką pańskością. Sandy Ferguson, kowal, przesylabizował jeden z tych listów, ale niewiele dojść z tego mogłem; a inne pisane są w jakimś obcym języku. Oto są w całości; może pan sędzia raczy je przejrzeć.
Sędzia Gray wziął skwapliwie podane mu papiery. Jeden z listów, pisany po angielsku, śmiałym, męskim charakterem, zaczynał się od słów: „Kochany Ojcze!“ a podpisany był „zawsze cię kochający syn, Jerzy“. Następny, pisany tymże samym charakterem po francusku, pełen był wynurzeń najczulszego przywiązania. Datowany z Londynu, zawierał on żartobliwe łajanie za niecierpliwość osoby, do której się zwracał, upewniając, że następny statek przyniesie jej pewne wiadomości co do dalszych planów piszącego. List ten podpisany był: „twój na wieki Jerzy“. Trzeci list, również francuski, odmienną pisany ręką, datowany był z Marsylji i w dość szorstki sposób oznajmiał, iż „ciotka“ była nieprzebłaganą i słyszeć nie chciała o „Madzi“.
„Obrałaś sobie sama drogę — brzmiało pismo — i nie pozostaje ci, jak iść nią dalej. My, krewni twoi, których zhańbiłaś związkiem swoim, nie mamy nic więcej wspólnego z tobą. Idź za mężem i przystań do kupieckiego narodu“. Podpis listu tego był oddarty, równie jak i data, oraz adres następującego pisma:
„Łaskawa pani! Mamy zaszczyt oznajmić jej, iż złożona u nas na jej imię suma została wyczerpaną, i że oczekujemy rozkazów z Ameryki, zanim dalszym zapotrzebowaniom jej będziemy mogli zadosyćuczynić. O doktorze Bodmanie nie otrzymaliśmy dotąd żadnych wiadomości.

Pozostajemy z szacunkiem:

Barry et Williams

4 Garden Court — East.

Sędzia Gray odczytywał każde słowo powoli, uważnie i zamyślał się coraz głębiej. Potem wrócił jeszcze do pierwszego listu, który brzmiał, jak następuje:
„Kochany ojcze! Wiem, że moje ożenienie było wbrew woli twojej, ale nie chcę wierzyć, aby to, co mówisz, płynęło z twojego serca. Mogę zostać wydziedziczonym, ale nie będę nigdy nikczemnym, a byłbym nim, gdybym na twój rozkaz opuścił żonę i dziecko w obcym kraju, bez środków do życia i opieki. Błagam cię o przebaczenie! Przyjmę z wdzięcznością bodaj najnędzniejsze miejsce u ciebie, bylem tylko mógł zapracować na moich ukochanych; ale nie mogę i nie chcę przyjąć twardych i okrutnych warunków, które stawiasz mi w twoim liście.
Proszę cię i zaklinam o jak najprędszą odpowiedź i zostaję zawsze kochającym cię synem

Jerzym“.

— Cóż Wasza Dostojność myśli o tem wszystkiem? — skwapliwie zapytał Barnej, gdy sędzia przestał czytać.
— Bardzo mało co można się z tych listów dowiedzieć. Francuskie listy nie wzmiankują nawet imion... Pomyślę nad tem i zrobię, co się tylko da, aby trafić na ślad jakiegoś odkrycia. Przedewszystkiem odwołam się do panów Barry i Williams w Londynie. To tylko nieodżałowana szkoda, że niema żadnej daty na liście. Cała ta sprawa bardzo jest tajemniczą i szczególną.
— A czy Wasza Dostojność zapomocą tych listów będzie mógł odszukać ojca Marjorie? — zawiedzionym tonem zapytał Irlandczyk.
— Radbym z duszy i serca — gorąco rzekł sędzia — ale mało mam danych po temu. Postąpiłeś bardzo rozumnie, nie oddając tych listów małej. Nie wspomnę jej o nich, aby nie wzbudzić w niej fałszywych nadziei... Jest ona w dobrych rękach i daję ci na to słowo moje, że nie wypuszczę jej z opieki i zawsze dobro jej mieć będę na względzie.
— Niech Bóg wynagrodzi pana sędziego za jego dobroć! — ze łzami wdzięczności odparł wieśniak.
— A teraz powiedz mi, proszę, w czem mógłbym ci się przysłużyć, mój poczciwy Barneju? Może przemówić do kogo za tobą?
— Gdyby się przypadkiem trafiło gdzie miejsce odźwiernego lub posługacza... to byłbym bardzo ochotny i wdzięczny Waszej Dostojności. Radbym służyć i pracować jakkolwiek w dzień, bylebym miał noce wolne... a to z przyczyny skrzypiec...
— Więc i te towarzyszyły ci tutaj!... — zaśmiał się sędzia. — No, zobaczymy... pomyślę nad tem... Zgłoś się do mnie, proszę, za parę dni, a tymczasem rozpytam się na różne strony... Mój syn ciężko był teraz chory i tylko co wyszedł z niebezpieczeństwa... Radby bardzo cię poznać, bo Marjorie często mu wspominała o tobie.
— Będę bardzo dumny z poznania panicza, o którym pani Merill zawsze rozpowiada... A teraz kłaniam się uniżenie wielmożnemu panu sędziemu i za wszystkie łaski najpokorniej dziękuję, szczególniej zaś za śliczny obrazeczek mojej małej.
Po odejściu Barneja sędzia raz jeszcze z wielką uwagą odczytał listy, dokładnie zanotował sobie adres adwokatów, poczem schował papiery do szufladki biurka. O całej tej rozmowie nie wspomniał nic Reginaldowi, nie chcąc go niepokoić w obecnym stanie jego zdrowia.
Przedewszystkiem należało zasięgnąć wiadomości z Londynu... a potem dopiero przedsiębrać dalsze kroki...
Gdy powrócił na górę, zastał Metę siedzącą na niskim stołeczku i czytającą głośno, a Reginalda uśpionego głęboko, z głową wspartą o poduszkę kanapy, z rumieńcem powracającego życia na wybladłej twarzy.




ROZDZIAŁ X.

Pani Wilder, mocno rozdrażniona, siedziała w swoim buduarze, wachlując się i przykładając naprzemian batystową, uperfumowaną chustkę do oczu. Lizeta klęczała na środku pokoju, pakując duży, podróżny kufer.
— Grenadynową suknię połóż na wierzchu... ależ nie tę!.. cóż znowu! Mówię o jedwabnej grenadynie. Jakżebym mogła pokazać się w domu żałoby w tualecie, przybranej dżetami i frendzlami...
To mówiąc, pani Wilder patetycznie wzniosła oczy ku niebu, jakby wzywając je na świadka niedorzeczności swej panny służącej.
— Jeżeli pani rozkaże, to za jakie pół godziny mogłabym odpruć frendzlę i pasmanterje i zastąpić je...
— Tracisz zmysły, moja kochana! Czyż nie słyszałaś, że odjeżdżam wieczornym statkiem, a do przystani jest dobra godzina drogi...
— Przepraszam panią, ale jedwabna grenadyna jest cała poplamiona kawą, którą pani na nią rozlała. Wiedziałam dobrze, że pani tej sukni nie włoży na siebie. Dżetów nie będzie znać pod krepą... chyba, że pani ma zamiar krepę mieć tylko na pogrzebie?...
— Krepę? rozumie się, że muszę nosić krepę po mojej najukochańszej siostrze... A to tak szkaradnie i nie do twarzy!... Wygląda się w tem, jakby się było zanurzoną w atramencie...
— Ale przy świeżej cerze i pięknych jasnych włosach pani czarny kolor podniesie jeszcze jej urodę. W żadnej sukni nie jest pani tak pięknie, jak w tej czarnej jedwabnej.
Pani Wilder odjęła chustkę od oczu.
— Masz słuszność, Lizeto, może istotnie nie będę wyglądać jak straszydło, ale dołóż wszelkich starań, aby ta nowa suknia była jak należy. Pięć plis krepowych nad falbaną, lub trzy, jeżeli uważasz, że byłoby to za ciężko na tę porę. A nie zapomnij zrobić parę czarnych krawatek dla pana Horacego i upiąć zręcznie tę białą tunikę dla miss Marjorie.
— Jak długo pani ma zamiar tam zabawić? — spytała Lizeta.
— Trzy dni najwyżej. Jestem tak zgnębiona, zdenerwowana, że nie potrafiłabym wytrzymać dłużej wśród ogólnego smutku. Zostawiam miss Marjorie pod wyłączną opieką twoją, Lizeto. Nie pozwalaj jej chodzić po słońcu, bo gotowa przepalić głowę, ale idź z nią codzień o godzinie piątej do parku. Jędrzej, stangret, wyprosił się na parę dni do żony na wieś, więc nie będziecie mieć koni do rozporządzenia; John, kucharka i ty musicie tymczasem mieć pieczę nad domem. Dopilnuj, aby pan Horacy miał obiad o zwykłej porze i nie pozwalaj miss Marjorie przeładowywać sobie żołądka owocami. A teraz śpiesz się, proszę, z pakowaniem. Czy miss Tornton odeszła, moje kochanie? — zapytała wchodzącą Marjorie.
— Tak, mamo — odparła dziewczynka, składając książkę na stole. — Miała silny ból głowy, więc odłożyła resztę francuskiej lekcji na jutro. O! mamo! co widzę! odjeżdżasz?!
— Tak, moje życie; papa i ja wyjeżdżamy na kilka dni z powodu smutnej bardzo okoliczności. Otrzymaliśmy depeszę, donoszącą nam o śmierci mojej ukochanej siostry, mistress Elizy Fellow, i jedziemy na pogrzeb do Pankresi; śliczna to miejscowość, wiejska rezydencja, bardzo wytwornie urządzona, z oranżerją i cieplarnią. Biedna Eliza tak się nią szczyciła, niestety! niedługo... Zostawiam cię pod opieką Lizety, i nie wątpię, że moja ukochana dziewczynka będzie się sprawowała bardzo grzecznie.
— Jak długo mama w drodze zabawi? — spytała Marjorie. — Czy Horcio jedzie także?
— Ależ nie... nie! Horcio ma uczucia takie delikatne, jak ja... nadto jest wrażliwy... nie wytrzymałby w domu, nawiedzionym tak ciężką żałobą. Dziś jest środa; wrócimy w sobotę wieczorem, lub najpóźniej w niedzielę rano...
— Proszę cię, mamo — bardzo nieśmiało odezwała się Marjorie — bądź tak dobra przykazać Horciowi, aby mi nie dokuczał... Wiem, że mnie nie zostawi w spokoju.
Gdyby Marjorie była przeczuła, że Horcio usłyszy jej słowa, byłaby pewnie nigdy ich nie wymówiła. Przez wpół przymknięte drzwi doszły one do uszu chłopca, siedzącego na poręczy schodów i zajadającego smacznie wykradzione z kuchni owoce. Oczy jego błysnęły złośliwie, ręką pogroził jej zdaleka, mówiąc pocichu:
— Dam ja ci za to!
Pani Wilder przyrzekła zrobić to, o co ją proszono, ale, zajęta obmyślaniem garnirunku do nowej sukni, zapomniała o tem za chwilę. Gdy państwo Wilder wyjechali, a Horacy wyszedł na miasto do jednego ze swoich przyjaciół, Marjorie zasiadła sama do obiadu, mając za swojem krzesłem stojącego Johna, który usługiwał jej z takiem uszanowaniem, jak w obecności swej pani. Ale majestat poważnego lokaja tak przygnębiająco oddziałał na dziewczynkę, że wkońcu posłała go na górę po Dolcię i Dandysa, a przytuliwszy potem lalkę do piersi i ułożywszy pieska u nóg, dokończyła deseru w dość przyjemnem stosunkowo usposobieniu ducha.
Nazajutrz rano spotkała się z Horciem przy śniadaniu. Serce jej biło z trwogi, ale chłopiec wyjątkowo tego dnia był grzecznym i uprzedzającym dla niej, co ją mocno zdziwiło.
— Johnie — rzekł, wstając, od stołu — przyprowadzisz mi konia o piątej, a obiad schowasz dla mnie. Powiesz Disborowi, aby mi przysłał tego wierzchowca, co zwykle. Gdzie są klucze od stajni?
— Andrzej zostawił je u mnie.
— Ale koni niema — wtrąciła Marjorie.
— Zdaje się, że wiedziałem o tem — sarkastycznie odparł Horacy. — Klucze położysz w moim pokoju, Johnie. Zatrzymam je aż do powrotu ojca.
Wielkiem zdarzeniem dnia tego było nadejście pocztą listu od Reginalda, pisanego ołówkiem wprawdzie i bardzo chwiejnym jeszcze charakterem, ale własnoręcznie. Miss Tornton odczytała go Marjorie, która się go nauczyła na pamięć. Brzmiał on, jak następuje:
„Droga Margie! Jest mi znacznie lepiej, tylko sił jeszcze mam bardzo mało i noce mam niespokojne. Ojciec wysyła mnie z Metą i ciotką Rachelą w góry. Gdy powrócę stamtąd, uproszę go, aby mnie zawiózł do Nowego Yorku, abym mógł ciebie zobaczyć. Donoś nam często o sobie. Przesyłam uścisk dla Dolci. Nie zapominaj o twoim rycerzu Czerwonego Krzyża.

Twój zawsze cię kochający
Regie“.

Upał był tak wielki dnia tego, że Lizeta oświadczyła, iż nie można panienki wyprowadzić na spacer do parku.
Marjorie niebardzo też nalegała o to, bo pan Wilder, odjeżdżając, dał jej zajmującą książkę z obrazkami, które ciekawa była obejrzeć. Usiadła sobie więc w fotelu w bibljotece i przeglądając kartki, pieściła się jednocześnie z Dolcią i Dandysem. Lizeta cierpiała silnie na zęby, to też wydostawszy z domowej apteczki flaszeczkę z chloroformem, udała się z nią na górę do swego pokoju. Biedna Lizeta! jakże potem gorzko tego żałowała!
Nadeszła obiadowa pora i, ku wielkiemu zdziwieniu Marjorie, Horacy pojawił się u stołu. Widząc go usposobionego do rozmowy, dziewczynka usiłowała zabawić go jak mogła, i między innemi powiedziała mu, że miss Tornton, będąc niezdrową, dała jej rekreację na dzień jutrzejszy.
— Powiem ci, co zrobimy! — zawołał Horcio, jakby uderzony nową myślą — odprawimy wszystkich służących z wyjątkiem Lizety i będziemy się bawić we dwoje w gospodarzy domu.
— Jakto? — spytała Marjorie, nieco przestraszona tym projektem.
— Ot tak!... John idzie do Hoboken, a Jędrzej wyjechał do żony na wieś. Kucharka rada będzie uwolnić się na dzień jeden, aby pójść do swoich znajomych, a jeżeli będziesz grzeczna, to cię zabiorę do Delmonika na obiad...
— Czy mama nie miałaby nic przeciw temu? — z pewnem powątpiewaniem zapytała Marjorie, która instynktownie nie dowierzała uprzejmości Horcia.
— A cóż jej to może szkodzić! Ale... rozmyśliłem się; zatrzymamy lepiej kucharkę w domu. — Ty podły psiaku! czego skaczesz na mnie?!
Dandys dostawał zwykle swój obiad podczas deseru i tym razem ośmielił się przypomnieć o obecności swojej Horacemu. Marjorie zerwała się z siedzenia, aby zapobiec silnemu uderzeniu, które obiło się o biedne psiątko, ale już za późno. Dandys, skomląc żałośnie, rzucił się w objęcia małej swojej pani.
— Jak śmiesz tak niegodziwie obchodzić się z moim pieskiem! — namiętnie zawołała dziewczynka, stając przed nim z pałającemi oburzeniem oczyma. — Powiem papie, jaki jesteś okrutny... Biedny Danduś nie zrobił ci przecież nic złego... dopominał się tylko o swój obiad.
— Zabiłbym to nikczemne zwierzę, gdybym się nie obawiał, że ojciec wydali mnie za to z domu i zamknie na jakiej prywatnej pensji! — zawołał Horacy. — Ale ciebie nie minie kara za twoją bezczelność, ty irlandzka żebraczko!
Pochwycił Dandysa z rąk jej i wybiegł z pokoju. Marjorie rzuciła się za nim, wołając żałośnie, aby jej oddał pieska, ale począł tak szybko krążyć z nim dokoła stołu, że dziewczynka dostała silnego zawrotu głowy i zaledwie zdołała utrzymać się na nogach. Widząc ją tak chwiejącą się, chłopiec wybiegł z sali, śmiejąc się głośno, i hałaśliwie zatrzasnął drzwi za sobą.
Zostawiwszy Marjorie pogrążoną we łzach, Horcio poskoczył szybko do swego pokoju i zamknął Dandysa w przyległej ciemnej komórce, dając mu ciastko, aby przestał skomleć. Potem zdjął z haka klucze od stajni i tylnemi schodami zszedł na dół, przekonawszy się po drodze, że nikt go nie widzi. Kredens był pusty, a gaz przykręcony; Jan bowiem, korzystając ze swobodnej chwili, poszedł na herbatę do panny Lizety.
— Pole wolne! — pomyślał w duchu. — No, damże ja jej teraz za swoje! Popamięta mnie długo!
Na dole panowała cisza. Kucharka wyszła na pogawędkę i klucz od kuchni zabrała z sobą. Wydostawszy się przez boczne drzwi, Horacy zmierzał ku stajniom. Była godzina ósma wieczorem; mrok zapadał na dworze, a latarnie uliczne zapalały się jedna po drugiej. Uchyliwszy stajennej bramy, usłyszał wewnątrz szczekanie, połączone z żałosnem skowyczeniem.
— Jesteś tu, Hyderze? — zapytał, macając drogę wśród ciemności; nie chciał bowiem przynieść z sobą światła. — Chodź tu, mój stary! chodź, poczciwy piesku!
To mówiąc, spuścił łańcuch, a wspaniały i ogromny brytan rzucił mu się na piersi, wyjąc nawpół dziko, a nawpół radośnie. Był to właśnie ów pies, którego pan Wilder nie chciał kupić dla syna, ale Jack (Żak) Miller, przyjaciel Horcia, nabył go dla siebie i pożyczył mu go na dwa dni, niby dla pilnowania domu podczas nieobecności rodziców i służby; Horacy zatem znał się z nim dobrze. Gwiżdżąc zcicha, chłopiec poprowadził brytana za sobą do dawnej kancelarji swego ojca. Tam przywiązał go sznurem do nogi stołu, stojącego w pośrodku. Sznur ten był tak długi, że brytan mógł swobodnie przechadzać się po pokoju; nie mógł jednakże poruszyć stołu, który przyśrubowany był do posadzki.
Pokończywszy wszystkie przygotowania, Horcio kazał Hyderowi leżeć cicho i mieć się na baczności, a sam wyszedł, starannie zamknąwszy drzwi za sobą.
Marjorie, przekonawszy się, że na nic się nie zdało wołać za Horciem, postanowiła czekać cierpliwie, aż przyjdzie John, zapali gaz i drzwi jej odemknie. Nie przypuszczała, aby złośliwy chłopiec ośmielił się zrobić krzywdę jej pieskowi; była jednakże bardzo niespokojna i wytężała słuch, aby się przekonać, czy nie skomli. Daremnie usiłowała wmówić w siebie, że nie zagraża mu nic złego; obawa jej wzrastała z każdą chwilą, spędzoną w samotności i mroku wśród ciszy wielkiego domu, w którym umilkły wszelkie odgłosy życia. To też odetchnęła swobodniej, gdy w jakie pół godziny potem usłyszała w sieni kroki Horcia, który wyzywająco zawołał do niej przez drzwi:
— Chce ci się bardzo zobaczyć twojego psiaka? Zamknąłem go w bezpiecznem miejscu i jeżeli chcesz go odzyskać, musisz sama pójść po niego.
— Czy... czy zamknąłeś go tu gdzie, w domu? — trwożliwie spytała Marjorie, przerażona myślą, że wyniósł psinę do stajni.
— Tak — rzekł, wchodząc do pokoju. — Jest w dawnej kancelarji papy. Nie boisz się sama iść po Dandysa?
— Nie, nie boję się — rezolutnie odparła dziewczynka, zbierając całą swoją odwagę. — Biedny mój piesek! pewnie skomli okropnie. Puść moją rękę, Horciu, pójdę sama.
Pobiegła naprzód, a Horacy cichaczem skradał się za nią, strasząc ją słowami i gestem, tak że dziecko co chwila zatrzymywało się strwożone, oglądając się za siebie.
Przy drzwiach kancelarji przystanęła na chwilę, szukając klamki w ciemności; gaz bowiem w kurytarzu palił się bardzo słabo.
— Poczekaj — rzekł Horcio, zachodząc ztyłu — pomogę ci — i zanim dziewczynka opamiętała się, wepchnął ją z całej siły do pokoju i drzwi za nią zamknął na klucz.
Przerażona tak gwałtownem popchnięciem, nie mogła jeszcze oprzytomnieć wśród ciemności, gdy naraz usłyszała tuż obok siebie przyśpieszony i gorący oddech jakiegoś żyjącego stworzenia... a dwoje wielkich, połyskujących groźnie oczu wyjrzało na nią z ciemności.
Dziki i przeraźliwy okrzyk trwogi wyrwał się z piersi dziecka.
— Horciu! Johnie! ratujcie! na pomoc!
— Jakże ci się podoba mój pies? — brutalnie roześmiał się pode drzwiami chłopiec. — Radzę ci, nie zaczepiaj go! Nie jadł dzisiaj nic i niewiadomo, na co się odważyć może.
— Puść mnie! — wołała wpół bezprzytomna z trwogi dziewczynka, bijąc z całych sił o drzwi. — Puść mnie! o! proszę cię, proszę, Horciu! Będę już grzeczna!
Łkania dławiły jej głos.
— A będziesz skarżyć na mnie przed rodzicami? — pytał Horcio, przedrwiwając ją.
— Lizeto, Lizeto! — krzyczało dziecko.
— Wołaj sobie choć do sądnego dnia! Nikt cię nie usłyszy. John i kucharka wyszli, ja też wychodzę i zostawię cię tu na noc. Urządzajcie się tam z Hyderem, jak wam się podoba.
Po długich dwóch godzinach, które przesiedział na górze, Horacy zdecydował się nareszcie wypuścić uwięzioną. Ciekawy był bardzo, jak też strach na nią oddziałał; ogarniała go jednak pewna trwoga na myśl, że wylęknione dziecko mogło umrzeć pod wpływem zbyt gwałtownego wstrząśnienia. Pobiegł więc do pokoju i otworzył drzwi; wtem Hyder wyskoczył ku niemu, witając go radośnie.
— Cóż u licha! — zaklął chłopiec. — Jak śmiałaś odwiązać go bez mego pozwolenia? Co widzę, przegryzł sznur! To mi chwat! Marjorie, wychodź teraz!
Żadnej odpowiedzi.
— Pewnie zemdlała — pomyślał sobie.
W pokoju nie było słychać żadnego szelestu.
Zapalił zapałkę, spojrzał wkoło siebie... nic... tylko świeży powiew nocnego powietrza, wpadając przez okno, odgarnął mu włosy z czoła. Pokój był pusty!...




ROZDZIAŁ XI.

Gdy odgłos kroków Horacego ucichł w kurytarzu, Marjorie, prawie bezprzytomna ze strachu, upadła pode drzwiami. Światło latami ulicznej, wpadające przez okno, oświetlało o tyle wnętrze pokoju, że mogła dojrzeć olbrzymiego brytana, krążącego na uwięzi dokoła stołu i wyszczerzającego do niej straszne kły i oczy, błyszczące złowrogo wśród ponurych cieni. Stłumiła oddech w strwożonej piersi, aby nie podbudzić gniewu jego, wierzyła bowiem mocno, że gotów jest, będąc głodnym, poszarpać ją na kawałki. Wkońcu jednak, namyślając się, co robić, powzięła nagle postanowienie i plan ucieczki zaczął świtać w jej dziecięcej główce. Gdyby tylko mogła jakim sposobom dostać się do okna, otworzyć je i zawołać na pomoc policjanta, którego widywała przechadzającego się w dzień po ulicy, byłaby może uratowaną.
W pokoju nie było krzeseł, a sofka zbyt była niska, aby mogła przydać się do jej zamiaru. Półki z książkami sięgały wysoko, zasłaniając część okna. W miarę, jak oczy Marjorie, stojącej przy drzwiach, przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegła kilka pak, stojących w kącie blisko półek. Gdyby mogła dojść do nich, wleźć na nie i wspiąć się na górę, dostałaby się do okna... ale nuż paki przewróciłyby się pod nią, cóżby się wtedy z nią stało?
Powoli, cichutko, skradając się krok za krokiem, zaczęła się przesuwać wzdłuż ściany, nie spuszczając ani na chwilę oczu z Hydera; ten zdawał się przeczuwać plan jej ucieczki, zaczął bowiem warczeć groźnie, targając sznur z całej siły. Wkońcu jednak dostała się do pak i zaczęła się na nie wspinać. Hyder szczekał coraz głośniej i miotał się z wściekłością, a sznur, który był słaby i zużyty, zaczął już pękać. Na szczęście Marjorie nie dostrzegła tego, bo obrócona była do niego plecami. Dostawszy się nareszcie po wielu trudnościach na wierzch pak, zaczęła z całych sił obu swoich zakurzonych i pokrwawionych od gwoździ rączek szarpać za okno, którego zardzewiałe zawiasy stawiały nielada opór. Nareszcie po wielu daremnych wysiłkach okno się otworzyło, a fala chłodnego powietrza owiała czoło dziewczynki, kroplistym potem zroszone. Wyczerpana z sił, zatrzymała się chwilę, chcąc nabrać oddechu i zawołać: „panie policjancie!“ gdy naraz Hyder, szarpnąwszy się gwałtownie, zerwał resztki swoich więzów i jednym potężnym skokiem rzucił się na paki.
Marjorie obejrzała się za siebie i usłyszała chrapliwy oddech strasznego zwierza; ujrzała krwią nabiegłe jego oczy, z dzikim wyrazem zwrócone ku niej, wydała okrzyk przeraźliwy, i z wyciągniętemi naprzód rączkami wychyliła się przez okno; naraz straciła równowagę... i z głuchym łoskotem padła bezprzytomna na kamienne schody ogrodowego tarasu, nie ruszając się wcale.
W kilka chwil potem uliczna żebraczka, stara Molly, jak ją powszechnie zwano, wracając z wieczornej włóczęgi, przysiadła na chwilę na schodach tarasu, chcąc sobie odpocząć wśród nocnego chłodu.
— Co to być może? — rzekła do siebie, widząc opodal coś białego, leżącego bez ruchu. — Dziecko?... nieżywe?... pewnie zabite!... nie dotknę się go; jeszcze powiedzą, że to ja zrobiłam.
Zabierała się szybko do odejścia, gdy naraz w żółtym blasku łatami ujrzała złoty łańcuszek, połyskujący na szyjce zemdlonej dziewczynki. Zbliżyła się chciwie, pomacała grubą swoją ręką członki dziecka, które drgnęły pod jej dotknięciem, i przekonała się, że mała jeszcze żyje...
Molly sama nie wiedziała teraz, co począć. Popatrzała na dom i widziała, że był szczelnie na noc zamknięty. Zresztą, cóż ją to obchodziło, jakim sposobem dziecko tutaj się dostało w takim opłakanym stanie... Mała miała na sobie złoty, błyszczący ponętnie łańcuszek i sukienki z białej, miękkiej, kosztownej tkaniny, które można było spieniężyć w karczmie i dostać za nie kilka kieliszków whisky... prócz tego właścicielka szynku, Paddy, poszukiwała małej dziewczynki, którą chciałaby „przyswoić“. Zapłaciłaby jej pewnie za ten nabytek. A jeżeli mała była ciężko rozbita, i umrze? no! to umarli nie robią plotek, a rzeka płynęła tak blisko...
Tak sobie rozważała żebraczka i los biednej Marjorie w jednej chwili został rozstrzygnięty.
Stara Molly zdjęła z siebie brudną, dziurawą chustkę i zawinęła w nią szczelnie bezwładną dziewczynkę, zdjąwszy z niej poprzednio kosztowny naszyjnik. Potem cichaczem, skradając się ciemnemi zaułkami, dla uniknięcia bacznych oczu policji, zaczęła iść ku rzece.
Nieraz przystawać musiała po drodze dla otarcia potu z zabrudzonej twarzy i nabrania oddechu, zanim doszła do tak zwanego swojego mieszkania, położonego w najbrudniejszej i najnędzniejszej dzielnicy miasta, gdzie zaraza trwałe obrała sobie siedlisko... Oddychając z wielką trudnością i stąpając ciężko po skrzypiących, brudnych schodach, żebraczka weszła aż na czwarte piętro, klnąc, gdy naraz potknęła się o jakąś postać, leżącą wpoprzek progu.
— Przestań kląć, babko! — zawołała młoda kobieta, podnosząc się z ziemi. — Tchu mi nie staje w piersi w tę noc upalną. Wyjdę chyba na ulicę zaczerpnąć powietrza.
— Trzymaj język w gębie... Nancy! — szorstko odparła stara kobieta. — Zapal łojówkę i poświeć mi; zobaczę, co się da zrobić z tą małą.
Nancy potarła zapałkę i wyszukawszy ogarek świecy, podeszła do tapczanu, na którym Molly złożyła swój ciężar.
Żółty, chwiejny płomień padł na śmiertelnie bladą twarz Marjorie, na złociste jej rozsypane w nieładzie włosy i czerwoną pręgę krwi wpoprzek czoła.
— Miłosierny Boże! — zawołała Nancy, padając na kolana. — Jakże podobna do mego Gima, nawet ranę ma w tem samem miejscu, co mój biedak, gdy go śmiertelny cios trafił. Jakiż znów nowy piekielny zamiar zaświtał w twojej głowie, babko?
Słowa te wymówiła płaczliwym, ale dzikim prawie głosem, poruszając silnie kościste ramię starej kobiety.
— Uspokój się — łagodniejszym głosem odparła Molly, patrząc niemal trwożliwie krwią nabiegłemi oczyma w rozjątrzoną twarz Nancy. — Mam tylko dobro dziecka na względzie... Uległa wypadkowi, więc przyniosłam ją do ciebie, abyś ją pielęgnowała.
— Uległa wypadkowi, powiadasz? — podejrzliwie odezwała się młoda kobieta. — Dziwny to musiał być wypadek, który przyprowadził biedne dziecko do podobnego stanu...
— Przysięgam, że tym razem mówię prawdę... — zaklęła się kobieta. — Może zresztą rana nie jest śmiertelna... Obejrzyj ją.
Nancy tymczasem zaczerpnęła wody z wyszczerbionego dzbanka i starą szmatą zwilżała delikatnie skrwawione czoło Marjorie. Twarz młodej kobiety łagodniejszy przybrała wyraz i coś, niby łza, zabłysła w jej oku.
— Zdaje mi się, że oddycha, choć rana jest głęboka, a długa, jak mój palec — rzekła podnosząc się z miejsca. — Podtrzymaj jej głowę, a ja pobiegnę po lód i przyłożę jej do skroni.
Marjorie wydała cichy, bolesny jęk i nawpół otwarła zamglone oczy, ale je natychmiast zamknęła. Nancy wydostała parę pensów z blaszanego pudełka i poleciwszy surowo starej, aby nie spuszczała dziecka z oczu, szybko zbiegła ze schodów.
Molly tymczasem skorzystała z jej nieobecności, aby ukryć złoty łańcuszek w słomie siennika; potem rozebrała małą z jej pięknych sukienek i zostawiwszy ją tylko w cienkiej, oszytej koronkami koszulce, położyła ją na łóżku.
Następnie rozsznurowała eleganckie jej buciki, oceniwszy wartość ich jednym rzutem oka i wrzuciwszy je do brudnego fartucha, cichaczem zeszła na dół, zostawiając Marjorie samą. Gdy Nancy powróciła po kwadransie, niosąc lód w słoiku, towarzyszył jej szczególnie wyglądający mężczyzna.
Pan Boddy, jak go nazywano, snać spadł bardzo nisko z poprzednio zajmowanego stanowiska w świecie. Wśród ubogiej ludności tej dzielnicy miasta zjednał sobie pewną powagę jako doktór (gdy był trzeźwy). Miał lat czterdzieści pięć, wyglądał jednak na dużo starszego, bo choć zarost twarzy miał ciemny, włosy jego były prawie zupełnie białe. Nosił je w długich puklach, spadających na szyję i zwracał niemi powszechną uwagę. Nikomu nie było wiadomem, z czego się utrzymywał, ale że nigdy nie był wmieszany ze swymi sąsiadami w żadną złodziejską sprawę, przypuszczano tylko, że przechowuje u siebie skradzione rzeczy i korzystając jednocześnie ze znajomości i stosunków w sferach wyższych, zbywa takowe w sposób korzystny.
— Oto ta mała — rzekła Nancy, podnosząc Marjorie na rękach — jest to córeczka mojej nieboszczki siostry. Spadła ze schodów i potłukła się ciężko. Przelękłam się okropnie, zobaczywszy ją w tym stanie i zaraz pobiegłam do pana, przykazawszy Molly, aby ją pilnowała.
To mówiąc, Nancy obstrzygała jedwabiste, złote pukle włosów, krwią spiekłą zbroczonych; poczem niespokojnie spojrzała na pana Boddy.
— Brzydka rana — odezwał się lekarz głosem, który, choć ochrypły od nadużycia trunków, zachował brzmienie zdradzające ślady dawnego wytwornego wychowania. — Mogła się łatwo zabić na miejscu. Zaszyję bliznę.
Ku wielkiemu zdziwieniu Nancy, wyjął z kieszeni małą szkatułkę z instrumentami chirurgicznemi i począł się niemi posługiwać z wielką wprawą.
— Nie dziwiłbym się, gdyby ta mała popadła w ciężką chorobę — rzekł, przypatrując się jej uważnie. — I nie ręczę, czy się z niej wygrzebie... Rana jest głęboka, ale kości nie są uszkodzone i prawdopodobnie utrata krwi mocno ją osłabiła. Okładaj ją lodem, a jutro przyjdź do mnie. Jeżeli nie będę mieć napadu delirjum, to przepiszę lekarstwo dla niej.
— Czyżbyś pan nie mógł powstrzymać się od picia? — spytała Nancy. — Szkoda marnować takich zdolności lekarskich, jak pańskie...
Cień przemknął po twarzy mężczyzny, przystanął, jakby coś bolesnego wspominał.
— Przestań... — rzekł zaraz szorstko — nie pytam ciebie o nic i tobie też nic do mnie...
— Przepraszam pana... — mimowolnie tłumaczyła się Nancy.
— Mniejsza o to — rzekł, powracając do dobrodusznego tonu. — Więc to dziecko twojej siostry... Ładną ma na sobie bieliznę... czy twoja siostra jest zamożną?
Nancy zarumieniła się i zamilkła.
— Nie daj tylko starej dobrać się do tych rzeczy — poradził lekarz. — Tyś dobra kobieta, Nancy. Oto drobnostka na lód... — poczem wsunął jej srebrną monetę do ręki.
— Dziękuję panu — zdławionym głosem odparła młoda kobieta. — Będę czuwać nad nią, jak nad źrenicą oka mojego... Przypomina mi bardzo mojego biednego chłopca...
— Nie wiedziałem, że miałaś dziecko... — rzekł lekarz, patrząc na jej pomieszaną twarz.
— Tak, byłam matką... — wybuchnęła żałośnie kobieta. — Miałam ślicznego jasnowłosego synka, z oczkami błękitnemi, jak niebo... Trzy latka miał, gdy zdarzył się ten okropny wypadek... Mój mąż jest wnukiem starej Molly... nie mógł cierpieć dziecka... sama nie wiem, z jakiej przyczyny... Gim, jakby to przeczuwał, biedaczek, zawsze mu się usuwał z drogi... Och! było to takie roztropne maleństwo! Ale pewnej nocy, gdy starucha i mój mąż wrócili do domu pijani i ledwo zdolni utrzymać się na nogach, Gim czołgał się po ziemi, a Molly potknęła się o niego; wtedy — tu głos biednej matki zniżył się do namiętnego szeptu — wtedy ojciec jego chwycił stołek i z całej siły uderzył go w główkę...
Przez dwa dni leżał nieruchomy, jak ta oto mała, trzeciego dnia otworzył swoje śliczne zamglone oczęta, wyszeptał słodko: — mamo! — i umarł z tem słowem na sinych usteczkach. Odtąd czasem mi się miesza tu w głowie... nie jestem już sama sobą.
— Pilnuj tego maleństwa — rzekł doktór, odwracając się szybko. — Jutro będę cię oczekiwał.
Nancy z niezwykłą uprzejmością odprowadziła go do drzwi i poświeciła na schodach; potem usiadła obok łóżka i z zaciśniętemi hardo ustami, a łzą boleści w iskrzącem się oku przetrwała do samego rana. A w miarę, jak fala goryczy zalewała jej serce, dotknięcie jej dłoni, chłodzące rozpalone czoło bezprzytomnego dziecka, stawało się delikatniejszem, a wzrok ognistych jej oczu miękł i łagodniał stopniowo.
Gdy w parę godzin potem stara Molly wróciła w stanie zupełnej bezprzytomności i rzuciła się jak długa na podłogę, skarżąc się żałośnie, że Nancy więcej dba o tego bębna, niż o kochającą ją babkę, młoda kobieta, nie odpowiedziawszy słowa, obrzuciła ją tylko pogardliwem spojrzeniem, i nie troszcząc się wcale o nią, dozwoliła jej zasnąć na ziemi.




ROZDZIAŁ XII.

Horacy bardzo sprytnie wziął się do dzieła zatarcia śladów swojej niegodziwości. Zamknąwszy szczelnie okno, przez które wypadła Marjorie, odprowadził Hydera do stajni, uwiązał go na łańcuchu i nazajutrz, skoro świt, postanowił go oddać Jackowi.
Nie odkrywszy żadnych śladów ucieczki na frontowych schodach, które obejrzał starannie i wypytawszy policjanta, który nic nie widział, bo zapijał wtedy smacznie piwo w sąsiednim szynku, wrócił do domu stroskany i niespokojny. Nic nie mówiąc nikomu, położył się do łóżka.
Nazajutrz rano obudził go krzyk przerażonej Lizety, która wszedłszy do pokoju panienki, zastała go pustym.
Łóżko wskazywało, że nikt nie spał na niem, a John upewniał, że gdy zamykał dom na noc, panienki nie było na dole. Strwożona garderobiana wpadła do panicza, zapytując go z płaczem, co zrobił à cette pauvre enfant?
Horacy wpadł w udaną złość za to podejrzenie i zaczął w grubjańskich słowach łajać Francuzkę, że nie pilnowała lepiej powierzonego sobie dziecka. Lizeta tłumaczyła się ze łzami, powołując się na silny ból zębów... zresztą panienka zawsze odmawiała jej posługi, rozbierając się sama.
— Ach! nigdy już, nigdy nie zezwolę na to! Biedna, biedna panienka! taka dobra! taka milutka! Co się z nią stać mogło? Nie zwykła nigdy przecież wychodzić sama! Trzeba co prędzej zawiadomić policję...
Ale Horacy powstrzymał ją w zapale i oświadczył gniewnie, że to do niej nie należy, że on sam się tem zajmie. Następnie zaczął wypytywać kucharkę i lokaja, kiedy widzieli Marjorie po raz ostatni.
John odpowiedział, że gdy zapalał gaz w sieni, usłyszał panienkę wołającą na niego z bibljoteki. Zbliżywszy się do drzwi, zastał je zamknięte na klucz. Tu stały sługa znacząco spojrzał na panicza, który pobladł nagle.
— Tak — rzekł, udając obojętność — odpowiedziała mi coś niegrzecznego przy obiedzie i wsadziłem ją za to na pokutę. Później widziałem ją, jak schodziła na dół, szukając Dandysa. A teraz, Johnie, podaj mi śniadanie; pójdę rozmówić się z policjantem.
Lizeta zachodziła w głowę, co robić. Żywa i energiczna dziewczyna przywiązała się szczerze do Marjorie i gorąco ubolewała nad jej losem; a choć była o tyle przezorną, że nie zwierzała się ze swoich przypuszczeń przed innemi sługami, podejrzywała mocno, że Horacy był przyczyną tajemniczego zniknięcia dziecka. Los jednak sprzyjał niegodziwemu chłopcu, bo zaraz zrana Jack Miller przyszedł upomnieć się o Hydera, na którego szybkiem usunięciu zależało wiele Horciowi.
Za chwilę potem ujrzał nadjeżdżającą karetę, z której wysiedli jego ojciec i matka.
Zanim pani Wilder przestąpiła próg domu, syn zaskoczył jej drogę, wołając:
— Mamo droga! stało się wielkie nieszczęście!... Marjorie zniknęła gdzieś bez wieści i niema jej od wczoraj!
Powstało ogólne zamieszanie. Lizeta nadbiegła, tłumacząc się żywo i ze łzami, a pani Wilder, nie rozumiejąc jeszcze dobrze, o co chodzi, dostała nerwowego ataku. Pan Wilder daremnie podnosił głos, chcąc się czegoś dowiedzieć; nikt go nie słyszał wśród ogólnego gwaru i kobiecego lamentu. Nakoniec odprowadził syna na bok i, zamknąwszy drzwi bibljoteki za sobą, zapytał go, co to wszystko znaczy?
— To, ojcze — odparł chłopiec, ważąc swoje słowa w śmiertelnej obawie, aby nie popaść w podejrzenie — że Marjorie znikła gdzieś z domu w niewytłumaczony sposób... Lizeta sądziła, że ona jest ze mną, ja zaś byłem sam w moim pokoju i o ile wiem, mała wcale nie była na górze.
— Horacy — rzekł ojciec, wpatrując się w niego surowo — jaki brałeś udział w całej tej tajemniczej sprawie? Marjorie nigdzie nie ośmielała się wychodzić sama, matka jej tego zabroniła, a wiesz, jak była posłuszną; musiała zajść bardzo ważna przyczyna, która ją skłoniła do tego kroku!
Horacy zmieszał się i spuścił oczy przed badawczem spojrzeniem ojca.
— Papa zawsze był niesprawiedliwym względem mnie! — zawołał namiętnie. — Cóż mnie ta mała obchodzi? Czyż moją rzeczą było ją pilnować?! Była krnąbrna i zuchwała względem mnie przy obiedzie; wsadziłem ją za to na pokutę do bibljoteki i wypuściłem po upływie pół godziny. Później spotkałem ją idącą po Dandysa. Przypuszczam, że musiała wyjść tylnemi drzwiami.
Mówił popędliwie i z tem większą pewnością siebie, że wyznawał część prawdy, chcąc uprzedzić relację Jana.
Twarz pana Wildera przybrała łagodniejszy wyraz; biorąc za kapelusz, rzekł:
— Jeżeli tak było wistocie, jak mówisz, to nie pozostaje mi nic innego, jak iść uprzedzić policję i ofiarować znaczną nagrodę za odszukanie zagubionego dziecka.
Wybadawszy każdego zosobna ze służących, pan Wilder sprowadził ajenta bezpieczeństwa publicznego, który, wysłuchawszy uważnie raportu służby, poszedł następnie obejrzeć zamek u drzwi wchodowych. Ten otwierał się z łatwością, tak że dziecinna rączka mogła go poruszyć. Cały wypadek przedstawiał się bardzo tajemniczo. Porobiwszy notatki w swojej książeczce, ajent zażądał dokładnego rysopisu Marjorie i zabrawszy z sobą fotografję dziewczynki, oddalił się, obiecując powrócić wieczorem.
Zgubiona! 20-go sierpnia wieczorem, z domu pod nr. 9 przy ulicy Brodway zginęła 11-letnia dziewczynka, zwana Marjorie. Niskiego wzrostu, drobnych rysów i świeżej cery, z włosami jasno-blond, ubrana była w białą sukienkę, przepasaną błękitną szarfą. Na szyi miała wenecki złoty łańcuszek. Wysoką nagrodę otrzyma ten, kto ją przyprowadzi, lub trafi na ślad jej odkrycia“.
Ogłoszenie to ukazało się we wszystkich dziennikach miejscowych. Pomimo to jednak, tygodnie upływały od tajemniczego zniknięcia Marjorie, a dotąd żadnej nie otrzymano o niej wieści. Pan Wilder posmutniał bardzo i daremnie wzywał na naradę do swego kantoru najzdolniejszych ajentów policji. Żona jego, również smutna i przygnębiona, krążyła wciąż po domu, opłakując bezustannie przed powiernicą swoją Lizetą utratę tego ukochanego dziecka.
Trzy tygodnie minęły wśród ciągłych poszukiwań, a nie natrafiono na żaden ślad zaginionej. Ajenci byli tego przekonania, że dziecko zostało porwane przez złodziei i uprowadzono w jaką odległą okolicę, gdzie może kiedyś zczasem uda się je odszukać, dzięki wysokiej nagrodzie, przyobiecanej przez opiekunów.
Pan Wilder, po upływie dwóch tygodni, czuł się w obowiązku zawiadomić sędziego Graya o zaszłym wypadku. Uczynił to listownie, wyrażając w pełnych serdeczności słowach żal swój nad utratą dziecka, do którego on i żona jego przywiązali się całem sercem i które zczasem miało zająć w ich rodzinie miejsce zmarłej córki.
List ten zastał sędziego w zacisznej górskiej wiosce, dokąd przybył w odwiedziny do syna, bawiącego tam od sześciu tygodni i odzyskującego z każdym dniem siły i zdrowie.
Zaledwie sędzia rzucił okiem na pismo, zerwał się przestraszony.
— Co się stało, ojcze? — niespokojnie zapytał Reginald, podnosząc oczy od książki.
— Co za okropny wypadek! — zawołał sędzia, niezdolny pohamować swego wzruszenia. — Otrzymałem list od pana Wildera. Biedna Marjorie!... przeczytaj sam!
Regie schwycił list, przebiegł go oczami, potem spojrzał na ojca, nie dowierzając samemu sobie, a widząc boleść i trwogę, wyrytą na jego twarzy, opuścił głowę na stół, nie mogąc ani słowa przemówić. Twarz jego tylko wyrażała niezmierną boleść.
— Uspokój się, chłopcze — rzekł sędzia, choć własne oczy jego były wilgotne od łez. — Wszelka nadzieja nie jest jeszcze straconą... Poczciwy Wilder w zbyt czarnych kolorach widzi całą tę sprawę...
— Tak, ojcze — przyciszonym głosem odezwał się Regie — ale pomyśl tylko, że biedactwo może się znajdować w rękach złych ludzi, którzy obchodzą się z niem okrutnie. Biedna moja Margie!
— Powiem ci, ojcze — rzekł po chwili. — Na nic mi się nie zda pozostawać tutaj dłużej... Czuję się o wiele silniejszym... i jeżeli ty, papo, pojedziesz do Nowego Yorku (o! nie zaprzeczaj mi, proszę! widzę to z twojej twarzy), jeżeli ty pojedziesz, to błagam cię, zabierz mnie z sobą... Meta może odjechać do domu z ciotką Rachelą...
Patrząc na rozpłomienioną ze wzruszenia twarz jedynaka, sędzia zamyślił się. Rex przyszedł już prawie całkiem do siebie; wielkie upały ustąpiły miejsca ciepłej jesiennej pogodzie; w tych warunkach mógł on bezpiecznie odbyć podróż do Bostonu, a stamtąd, z wypoczynkami, do Nowego Yorku. Zostawiony sam sobie, martwiłby się tylko i niepokoił, czem mógłby bardziej zaszkodzić sobie na zdrowiu.
— Zgoda! — rzekł sędzia po chwili. — Zabiorę cię, jeżeli mi przyrzekniesz chodzić spać wcześnie i nie gorączkować się niepotrzebnie. Zanim jednak zaczniemy się pakować do drogi, daj mi odczytać dalszą moją korespondencję, a tymczasem pobiegnij do ciotki i do Mety i uprzedź je o tem, co zaszło.
Regie uczynił jak mu kazano, a sędzia zabrał się do swoich listów. Jeden z nich nosił zagraniczną markę i podpisany był „Barry et Williams“. Zawierał on, co następuje:
„Szanowny Panie! Nie odpisaliśmy do tej pory na list pański z przyczyny nieobecności starszego naszego wspólnika, który dokładniejszych mógł udzielić informacyj, dotyczących dawnych klientów firmy naszej. Przejrzawszy księgi, oświadczył on, iż dr. Bodman, jedyny tego nazwiska, którego zapamiętał, przesyłał niegdyś na nasze ręce pieniądze dla niejakiej pani Hervé, Francuzki, zamieszkałej wówczas na Strandzie, nie przypominamy sobie, pod którym numerem. Przekazy te wypłacane były w banku Morgan et Comp. i nie przenosiły pięćdziesięciu funtów. Adres, pozostawiony nam przez d-ra Bodmana, był następujący: „Na ręce braci Clive, 34. John Street, w Nowym Yorku“. O pani Hervé nie możemy udzielić żadnej wiadomości, z wyjątkiem tej, iż w zeszłym roku otrzymaliśmy list od Armanda Hervé, zapytujący o jej adres. Nieobecna była w nim wzmiankowana jako jego synowica.
Ubolewając, że nie możemy Szanownemu Panu dostarczyć bliższych danych, zostajemy z poważaniem

Wiliam i Barry, prawnicy“.

Zanotowawszy starannie adres braci Clive w Nowym Yorku, sędzia zeszedł na dół do syna. Tegoż wieczora, siedząc z nim sam na sam w swoim pokoju, opowiedział Reginaldowi rozmowę swoją z Barnejem i dał mu do przeczytania list londyńskich prawników.
— Ależ to się wybornie składa, papo! — zawołał chłopiec poruszony. — Może też Bóg da, że trafimy nareszcie na ślad pochodzenia tej biednej dzieciny! Opowiadała mi sama smutne swoje dzieje i dała do przechowania bransoletkę, którą miała na rączce... Są na niej wyryte dwie litery: M. H., oznaczające prawdopodobnie początek nazwiska pani Hervé. Moja droga maleńka! Jakżeby rada była odnaleźć swego ojca, który może żyje, a o niej nic nie wie.
Sędzia ucieszył się w duchu, że nadzieja odszukania śladów pochodzenia Marjorie zatarła chwilowo w umyśle Rexa wrażenie, jakie sprawiła wiadomość o tajemniczem jej zniknięciu. To też w tym duchu układał z nim jeszcze rozmaite plany, choć wyznać trzeba, iż im więcej zastanawiał się nad wszystkiem, tem mniej obiecywał sobie dojść do jakiego bądź pomyślnego rezultatu.
Droga do Nowego Yorku wydała się Rexowi bardzo długą; ojciec jednakże lepiej od niego wiedział, jak słabe jeszcze były siły rekonwalescenta, z któremi należało się liczyć; gdy bowiem przybyli do hotelu w Nowym Yorku, chłopiec czuł się tak znużonym, że musiał wypocząć przed wizytą u państwa Wilderów.
Sędzia, tymczasem spotkał w czytelni hotelowej dawnego swego kolegę i przyjaciela, sędziego Ransoma, który, jako oddawna zamieszkały w Nowym Yorku, mógł mu udzielić informacyj, dotyczących firmy Braci Clive. Zapytany w tym względzie, odpowiedział:
— Nazwisko to dobrze mi jest znane, choć osobiście tych panów nie znam. Jest to bardzo znaczny i zamożny dom handlowy, mający filje zagraniczne w Lionie i, o ile mi się zdaje, w Marsylji. Dawna firma była „Selden Clive i Spółka“. Przypominam sobie dobrze starego Clive. O ile pamiętam, został sparaliżowany i, zdawszy ster interesów, przeniósł się gdzieś na wieś. Był to starzec bardzo ekscentryczny. Interes ten prowadzą obecnie jego synowie.
Wtem jakiś nieznajomy mężczyzna, zajęty czytaniem gazet przy sąsiednim stoliku, słysząc te słowa, odezwał się:
— Jeżeli przyjaciel pański żąda jakich informacyj, dotyczących domu handlowego Braci Clive, mogę mu niemi jak najchętniej służyć. Pan Selden Clive jest moim ojcem. Co do mnie, jestem głównym wspólnikiem, stojącym na czele interesu w Filadelfji.
Sędzia pośpieszył przedstawić się panu Clive, poczem zapytał go, czy nie mógłby mu dać bliższych objaśnień, dotyczących osoby niejakiego doktora Bodmana, który przed laty sześciu, czy ośmiu przesyłał do Anglji pieniądze za pośrednictwem rzeczonej firmy.
— Bodman? — powtórzył pan Clive. — Bodman? ach! przypominam go sobie. Był to człowiek bardzo nieszczególnego prowadzenia, który skutkiem tego utracił doskonałą praktykę lekarską i zwichnął całą swoją karjerę. Mój brat dał mu u siebie przez czas jakiś miejsce buchaltera, a uczynił to z przyczyny... — tu zawahał się i cień nieokreślonego jakiegoś uczucia przemknął po twarzy jego — z przyczyny czysto familijnej. Był on kolegą szkolnym mojego najmłodszego brata.
Mówiący urwał nagle, jakby chciał był coś więcej powiedzieć, ale się powstrzymał.
— Czy nie mógłbyś mi pan wskazać obecnego adresu doktora Bodmana? — spytał sędzia.
— Nie; żałuję mocno. Opuścił nas skutkiem brudnej awantury, która doszła do uszu mego ojca i oburzyła go przeciw niemu, choć miał on inne jeszcze powody nielubienia go. Mogę zresztą wypytać mego brata, jeżeli pan tego sobie życzy, ale to wiem jak najpewniej, że firma nasza straciła go z oczu oddawna. Bardzo prawdopodobnie zapił się do tej pory na śmierć.
Sędzia podziękował panu Clive, wręczył mu swoją kartę wizytową, poczem rozmowa przeszła na inny przedmiot.




ROZDZIAŁ XIII.

Pani Wilder siedziała tego wieczoru na kanapce w buduarze, gdy lokaj oznajmił pana sędziego Graya z synem. Wyszła naprzeciw nich ze stroskaną twarzą.
— Ach! czy wiecie, panowie, że prawie ze strachem spotykam was... — zawołała, ściskając ich ręce. — To drogie, śliczne dziecko! Co się z niem stać mogło? I to wtedy właśnie, gdyśmy się oboje z mężem tak bardzo do niej przywiązali. Mąż mój aż schudł i zmizerniał ze zmartwienia przez te trzy tygodnie, a ja tak się czuję zgnębioną, że zaniechałam tego roku zamierzonej jazdy do New-Port. Jest nam tak zupełnie, jakby śmierć nawiedziła nasz dom!...
Pani Aurelja przyłożyła do oczu batystową chusteczkę z żałobnym szlakiem i zaczęła głośno płakać.
— Więc niema dotychczas żadnej wiadomości? — smutnie zapytał sędzia.
— Nie, niestety! Gubimy się w domysłach... Wszystko to tak jest niepojęte... taką mgłą tajemniczości osłonione... Co do mnie, mam to smutne przekonanie, że biedactwo już nie żyje.
— Droga pani, bądź ostrożną... — cicho przerwał jej sędzia, wskazując nieznacznie na blednącego Reginalda, który się zachwiał na te słowa. — Czy męża pani zastałem w domu?
Pani Wilder zadzwoniła na Johna, który po chwili przyszedł oznajmić, że pan prosi pana sędziego do swego gabinetu. Regie, znużony nad wyraz, zmuszony był słuchać dalej rozstrajającego nerwy gadania pani Wilder, która, podniecając się sama własnemi słowami, zaczęła wkońcu nalegać, aby poszedł z nią na górę do pokoiku Marjorie. Wszystkie sprzęty i zabawki stały nietknięte w miejscu, tak, jak w chwili, gdy dziewczynka porzuciła je, wychodząc. Na widok opuszczonej Dolci, która siedziała w fotelu, zdając się wyczekiwać swej pani, łzy zakręciły się w oczach Reginalda.
— Horcio znalazł gdzieś skrawek papieru, na którym był zaczęty list do pana — rzekła pani Wilder, schodząc z nim razem na dół. — Powiem mu, aby go panu oddał. A właśnie to on — dodała, widząc otwierające się drzwi. — Horciu, oto pan Reginald Gray.
Regie zawahał się chwilę, czy podać mu rękę lub nie, co nie uszło uwagi młodego Wildera.
— Jak się masz, Grayu? — odezwał się niedbale.
— Oprowadzałam go po pokoju Marjorie — wtrąciła matka — a teraz oddaj mu, proszę, ten list zaczęty.
— Z ochotą, jeżeli mu zależy na tej bazgraninie — odparł Horacy, prowadząc go z sobą do bibljoteki. — Matka bo tak się wszystkiem przejmuje i o lada głupstwo wyprawia sceny.
— Nic w tem dziwnego, że pani Wilder odczuła głęboko ten smutny wypadek — gorąco podjął Reginald, oburzony lekceważącym tonem, jakim Horacy odzywał się o matce. — Biedna Marjorie! Takie dobre, śliczne dziecko!
— Nie widzę, co tam było tak ślicznego w niej... Naturalnie, że to nieprzyjemna historja, ale nie bój się, znajdzie się jeszcze gdziekolwiek... Takie dzieci nie przepadają nigdy. Oto masz ten papier.
Usta Reginalda zadrżały hamowanem wzruszeniem, gdy na wydartej z kajetu ćwiartce papieru wyczytał skreślone niewprawną rączką i w połowie drukowanemi literami następujące słowa:
„Drogi Regie! Otrzymałam twój list. Kocham cię całem sercem. Przyjedź prędko“...
Nie mówiąc słowa, złożył starannie papier we czworo i schował go do pugilaresu. Horacy popatrzył na niego z szyderskim uśmiechem.
— No! — zawołał drwiąco — tego bo już nie rozumiem!
— Czego? — spokojnie na pozór zapytał Regie.
— Tego, że się tak rozpadacie wszyscy nad losem jakiegoś tam dzieciaka! — zuchwale zawołał Horacy. — Był to nieznośny bęben... Zachowywała się tak niegrzecznie względem mnie tego ostatniego wieczoru, że zmuszony byłem zamknąć ją za pokutę.
— Zamknąłeś ją... gdzie? — hamując się z całej siły, zapytał Reginald.
Pan Wilder, oszczędzając Horacego, ukrył przed nimi fakt ten, świadczący przeciw niemu.
— Tu, w tym pokoju. Zapewne wtedy, będąc pod kluczem, napisała ten list drogocenny, który nazajutrz znalazłem na posadzce. Nie masz pojęcia, co za zamieszanie panowało w domu przez całe trzy tygodnie potem. Matka spazmowała po całych dniach, a ta Francuzka, Lizeta, zapłakiwała się po kątach... Ojciec naprowadził cały sztab policjantów do domu i odbywał z nimi narady, wyglądając cały czas posępnie, jak noc listopadowa. I pytam się, czy było o co robić tyle awantur?... Jakaś tam nędzna, z rynsztoku wyciągnięta mała irlandzka żebraczka...
Jednym skokiem Reginald rzucił się na niego i z pałającemi, jak błyskawica oczami silną, nerwową dłonią pochwycił go za kołnierz i począł trząść nim z całej siły.
— Jak śmiesz odzywać się o niej w ten sposób, ty nikczemny łotrze! — zawołał przez zaciśnięte zęby. — Dam ja tobie za to, że śmiałeś dokuczać biednemu dziecku!... Masz za to, masz, masz!
Lizeta, przechodząc wtedy przez sień, usłyszała wrzaski Horacego, który krzyczał z bólu i wściekłości, szamocąc się w rękach swego przeciwnika. Francuzka radowała się w duchu, że niegodziwy chłopiec, który dawał się tyle razy we znaki całej służbie, otrzymał raz przecie przynależną naukę od tego pięknego, nieznajomego panicza.
Pan Wilder i sędzia Gray, zatrwożeni hałasem, szybko podążyli do bibljoteki.
— Regie! — zawołał zdziwiony ojciec, widząc zaciętą walkę dwóch chłopców.
— Tak, ojcze! — odparł młodzieniec, silnym ruchem pięści odpychając Horacego; poczem, wycieńczony, padł na najbliższy fotel. — Panie Wilder, ukarałem go tak, jakbyś pan go ukarał, gdyby w obecności pańskiej ośmielił się odezwać w ten sposób o tej nieszczęśliwej sierocie... Jeżeli Marjorie się znajdzie, nie powróci nigdy do tego domu, aby być prześladowaną i dręczoną przez ciebie, niegodziwcze!
Nagle sił i tchu zabrakło Reginaldowi, a gdy Horacy, nabrawszy odwagi, pieniąc się ze złości, przyskoczył ku niemu, jasnowłosa głowa Reginalda opadła na poręcz fotelu i przytomność odeszła go zupełnie.
Lizeta, która, zaciekawiona, słuchała pode drzwiami, przybiegła szybko na wołanie pana Wildera, i pomogła trzeźwić i nacierać wodą zemdlonego. Złożono go pośpiesznie na sofie.
Gdy po chwili Reginald podniósł powieki, zwrócił ku ojcu proszące wejrzenie pięknych swoich wpół zamglonych oczu:
— Nie mogłem powstrzymać się, papo — rzekł, tłumacząc się.
Pan Wilder, który pocichu rozmawiał z Horacym w drugim końcu pokoju, zwrócił się ku niemu:
— I miałeś słuszność, mój chłopcze. Gdyby Horacy ośmielił się był odezwać przy mnie w ten sposób niewłaściwy i okrutny, byłbym go zato surowo skarcił. Wstydzę się za mego syna... i... i gorąco współczuję z tobą, Reginaldzie. Kochałem to dziecię tyle prawie, co i ty...
Regie przyjaznym ruchem dłoń swą położył na ręce pana Wildera.
— Czy sądzisz pan, że ją odszukamy?
— Ajenci policyjni robią mi bardzo słabą nadzieję — smutnie odrzekł pan Wilder. — Ale bądź pewien, że nie omieszkam zaraz wam donieść, gdy trafię na jaki bądź ślad... Czyż ci tak pilno odchodzić, kochany sędzio? Przyprowadź mi jeszcze kiedy twego dzielnego chłopca. Moja żona i ja zawsze szczerze radzi mu będziemy. Czy nie bylibyście tak łaskawi przyjść do nas jutro na obiad?
Ale sędzia wymówił się koniecznością wyjazdu. Zresztą Regie potrzebował spokoju i wypoczynku po tem ostatniem wysileniu. Horacy tymczasem cichaczem wysunął się z pokoju.
Gdy sędzia z synem wyszli, pożegnawszy się uprzejmie z panem domu, Lizeta znalazła na dywanie rękawiczkę Reginalda i szybko pobiegła z nią aż do drzwiczek powozu.
— Panienka tak często wspominała o paniczu, mówiła, że go bardzo, bardzo kocha — łamaną angielszczyzną żywo odezwała się Francuzka — i... i niech mi wolno będzie paniczowi podziękować za niespodziankę, którą pan sprawił panu Horacemu. To niegodziwy mauvais sujet.
Na te słowa popędliwej garderobiany Regie zaledwie mógł się powstrzymać od śmiechu. Kareta odwiozła ojca i syna do hotelu, gdzie Reginald śpiesznie począł się rozbierać, ojciec bowiem kazał mu się zaraz udać do łóżka. Chłopiec czuł się wyczerpanym na siłach.
— Może to nie było na swojem miejscu taką frycówkę sprawić synowi gospodarza domu... — z pewnem powątpiewaniem zaczął Regie — ale...
— Idź spać, mój chłopcze — łagodnie przerwał mu sędzia.
— Dobrze, drogi papo — ulegle odparł syn.
Nastała chwila długiego milczenia.
— Bądź co bądź, możemy jeszcze podać ogłoszenia do gazet — wybuchnął Regie, jakby pod naciskiem natrętnej myśli... — a... aż lżej mi na sercu — dodał, zasypiając — że wypowiedziałem swoje zdanie Horacemu...




ROZDZIAŁ XIV.

Minął wrzesień oraz pogodne a ciepłe dni października; nastały chłodne dni jesienne i ziemia pokryła się zwiędłem żniwem purpurowych liści, zanim Marjorie zdolną była opuścić nędzną izdebkę starej Molly. Cudem prawie ocaloną została od śmierci, dzięki niezmordowanej troskliwości Nancy, która dniem i nocą czuwała nad nią, jak nad własnem dzieckiem. Rana w główce okazała się bardzo głęboką, a do dotkliwych cierpień, jakie dziecku sprawiała, przyłączyła się gwałtowna gorączka, która przyprawiła ją o zupełną utratę zmysłów i przytomności.
Doktór Boddy dozorował chorą zdaleka, zapobiegając zbytniemu wycieńczeniu sił; lecz nie było w mocy jego przeciąć przebiegu choroby. Gdy stara Molly i jej wnuk byli w domu nieobecni, wtedy spokój kojąco oddziaływał na dziecko; ale gdy pijana para włóczęgów, wyczerpawszy w mieście swoje fundusze, wracała do mieszkania, hałasując i klnąc, na czem świat stoi, chora niemal do obłędu doprowadzaną bywała ich piekielnemi wrzaskami.
Stara wiedźma nie ośmieliła się dotąd pozbyć złotego łańcuszka, bała się bowiem, że tym sposobem może dostać się w ręce policji. Chciwość zaś jej nie mogła być podnieconą wysoką nagrodą, ogłoszoną w gazetach za odstawienie zgubionego dziecka, bo Molly nie umiała czytać.
Wśród ubogiej ludności, zamieszkującej ten dom, Marjorie uchodziła powszechnie za córkę zmarłej siostry Nancy, która podała ją za taką przed doktorem Boddy. Nancy zmuszona była sprzedać białą sukienkę Marjorie dla opędzenia kosztów apteki, ale iż poprzednio odpruła zdobiący ją delikatny haft w celu pozbycia go osobno, przedmiot ten przeto uszedł uwagi policji.
Gorączka, strawiwszy cały organizm chorej, sprawiła wielką zmianę w jej umyśle. Dziewczynka straciła zupełnie pamięć o przebiegu ostatnich kilku lat swego życia. Zatarły się one w jej wspomnieniu tak, jakgdyby nigdy nie były istniały. Nawet imienia swego zapomniała; jednak, gdy Nancy nazywała ją „Marynią“, miała takie uczucie, jakby to nie było właściwem jej imieniem. Lecz zato pamięć jej sięgała dalej w przeszłość; nieraz wpół sennie mówiła coś o mamie i o tym starym siwowłosym panu, który ją tak brutalnie odtrącił od siebie...
— Wiesz — poczęła, szeptać lękliwie do ucha Nancy — uderzył mnie w skroń .. ot tu... i odtąd taką mam jakąś dziwną głowę... Gdy wyzdrowieję, odeślesz mnie do mojej własnej mamy — nieprawdaż?
Dobra kobieta przyrzekła jej zrobić to, o co prosiła i łagodnemi słowy utuliła do snu. Daremnie usiłowała ona, bodaj podstępem, zasięgnąć wiadomości od starej, skąd wzięła Marjorie, lecz żebraczka była sprytna, mimo że nałóg zamącał jej zmysły, i nie wydała się z tem, wymyślając za każdym razem coraz to nowe kłamstwo. Biedna zaś dziewczynka, zapytywana o to przez Nancy, tak cierpiący przybierała wyraz, siląc się na zebranie myśli, że ta zaniechała zamiaru badania jej daremnie.
Ale gdy nastała słotna jesień i konary drzew zaczęły się uginać pod wichrem i deszczem, nowe nieszczęście spotkało Marjorie. Nancy zapadła ciężko na zdrowiu i opieka jej przestała chronić dziecko od prześladowań starej pijaczki i jej nikczemnego towarzysza.
Doktór Boddy wdawał się nieraz między nich, ale odwiedziny jego nie powtarzały się często. Wiedźma zaś nienawidziła skradzionej przez siebie dziewczynki i miała do niej złość, że nie umarła podczas choroby. Dręcząc ją bez miłosierdzia, wodziła za sobą po mieście, każąc jej dźwigać ciężki koszyk, w który rzucała kości i gałgany, zbierane ze śmietników. Dotkliwemi razami okładała wychudłe plecy biednej sieroty tak, że w końcu siwe jej, wystraszone oczęta, przybrały taki wyraz bolesny, iż przechodnie litowali się nad nią.
Jakże Marjorie pragnęła umrzeć, aby wypocząć pod ziemią po tych długich, nużących dniach i okropnych nocach, spędzanych w dusznej atmosferze poddasza, wśród dwojga pijaków, znęcających się nad nią bez miłosierdzia! Nancy leżała, jęcząc z bólu, niezdolna poruszyć ręką ani nogą, a ilekroć Marjorie zbliżała się do chorej, aby jej wyświadczyć drobną jaką przysługę, dręczyciele jej bili ją za to i obsypywali przekleństwami.
— Powiem ci coś, Maryniu — szepnęła jej raz Nancy do ucha. — Jeżeli to dłużej potrwa, ty tutaj nie wytrzymasz... Poproszę doktora Boddy, aby coś obmyślił dla ciebie, a jeżeli ci się sposobność nadarzy, ucieknij od tej czarownicy... kochanie ty moje, co mi tak przypominasz moje biedne, zmarłe maleństwo. Gdybym była zdrowa i mogła bronić cię przeciw nim, nie doradzałabym ci tego kroku. Ale widzisz, jaki ze mnie Łazarz... a oni... oni może chcą cię życia pozbawić... Jeżeli ci już za bardzo dokuczą, zawołaj policjanta... on ją wpakuje do więzienia, a ty i ja odetchniemy przecież swobodniej...
— Cóż wy tam zmawiacie się przeciw mnie, wy łotrzyce? — zasyczał gniewny głos starej Molly. — Ruszaj, bębnie, w drogę i trzymać mi koszyk prosto! Ja cię nauczę spiskować, ty jakaś!...
I silną pięścią wymierzyła dziewczynce uderzenie, od którego ta zachwiała się na nogach; ale widząc bolesne przerażenie Nancy, stłumiła krzyk w piersi i dźwigając koszyk, zeszła po skrzypiących schodach, ocierając ukradkiem kilka łez, które stoczyły się jej z oczu.
Molly wpadła w lepszy humor, otrzymawszy zaraz jałmużnę od dwóch przechodniów. Pośpieszyła do szynku, aby pokrzepić się kilku kieliszkami piołunówki, poczem oświadczyła wesoło, iż zamierza udać się do „harystokratycznej dzielnicy“, aby tam popróbować szczęścia.
— Stare nogi mi dokuczają — mruczała sama do siebie — ale mam pieniądze... przejadę się.
To mówiąc, wygramoliła się z trudnością do przejeżdżającego omnibusu i zajęła jedyne wolne miejsce, nie troszcząc się wcale o biedną Marjorie. Siedzący obok niej wyrobnik spojrzał na wynędzniałą i smutną twarz dziecka, na zmęczone jej nóżki, powstał z siedzenia i wskazał jej opróżnione miejsce. Rumieniec żywej wdzięczności wystąpił na blade lica dziewczynki, nienawykłej do podobnej uprzejmości.
— Dziękuję, o! bardzo, bardzo panu dziękuję! — wyszeptała tak cichym i żałosnym głosem, że niema skarga tych słów dźwięczała długo potem w uszach nieznajomego. Miał on małą córeczkę w domu, a litościwe jego serce, które szlachetnie biło pod flanelową rzemieślniczą bluzą, wzdrygało się na myśl, coby to było, gdyby ujrzał kiedy taki wyraz cierpienia i rezygnacji na hożej twarzyczce swojej małej Nelly...
Ruch omnibusu uśpił wkrótce starą Molly, której głowa opadła na główkę dziewczynki. Trwało to kilka minut, gdy przypadkowo Marjorie poruszyła się niechcąco. Stara ocknęła się, zamruczała jakieś przekleństwo i uszczypnęła ją w ramię tak silnie, że dziewczynka o mało nie krzyknęła z bólu; potem znowu spokojnie złożyła rozczochraną, siwą głowę swoją na to samo miejsce.
Marjorie ściągnęła jak do płaczu blade swoje usteczka. Wrażliwe dziecko kryło się, jak mogło, przed wzrokiem przyzwoicie ubranych pasażerów. Wstydziła się niewypowiedzianie swojej towarzyszki i usiłowała rozerwać się, przyglądając się ulicom i placom miejskim.
Naraz oczy jej spotkały skierowane ku sobie wejrzenie pięknej, młodej pani, siedzącej naprzeciwko.
Marjorie miała wrodzone zamiłowanie do wszystkiego, co piękne, a nieznajoma pociągała ją ku sobie świeżością ślicznej cery, słodyczą łagodnie wykrojonych ust i spojrzeniem ciemnych, błyszczących oczu; patrzały one na nią z tak serdecznem politowaniem, że pod niemą ich pieszczotą usta sieroty zadrgały boleśnie, a łezka stoczyła się z jej ocząt.
Nieznajoma pani ubrana była wykwintnie, a ręce jej, obciągnięte długą, duńską rękawiczką, ozdobione były złotemi bransoletkami. Zapatrzona w nie Marjorie poruszyła się znowu nieznacznie; wtedy stara pijaczka zerwała się ze złością i z całej siły swej trzęsącej pięści wymierzyła dziecku policzek.
Marjorie krzyknęła z bólu, a nieznajoma pani w jednej chwili zerwała się i rzuciła się ku niej.
— Czy cię zraniła, moje biedne dziecię? — zawołała z pałającemi oburzeniem oczami. — Ta kobieta jest szaloną lub pijaną!... Chodź, usiądź tu na mojem miejscu.
Kilku panów powstało jednocześnie, ofiarując damie swoje siedzenia. Stara Molly usiłowała powstać, ale zbyt była pijaną, aby mogła utrzymać się o własnej sile, to też runęła jak długa koło ławki. Powstało zamieszanie. Konduktor zatrzymał omnibus, jeden z pasażerów zawołał policjanta, a nieznajoma pani silnie ujęła drżącą rączkę Marjorie w swoje dłonie. Jeden z mężczyzn, który stał na przedniej platformie, przybliżył się, aby zobaczyć, co zaszło.
— Ach! to pani, miss Wirginjo! — zawołał, uchylając kapelusza. — Cóż pani porabia? Nie wiedziałem, że pani jest w mieście.
— Zatem musiałeś pan nie otrzymać mojej karty, panie Randolfie — rumieniąc się, odparła piękna nieznajoma. Ojciec i ja stoimy w hotelu Bellevue.
— Niech mi pani pozwoli odprowadzić się do domu — skwapliwie podjął młody człowiek.
Ale nie mógł dosłyszeć odpowiedzi, taki hałas zrobił się dokoła starej Molly, która, klnąc, odgrażała się przybyłemu po nią policjantowi. Miss Wirginja zwróciła się do Marjorie:
— Moje dziecię, w czem mogłabym ci być pomocną?
— O! zabierz mnie pani z sobą! — tuląc się do niej, błagała dziewczynka. — Nie oddawaj mnie w jej ręce napowrót! Zabije mnie!... Nawet Nancy radziła mi uciec od niej...
— Uspokój się, biedna moja maleńka! Nie pozwolę, aby cię krzywdziła — zapewniała miss Wirginja, przypatrując się z gorącem współczuciem sinej plamie, jaką pięść starej pijaczki zostawiła na policzku dziecka. — Czy to twoja matka?
— Och, nie! nie! pani! Ja do niej nie należę.
Uderzona poprawnością jej mowy i akcentu, miss Wirginja przypatrywała się Marjorie z wzrastającem zaciekawieniem. Tymczasem policjant, wywlókłszy Molly przemocą z omnibusu, wśród krzyku jej i zbiegowiska ulicznej gawiedzi, prowadził ją do aresztu. Konduktor niecierpliwie targnął za dzwonek i omnibus ruszył dalej.
— Kiedy tak, to już nie powrócisz do niej — rzekła miss Wirginja rezolutnie po chwili namysłu, i kazała jej usiąść obok siebie. Widząc to, pan Randolf zapytał zdziwiony:
— Czy pani masz zamiar wziąć do siebie tę małą?
— Sama nie wiem jeszcze — rumieniąc się znowu, odparła młoda Amerykanka. — Zabiorę ją z sobą do hotelu i zobaczę, co ojciec powie... Oto jesteśmy na miejscu... Czy pan wstąpisz teraz do nas, czy też może przyjdziesz wieczorem?
Pan Randolf zapowiedział swoją wizytę po obiedzie, poczem, odprowadziwszy miss Wirginję do drzwi hotelu, pożegnał ją uprzejmie.
Wszedłszy do bawialnego pokoju, miss Wirginja czem prędzej zadzwoniła na pannę służącą, poczem, usiadłszy w fotelu, wzięła obie rączki Marjorie w swoje dłonie i rzekła łagodnie:
— Teraz opowiedz mi wszystko.
Ale to wszystko było bardzo mało. Marjorie nie pamiętała nic więcej nad to że chorowała bardzo długo i ciężko i że gdy przyszła do przytomności, mamy nie było przy niej...
— Nie mogę nic sobie przypomnieć — natężając myśli, boleśnie mówiła Marjorie. — Wiem, że byłam z mamą na wielkim jakimś okręcie, że wielkie fale biły dokoła i mama była mocno chora. Potem... potem już nie wiem, co się stało; pamiętam tylko jakiegoś starego pana z białemi włosami, który mówił do nas z gniewem i odepchnął mnie od siebie. W pokoju był jakiś dziwny, straszny ptak... Och! — dodała po chwili, niosąc rączkę do skroni, jakby dla przytłumienia bólu — któż mi to powiedział, że powinnam się starać przypomnieć sobie coś więcej o tem wszystkiem? Kto to był?
Taka bezmierna boleść odbiła się w jej wielkich, smętnych oczach, które jeszcze szerzej rozwarły się pod wrażeniem, że jej pamięć nie dopisuje, że miss Wirginja pośpieszyła zmienić przedmiot rozmowy.
— Więc nie wiesz, maleńka, jakim sposobem dostałaś się w ręce tej starej pijaczki? — spytała.
— Nie, pani. Myśli mi się plączą... Tak bardzo chorowałam, że zapomniałam o wszystkiem...
Potem już przytomniej zaczęła opowiadać o nędzy, jaką wycierpiała ostatniemi czasy, i o znęcaniu się nad nią starej Molly.
Z wdzięcznością wspominała o dobroci Nancy i doktora Boddy. Jedno szczególniej odezwanie się jej zwróciło uwagę miss Wirginji.
— Nigdy nie ubierałam się tak, jak teraz, w koszulkę tylko i spódniczkę... — rzekła, rumieniąc się ze wstydu i dotykając brudnej, perkalowej sukienki. — Nancy powiedziała mi, że sprzedała moje ubranie, aby mieć za co kupić dla mnie lekarstwa. Niech pani więc wybaczy, że tak się przedstawiam... — Wymówiła to z takim spokojem, pełnym wrodzonej godności, że miss Wirginja pomyślała sobie w duchu:
— Mówi prawdę. Znać, że była wychowaną w dostatku. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się widzieć oczu tak sympatycznych.
Tymczasem nadeszła pokojowa i ze zdumieniem wpatrywała się w obdartą i łachmanami odzianą dziewczynkę, którą miss Clive trzymała za ręce. Wirginja wysłała ją co prędzej po swoją własną pannę służącą, i po chwili pojawiła się w pokoju niemłoda mulatka, miłej bardzo i przystojnej powierzchowności. Była bardzo czysta i schludnie ubrana, a mowa jej zdradzała, że otrzymała pewne wykształcenie.
— Miss Ginny! — zawołała, załamując ręce ze zdziwienia. — Cóż to panienka znowu zrobiła? Gdzie panienka wyszukała to maleństwo? Biedne dziecko! — dodała, pochylając się nad drżącą Marjorie. — Czyś ty chora? chodź do mnie, chodź do starej Myrjam.
— Dobrze robisz, Myrjam — z zadowoleniem rzekła miss Clive, widząc, z jaką troskliwością posadziła małą na kolanach. — Znalazłam ją w omnibusie w towarzystwie okropnej, starej kobiety... ale później o tem — dodała, widząc, że Marjorie na nowo płakać zaczyna. — Opowiem ci później. Zadzwoń i każ zaraz małej podać śniadanie, a potem przyrządź jej ciepłą kąpiel. Wychodzę zaraz na miasto, aby kupić jej jaką gotową sukienkę, a gdy tylko ojciec nadejdzie, zapytam go, czy mi pozwoli zabrać z sobą to biedne dziecko do Filadelfji.
— A co dobry pan powie na to? — z uśmiechem odparła Myrjam, głaszcząc delikatnie główkę dziewczynki. — Powie, że pannusi zawsze się czegoś nowego zachciewa...
— Tak — rzekła miss Clive, śmiejąc się serdecznie z wiernej sługi, która, do złudzenia naśladowała głos jej ojca. — Powie to i, jak zawsze, pozwoli mi zrobić, co zechcę. Moja dobra Myrjam, nakarm ty dobrze to biedactwo. Wygląda na zagłodzoną; a nie zapomnij — dodała, przystając w progu — otulić ją ciepło po kąpieli w jedną z moich bluz flanelowych.
To mówiąc, śliczna panna znikła za drzwiami, przesławszy Marjorie milutki uśmiech i przyjazne skinienie głowy na pożegnanie.
— Złote serce! — szepnęła Myrjam, patrząc za nią z rozrzewnieniem. — A teraz, maleńka, co wolisz wpierw, kąpiel, czy śniadanko? Myślę, żeby ci filiżanka mocnego, dobrego rosołku i parę ostryg dobrze zrobiły w tej chwili. Zadzwonię na kelnera, żeby podał jedzenie.
Marjorie pomyślała w duchu, że dawno jej się nie zdarzyło spotkać tak uprzejmej i łagodnej osoby, jak ta pani Myrjam, która pieściła ją na rękach i rozmawiała z nią wesoło aż do chwili, gdy podano śniadanie. Wtedy Myrjam zakrzątnęła się żywo przy stole, nakruszyła jej bułeczki do rosołu, nasmarowała grzankę świeżem masłem i dała jej filiżankę lekkiej herbaty, mówiąc, że mocna nie jest zdrowa dla dzieci. Marjorie piła i jadła z wielkim apetytem, żałując przytem, że trochę tego dobrego rosołu nie może zanieść chorej Nancy. Gdy wypowiedziała to życzenie, Myrjam bardzo zainteresowała się nieznajomą chorą i zaczęła zadawać dziewczynce mnóstwo pytań. Myjąc i ubierając ją, spostrzegła sine i czarne pręgi wzdłuż pleców i ramion dziecka, widocznie pochodzące od uderzeń. Wprawiło ją to w okropne oburzenie.
— Łotry! niegodziwcy! — wołała prawie ze łzami. — Żeby tak katować biedne dziecko, trzeba być bez sumienia i Boga nie mieć w sercu!
Marjorie, otulona w luźną, niebieską flanelową bluzę miss Wirginji, ze złocistemi włoskami, rozsypanemi na ramiona, z twarzyczką wypoczętą i lekko zarumienioną, z blaskiem radości w głębi wielkich, siwych oczu, zdawała się zupełnie przeistoczoną dziewczynką.
Myrjam, przypatrzywszy się jej z widocznem zadowoleniem, namówiła ją, aby się przespała na sofce, obiecując, że ją zbudzi, gdy miss Ginny nadejdzie.
Wkrótce zaczęto znosić paczki z rozmaitych magazynów; Myrjam oglądała je z ciekawością, gdy nakoniec promieniejąca i uśmiechnięta twarz miss Clive ukazała się w progu.
— Cicho! — szepnęła Myrjam z palcem na ustach. — Maleństwo zasnęło spokojnie, jak baranek. Wygląda, jakgdyby oddawna nie spała... Dziecko to musiało bardzo ciężką przechodzić chorobę. Zdaje mi się jednak, że ona nie pochodzi z gminu, powiem pannusi zaraz dlaczego. Gdy jadła przed chwilą śniadanie, trzymała widelec i nóż w taki sposób, jak to droga nieboszczka pani przykazywała panience. Skądżeby się nauczyła wśród nędzarzy takich pańskich manier.
— Bardzo mnie ta biedna maleńka zainteresowała — rzekła miss Wirginja. — Otwórz paczki, Myrjam, i zobacz, czy wszystko jest jak należy, a że dziecko jeszcze śpi, więc możesz tymczasem mnie ubrać. Wyjmij, proszę, moją jedwabną popielatą suknię z ponsowemi kokardami.
— Czy panienka będzie mieć gości wieczorem? — spytała Myrjam, stając przed młodą swoją panią i patrząc na nią wzrokiem, w którym odbijało się całe jej przywiązanie i podziw dla jej świeżej i pociągającej urody. — Może wydostać brylantowy medaljon? Pewnie paniusia pójdzie na operę?
— Być może — odparła Wirginja, rumieniąc się zlekka. — Ale spodziewam się pana Randolfa... Przypominasz go sobie z przeszłego lata?
— Rozumiem! — rzekła Myrjam z uśmiechem, kiwając znacząco głową.
Wesoła, męska postać pięknego młodzieńca, który asystował jej pani podczas pobytu w morskich kąpielach, utkwiła w pamięci dobrej sługi.
— Pan Randolf to bardzo przyjemny młody kawaler... Tak grzecznie zawsze witał się ze mną, wołając zdaleka: „dzień dobry, Myrjam!“
— Mała budzi się! — szybko przerwała Wirginja, słysząc ruch w sąsiednim pokoju.
Marjorie z policzkami zabarwionemi od snu siedziała na kanapie, przedstawiając istny obraz zadziwienia.
— Czy zapomniałaś, gdzie jesteś? — wesoło przemówiła młoda jej opiekunka, całując usteczka dziecka. — Przyniosłam ci nowe sukienki. Czy pozwolisz, aby cię Myrjam w nie ubrała?
— O tak! — z wdzięcznością odparła Marjorie. — Jaka pani dobra dla mnie! czem ja się pani za to odwdzięczę?
— Ale, à propos, maleńka, jakże ci na imię?
Cień smutku przemknął po twarzy dziewczynki.
— Nancy nazywała mnie Marynią, ale wiem, że to nie jest właściwe moje imię. Kiedyś nazywano mnie inaczej, ale jak, nie pamiętam.
W oczach jej odbił się znów ten żałosny, wystraszony wyraz, który miss Wirginja zauważyła poprzednio.
— Jeżeli pozostaniesz przy mnie, maleńka, to nie będę cię nazywać Marynią. Czy masz co przeciw temu, abym ci nadała inne imię?
— O nie, pani! Jakiekolwiek pani wybierze, zawsze będzie ładne.
— Ja panience powiem — mówiła Myrjam, ubierając Marjorie w ładną, granatową, wełnianą sukienkę, przyniesioną z magazynu — to dziecko musiało być skradzione przez złodziei.
— To niepodobna, moja kochana. Czyż takie rzeczy trafiają się wśród stolicy?... Maleńka, wyglądasz teraz bardzo ładnie. Myrjam jest nieocenioną jako garderobiana. Zawiąż mi, proszę, te kokardę. Słyszę nadchodzącego ojca, Myrjam, zatrzymaj małą przy sobie, aż po nią przyślę. To mówiąc, miss Clive znikła za drzwiami.
Marjorie słyszała w przyległym pokoju głosy rozmawiających, ale nie zdawała sobie z tego sprawy, że losy jej ważą się w tej chwili na szali przeznaczenia. Gdy po upływie pół godziny Wirginja zawołała:
— Myrjam! przyprowadź dziecko! — Marjorie ze zwykłą uległością udała się za swoją przewodniczką do salonu.
Pan Clive siedział w głębi wygodnego fotelu, a Wirginja na niskim taburecie u nóg jego. Wyglądała prześlicznie w sukni perłowego koloru, nieco wyciętej u szyi, z czarnemi oczami, iskrzącemi się jak diament, wpięty w jej włosy. Ojciec jej mógł mieć lat około 50; postawę miał piękną i bystre rozumne oczy, które snać umiały w potrzebie patrzeć surowo i przenikliwie. Obecnie zwrócone one były z uśmiechem na śliczną twarz córki, która białe ręce splótłszy na ojcowskich kolanach, opowiadała coś z żywością.
Gdy Marjorie ukazała się w progu, pan Clive spojrzał na nią ciekawie.
— Więc to jest owa dziewczynka? — zapytał.
Marjorie zbliżyła się lękliwie, ale ośmielona zachęcającym uśmiechem Wirginji, podała mu usteczka swoje do pocałunku. Niewinny wdzięk jej i nieświadoma prostota obejścia tak ujęły pana Clive, że pochylił się ku niej i uścisnął ją serdecznie.
— Czy chciałabyś jechać do Filadelfji? — zapytał, zatrzymując jej rączkę w swoich.
— Z miss Wirginją? O, z nią pojechałabym wszędzie! Taka dobra była dla mnie... i oddała mi swoje miejsce w omnibusie dziś zrana, gdy Molly uderzyła mnie... tak mocno.
Tu Marjorie pochyliła główkę na piersi, tłumiąc ciche łkanie.
— Słusznie mówisz — rzekł pan Clive, patrząc z zadowoleniem w szczerą i otwartą twarzyczkę sieroty. — A ty, Myrjam, co na to mówisz? — dodał, zwracając się do starej sługi. — Będzie to nowy kłopot dla ciebie.
— Chwała Bogu, mogę jeszcze pracować — odparła ochoczo mulatka. — Maleńka jest dobrem dzieckiem i nie godziłoby się zostawiać jej w rękach tej czarownicy.
Pan Clive zaczął rozpytywać Marjorie o starą Molly i miejsce jej zamieszkania. Dziewczynka jedno tylko była w stanie objaśnić, to jest, że mieszkała w alei Randalla. Zresztą nie miała pojęcia, jak się miejscowość nazywała; a tak śmiertelnie zbladła i trząść się zaczęła na samą myśl powrotu tam, że pan Clive zaniechał pierwotnego zamiaru zawiezienia jej na miejsce, dla sprawdzenia zeznań.
Jak Myrjam słusznie twierdziła, pan Clive nie był nigdy zdolnym oprzeć się życzeniom córki, i teraz, zagłębiony w fotelu, przysłuchiwał się z zajęciem rozmowie Wirginji z sierotką, przyznając w duchu, że dziecko to posiadało dziwny powab i że może warto było i tym razem dogodzić prośbie swojej pieszczoszki.
— Jakże ją nazwiesz, Geniu? — zapytał znienacka.
Wirginja pieszczotliwie nachyliła się ku niemu.
— Sama nie wiem, ojczulku. Prosi, aby jej nie nazywać Marynią.
— Bo to nie moje imię — żywo wtrąciła dziewczynka.
— Jakżeby ją więc ochrzcić, papo? — Nie chciałabym żadnego ekscentrycznego imienia... Popatrzno na mnie, maleńka!
— Otóż mam! — zawołała po chwili, uderzając w ręce. — Z twemi złocistemi włoskami i przejrzystemi oczami przypominasz mi polną stokrotkę. Czy nie, papo? Co na to powiesz? Nazwijmy ją „Daisy“ (stokrotka).
Marjorie odetchnęła zadowolona.
— To mi się bardzo podoba — rzekła. — Śliczne imię Daisy. Dziękuję pani bardzo. Czy to już wszystko? — dodała po chwili z wyrazem dawnego przestrachu, występującym nagle na lica. — Zdaje mi się, że ktoś gdzieś zapytywał mnie, czy mam tylko jedno imię? Była to jakaś dziewczynka z wypukłemi oczami. Śnieg leżał na ziemi i dużo, dużo dzieci bawiło się na podwórzu. O, czemuż ja nie mogę przypomnieć sobie, gdzie to było?
Wirginja znaczące spojrzenie zamieniła z ojcem.
— Biedne dziecko — rzekł pan Clive półgłosem. — Widać, że doznała silnego wstrząśnienia mózgu. Daisy — dodał, przyciągając ją do siebie — nie sil się na przypomnienie sobie tego, co było dawniej, to przyjdzie zczasem, gdy wrócisz całkiem do zdrowia. Teraz twoja biedna główka potrzebuje spokoju, tak jak i ciało. Pamięć wróci ci potem. Chcesz teraz, aby nazwisko dodać do twego imienia? A gdybyś też przyswoiła sobie cząstkę mojego! Geniu, co powiesz na to? gdybyśmy ją też nazwali: Daisy Russel?
— Czy pan tak się nazywa? — spytała Marjorie.
— Tak, stokrotko, Selden Russel Clive.
— Więc miss Wirginja nazywa się miss Clive.
— No, rozumie się! — zaśmiała się Myrjam. — Jakżeby mogło być inaczej? Panienko, już dzwonią na obiad. Zajmę się tymczasem maleńką.
— To szczególne! — mówił pan Clive, prowadząc córkę do stołowego pokoju. — To dziecko przypomina mi kogoś, nie tyle rysami, co wyrazem twarzy. Oczy jej tak się nagle rozjaśniają, gdy się uśmiecha... Nie mogę jednak w żaden sposób zdać sobie sprawy, do kogo ona podobna. Czy tylko nie zniechęcisz się wkrótce do podjętych przez siebie obowiązków, Geniu? Zgadzam się na twój projekt pod jednym tylko warunkiem. Jeżeli zajmę się tem dzieckiem, to trzeba będzie pomyśleć o jego przyszłości i dać mu sposób zarobkowania na życie, aby nauczyło się dawać sobie radę w świecie.
— Zgadzam się w tem zupełnie z tobą, ojcze.
Pan Randolf przyszedł wieczorem i równie serdecznie powitany został przez pana Clive, jak i jego córkę. Zaraz na wstępie zapytał o wyratowaną dziewczynkę, a gdy mu przyprowadzono Marjorie starannie ubraną i uczesaną, zaledwie mógł oczom swoim uwierzyć, że to była ta sama. Ucieszyło to bardzo Wirginję, a pan Clive zapytał go, jak się wziąć do rzeczy, aby odszukać miejscowość, zwaną aleją Ranalla.
— Sądzę, że każdy policjant wskaże nam drogę — odparł z uśmiechem pan Randolf. — Wnosząc z powierzchowności tej pijaczki, musi to być najnędzniejsza dzielnica miasta. Jeżeli pan pozwoli, zasięgnę potrzebnych informacyj, a zarazem proszę o pozwolenie towarzyszenia panu w tej wyprawie.
Pan Clive podziękował mu uprzejmie, a miss Wirginja przesłała mu wdzięczne spojrzenie, dla którego uzyskania byłby się chętnie naraził na podróż o wiele dalszą i uciążliwszą.
Marjorie, po przespanej spokojnie nocy, zbudziła się nazajutrz szczęśliwa i wypoczęta. Świadomość, iż znajduje się wśród przyjaciół i nie potrzebuje się obawiać zemsty starej Molly, napełniała ją taką radością, że twarzyczka jej przybrała dawny wyraz pogodnego zadowolenia, który ją czynił niezmiernie ujmującą.
Wirginja, a nawet jej ojciec nie mogli się oprzeć niewinnemu urokowi tych wielkich, siwych ocząt, w których smętnych głębiach tliło tyle przyćmionych blasków. Pan Clive kazał posadzić ją do stołu podczas śniadania, a bystre oko jego dostrzegło zaraz swobodę jej zachowania się i przyzwoitość układu, zdradzające wychowanie wykwintne.
Około godziny dziesiątej przyszedł pan Randolf i obaj panowie udali się razem w zamierzoną drogę.
— Jest to miejscowość bardzo odległa i mało znana — mówił pan Randolf. — Leży gdzieś poza miastem, w okolicach rzeki. Dlatego sprowadziłem swój powóz, którym pozwoli pan sobie służyć.
Wydawszy rozkazy woźnicy, młody człowiek mówił dalej:
— Dowiedziałem się, że stara Molly dziś rano wypuszczoną została z cyrkułowego aresztu. Policjant mówił mi, że jest to dawna przestępczyni, która kilkakrotnie już odsiadywała karę. Powątpiewał on, czy ją znajdziemy w domu, bo powiada, że tego rodzaju kobiety cały dzień zwykły przepędzać na ulicy, żebrząc od przechodniów i potem upijając się w szynku.
Po wielu trudnościach odszukano aleję Randalla i dom, zamieszkiwany przez starą Molly. Obdarty chłopak, bawiący się w progu, ofiarował się zaprowadzić panów na górę i puścił się naprzód po skrzypiących i ciemnych schodach. Pan Clive zapiął szczelnie surdut dla ukrycia złotej dewizki od zegarka i szepnął do swego towarzysza, iż doznaje takiego uczucia, jakby wstępował do jaskini zbójców.
— Oto jej izba — rzekł chłopiec, waląc brudnemi pięściami we drzwi. — Pewnie panowie zastaną staruchę leżącą na podłodze, bo po kilku kieliszkach nie może już utrzymać się na nogach.
— Kto tam? — zapytał cichy i znękany głos z wewnątrz.
W miarę, jak oczy nowoprzybyłych przyzwyczajały się do okalających ciemności, dostrzegli oni leżącą w kącie na barłogu wynędzniałą postać kobiecą, której zapadłe oczy wpatrywały się w nich z trwogą i zadziwieniem.
— Czy tu mieszka kobieta, zwana Molly? — zapytał pan Clive.
— Któż to i czego potrzebuje od niej? — stękając z bólu i podnosząc się na siedzeniu, zapytała kobieta. — Niema jej od wczoraj, pewnie siedzi zamknięta w areszcie.
— Czy to wy jesteście Nancy? — przemagając wstręt swój i podchodząc bliżej nieco, zapytał pan Clive.
— Czegóż pan żąda ode mnie? — spytała leżąca strwożonym głosem. — Nie uczyniłam przecie nic złego. Od czterech tygodni leżę obłożnie chora,
— Chciałem tylko zapytać was o jedną dziewczynkę...
Nancy przerwała mu przestraszonym okrzykiem:
— Czy się jakie nieszczęście przytrafiło mojej małej Maryni?
— Bynajmniej; uspokój się, proszę. Moja córka spotkała ją wczoraj w towarzystwie starej kobiety, która obchodziła się z nią nieludzko.
— Biedne, drogie maleństwo! — zawołała Nancy. — Czy tylko znajduje się w bezpiecznem miejscu?
Pan Clive w kilku słowach opowiedział, jak rzeczy stały, poczem zapytał, czy mała była krewną Nancy?
Chora kobieta niespokojnie rozejrzała się dokoła, poczem poprosiła pana Clive, aby wyprawił chłopca z izby.
Gdy zostali sami, rzekła:
— Nie wiem wiele, ale opowiem chętnie to, na co patrzałam własnemi oczami.
Było to kilka miesięcy temu, w parną noc letnią. Molly wróciła do domu, niosąc małą na rękach. Była tak pijana, że zataczała się idąc, dziecko zaś miało rozciętą głowę i broczyło całe we krwi, tak że zrazu sądziłam, iż nie żyje. Wywiązała się z tego długa i ciężka choroba, w której życie dziewczynki wisiało na włosku. Robiłam, co mogłam, aby staruchy do niej nie dopuszczać. Gdy przyszło biedactwo do siebie, straciło pamięć zupełnie... tyle wie o swojej przeszłości, co i ja o niej. Jeżeli ją państwo zatrzymacie u siebie i dobrzy będziecie dla niej, to nic więcej nad to nie pragnę. Jest to dobre, kochane dziecko, jakiego nie znaleźć na świecie, i oczęta ma takie, jak mój Gimmy.
Całe sprawozdanie Nancy ograniczało się na tych kilku bardzo niejasnych faktach. Dodała jeszcze, iż sądzi, że stara Molly niewiele więcej wie od niej. Mała, prócz ładnych sukienek, nie miała na sobie żadnych kosztowności, któreby mogły skusić pożądliwość starej i nakłonić ją do skradzenia dziecka. (Nancy nie wiedziała o złotym łańcuszku).
Pan Clive, wysłuchawszy uważnie wszystkiego, wsunął w rękę chorej wcale pokaźną sumę pieniędzy i powiedział jej, że mała, powierzona jego pieczy, z wdzięcznością i przywiązaniem wspomina o niej; potem zwrócił się raz jeszcze od progu, dodając:
— Na wypadek, jeżelibyś potrzebowała kiedy pomocy, lub dowiedziała się czegokolwiek od starej Molly o dziecku, zostawię ci adres, dokąd się masz udać. Czy umiesz czytać?
— Trochę — wstydząc się nieco, odparła kobieta — znam litery drukowane.
Pan Clive schował kartę wizytową, którą był wyjął, i dał jej natomiast firmowy adres kupiecki „Spółki Braci Clive“. Potem życzliwie pożegnał biedną opuszczoną kobietę i wyszedł z izby. Pan Randolf przystanął jeszcze chwilę, aby i swój datek przyłączyć do daru ojca Wirginji.
Głośne błogosławieństwa Nancy towarzyszyły im aż do chwili wyjścia.
— Szczególnie tajemnicza sprawa! — mówił pan Clive, dążąc w sąsiednią ulicę, gdzie zostawili powóz. — Jestem tem wszystkiem równie niemal zainteresowany, jak i Wirginja. Ciekawym, czyby się zdało na co podać ogłoszenie do gazet?... ale że nie można ściśle określić żadnej daty... Wielki Boże! kto to?... — krzyknął naraz pan Clive. — Hej, panie! Trzymajcie go!... chwytajcie go!
Okrzyk ten dotyczył mężczyzny, który właśnie mijał tych panów. Był on bardzo szczególnej powierzchowności, z długiemi, białemi włosami, opadającemi na ramiona. Gdy usłyszał wołanie pana Clive, spojrzał na niego czarnemi, przenikliwemi oczami, zerwał się gwałtownie i znikł w przyległej, wąskiej uliczce tak szybko, jakby się był zapadł w ziemię.
— Co to jest? co się stało? — pytał zaniepokojony pan Randolf. — Czy ten szczególny człowiek okradł pana? Pobiegnę po policjanta, choć wątpię, czy w tej zakazanej okolicy znajdę którego.
Pan Clive stał nieruchomy w miejscu, z twarzą pobladłą od silnego wzruszenia.
— Nie potrzeba — wyrzekł cichym głosem, wspierając się na ramieniu młodego towarzysza. — Zdawało mi się, że spotkałem ducha... jednego wielkiego łotra, o którym sądziłem, że dawno już go niema na świecie. Szczególna rzecz, gdy w sierpniu byłem w Nowym Yorku, pewien znajomy mi sędzia dopytywał się mnie właśnie o tego nicponia. Muszę go zawiadomić, że człowiek ten żyje... był on... — tu pan Clive zawahał się chwilę — był on wmieszany w bardzo smutną sprawę, dotyczącą mego najmłodszego brata. Prosiłbym pana nie wspominać o tem spotkaniu mojej córce... Ona bardzo kochała stryja swego, choć była dzieckiem, gdy go widziała; nie chciałbym więc daremnie jej niepokoić...
Pan Randolf zapewnił o swojej dyskrecji, poczem obaj panowie wsiedli do karety i pojechali ku domowi.




ROZDZIAŁ XV.

— Kochana miss Wirginjo — mówiła z cichem westchnieniem Marjorie, składając książkę — jak pani myśli, czy ja odnajdę kiedy mego ojczulka?
Siedziały wtedy razem w wykwintnym buduarze Wirginji, na marmurowym kominku palił się jasny ogień, snopami światła obrzucając dziewczynkę, siedzącą naprzeciwko na niskim atłasowym stołeczku. Miss Clive, zagłębiona w fotelu, odjąwszy oczy od trzymanego w rękach haftu, wpatrywała się w nią zamyślona,
— Moje dziecię — rzekła — nie męcz ty ciągle biednej swojej główki nad rozwiązaniem tego zagadnienia. Wiesz, że papa przykazał ci jak najmniej o tem myśleć, dopóki całkiem do sił i zdrowia nie powrócisz.
— Nie pamiętam wcale mego ojca — ciągnęła dalej dziewczynka, ale zdaje mi się, że kiedyś... mówiłam z kimś... o odszukaniu go... A może mi się to tylko śniło...
— Tak, kochanie, wyobraź sobie, że to był sen tylko...
Miss Wirginja zawsze doznawała uczucia niepokoju, widząc, jak jej mała wychowanica w jednym zawsze kierunku myśl swoją wytężała. Chcąc ją rozerwać, otworzyła stojące obok biureczko z różanego drzewa i zachęciła dziewczynkę, aby obejrzała klejnoty, znajdujące się w szufladkach. Marjorie tyle razy słyszała o nich od Myrjam, że zbliżyła się zaciekawiona.
— Większa część tych kosztowności należała do mojej matki — mówiła miss Clive, naciskając sprężynę aksamitnego puzderka, zawierającego pyszny naszyjnik z drogocennych pereł. — Te perły miała mama na sobie w dzień swojego ślubu. Pokażę ci zaraz jej portret, który był w tej porze robiony. Te oryginalne złote paciorki i różowe topazy dostały mi się w spadku po babce mojej. Czy nie ładne?... Przypatrz się!
— O! miss Wirginjo! — zawołała dziewczynka, wpatrując się zachwycona w pyszny krzyż, wysadzany brylantami i rubinami. — Jak żyję, nie widziałam nic tak pięknego, jak to!... Wygląda jak krzyż z łez, z kroplą krwi serdecznej w pośrodku!
— Moja ty poetyczna stokrotko!... Skąd ty czerpiesz takie wzniosłe porównania! A to jak ci się podoba?
Był to maleńki gołąbek, cały wysadzany drobnemi brylancikami, w dziobku trzymał pierścionek z ogromnym szafirem. Całość tworzyła nader gustowny medaljon. Marjorie nie miała dość słów na wyrażenie podziwu.
— Ten kamuszek połyskuje jak wody zatoki w słońcu. Czy to od pana Clive ten ptaszeczek?
— Nie, Daisy. Moja matka otrzymała go w darze od kogoś, kogo bardzo kochałam. Drogi stryjaszek Jerzy! — dodała gorąco — jakżebym rada go zobaczyć!...
— Czy umarł? — nieśmiało zapytała Marjorie.
— Nie, Daisy... żyje, ale jest bardzo, bardzo daleko... na granicy Chin... nie wiem, czy go kiedy ujrzymy. Tu w tej dolnej szufladce są osobliwie rzeźbione wachlarze, które mi ten stryj przysłał stamtąd, gdy jeszcze byłam dzieckiem. Dawniej mieszkał tutaj, a moja matka bardzo go kochała.
Marjorie przyglądała się z ciekawością delikatnej rzeźbie z kości słoniowej i barwnym malowidłom na spłowiałej materji ozdobionej rysunkami dziwacznych pagód, fantastycznych ptaków i zwierząt.
Potem miss Wirginja wyjęła z bocznej skrytki minjaturę matki, którą obiecała była pokazać Marjorie, i dała jej do ręki zamknięte puzderko.
— Chyba to nie to — rzekła dziewczynka, pocisnąwszy sprężynkę. — O, jaki to piękny pan!... trochę, troszeczkę podobny do pana Clive... Ale to nie może być pan Clive!
— Ach! omyliłam się! — zawołała Wirginja z odcieniem niezadowolenia. — Proszę cię, maleńka, nie wspominaj o tem przed papą, że widziałaś ten portret. Przedstawia on właśnie tego stryja, o którym tylko co mówiłam, najmłodszego brata mego ojca.
Marjorie, zamyślona, nie odrywała oczu od minjatury. Wirginja przyciągnęła ją do siebie i spojrzała przez jej ramię.
— Biedny stryjaszek! — westchnęła.
— Czy uczynił co złego? — zapytała dziewczynka, podnosząc na swoją opiekunkę czyste i niewinne spojrzenie swoich siwych oczu.
Wirginja zawahała się...
— Dużo byłoby o tem opowiadać... Jest on trzecim z rzędu synem mego dziadka! Papa jest najstarszym, po nim następuje stryj Percy, który mieszka w Nowym Yorku. Stryj Jerzy był młodym, ślicznym mężczyzną, wysokiej, męskiej postawy, wesół zawsze i pełen dowcipu. Nosił mnie często na ramieniu, gdy byłam mała. Nie widziałam go już od jedenastu lat, a kocham go jakby to było wczoraj.
— Czemuż nie powraca do swoich? — spytała dziewczynka.
— Bo mój dziadek okropnie się z nim pogniewał. Ostatni raz, gdy go widziałam, wybierał się w podróż do Europy, dokąd dziadek wysyłał go w interesie firmy. Ściągnął na siebie gniew dziadka, bo się ożenił bez jego pozwolenia. Nie wiem, kim była jego żona i nikt z nas nie wie, chyba jeden papa. Ach! Daisy! dziadek nasz jest to człowiek nieugięty i bardzo surowy; poprzysiągł sobie, że nie chce na oczy widzieć biednego stryja Jerzego, z przyczyny tego nieszczęsnego małżeństwa i nie przyjął go, gdy powrócił. Wtedy stryjaszek ciężko zachorował u stryja Percy, zapewne w części ze zmartwienia. Pamiętam, że wszyscy wtedy mieli zabronione wspominać o nim przed dziadkiem. Papa jeden miał odwagę przemawiać za bratem i usiłował zmiękczyć dla niego serce ojca, ale tem ściągnął tylko gniew jego i na siebie. Gdy stryj Jerzy wrócił do zdrowia, udał się do Chin i odtąd stale tam przebywa. Zdaje mi się — choć nie chcę o to pytać, — że papa od czasu do czasu miewa od niego wiadomości. A ja takbym bardzo, bardzo pragnęła, aby powrócił — dodała Wirginja, zaciskając ręce, a łzy zakręciły się jej w oczach. — Spytam się papy, czy mogę napisać do niego.
— Biedny pan Jerzy! — z gorącem współczuciem dodała Marjorie. — Jakże mi go żal! Wydaje się tak dobrym. Przypomina mi kogoś...
— Tylko nie myśl i nie przypominaj sobie nic, maleńka — przerwała Wirginja, kładąc jej żartobliwie rękę na ustach. — Nie mogę patrzeć na portret stryja Jerzego, żeby mi się zaraz smutno nie zrobiło na sercu. Oto minjatura mojej matki, którą chciałam ci pokazać.
— Jakże pani podobna do swojej mamy! — zawołała Marjorie, wpatrując się w śliczne, uśmiechnięte rysy zmarłej. — Portret wygląda jakby z pani samej był zdjęty. A jaka to śliczna suknia! i perły te same, co widziałam. Miss Wirginjo — dodała po chwili zniżonym głosem — ile lat pani miała, gdy mama pani umarła?
— Piętnaście, Daisy. Byłam w tym wieku, kiedy najbardziej potrzebowałam matki. Moje biedne dziecię — dodała, przyciągając zasmuconą nagle dziewczynkę do siebie — w ten dzień, w który cię pierwszy raz spotkałam, po tem żałosnem spojrzeniu twoich smętnych oczu poznałam odrazu, że jesteś sierotą i powiedziałam sobie, że jeżeli w mocy mojej będzie choć trochę radości wnieść do twego życia, to uczynię to najniezawodniej.
Marjorie z nieopisanem uczuciem przytuliła się do niej.
— Odczuwam gorąco twoje położenie, moja biedna, maleńka Daisy — mówiła dalej. — Choć życie twoje upłynęło wśród zmartwień i biedy, a moje od kolebki otoczone było przywiązaniem i dostatkami; ale tak tobie, jak mnie zarówno brak kochającej matki... czy nie tak, kochanie? Może one obie z wysokości tych pogodnych niebios spoglądają na nas w tej chwili i cieszą się, że los postawił cię na mojej drodze. Pamiętaj, dziecię, miej zawsze zaufanie do mnie i jak matce swojej zwierzaj mi się z tem, co cię boli, lub niepokoi.
Marjorie przyrzekła jej to, a serdeczne słowa jej opiekunki wyryły się w kochającem sercu sieroty zgłoskami niezatartej wdzięczności.
— Panienko — odezwała się Myrjam z progu — Kareta czeka, a konie się niecierpliwią. Czy mam podać kapelusik miss Daisy?
Myrjam przyzwyczaiła się nazywać Marjorie „miss Daisy“, a gdy ją Wirginja zapytała, dlaczego tak mówi, odparła bez namysłu:
— To jest pańskie dziecko. Przekona się paniusia kiedyś, że stara Myrjam mówi prawdę.
Dwa miesiące upłynęły od chwili, gdy dziewczynka przybyła do Filadelfji, a miss Clive nic jeszcze nie postanowiła względem jej przyszłości. Urządziła systematyczny rozkład dnia dla niej, pilnowała regularnie jej nauk, a w dni, w które nie zabierała jej z sobą do miasta, posyłała ją na spacer pod opieką Myrjam.
Młode przyjaciółki Wirginji śmiały się i żartowały z nowego jej kaprysu, ale ona nic sobie z tego nie robiła i nie ustawała w gorliwem spełnianiu dobrowolnie przyjętych na siebie obowiązków. Przywiązywała się coraz bardziej do małej swej protegowanej i nosiła się już od jakiegoś czasu z myślą, do której wykonania czekała tylko aprobaty ojca.
Tego dnia nikogo obcego nie było na kolacji, i Marjorie, posłuchawszy przez pół godziny śpiewu miss Wirginji, poszła spać, ucałowawszy czule na dobranoc swoją opiekunkę. Gdy po jej odejściu pan Clive zapalił cygaro, córka, usiadłszy na ulubionem swem miejscu, u nóg jego, rzekła:
Byłam u pani Moulton dzisiaj, papo. Tak tam przyjemnie u niej! Zdawało mi się, że mi się wróciły dziecinne moje lata i że znowu jestem pensjonarką.
— Czyżbyś chciała wrócić do pani Dubarry? — zapytał pan i Clive, udając przestraszonego. — Ta francuzica i jej rachunki już mi kością w gardle stanęły.
— Biedna, poczciwa madame! — zaśmiała się Wirginja, — ale uspokój się, papo. Nie mam zamiaru wracać na szkolną ławę. Zbyt dobrze mi jest przy tobie, wiem jednak, że zawsze lubiłeś dobrą panią Moulton.
— Zacna kobieta i dystyngowana — potwierdził pan Clive. — Jakże jej się powodzi?
— Nieźle, ale też i niebardzo dobrze. Muszę poradzić pani Peyton, aby do niej posyłała swoje dziewczynki. Byłoby to z wielką korzyścią dla niej, gdyby mogła dostać więcej uczennic. Papeczko — dodała, przymilając się — a gdybyśmy też do niej oddali Daisy?
Masz tobie! — zaśmiał się pan Clive, głaszcząc córkę po twarzy. — Wyszło szydło z worka! zaraz się domyśliłem, że masz jakiś interes do mnie. I cóż pani Moulton powiada na ten piękny projekt?
— Daisy niezmiernie ujęła ją za serce, długo rozmawiałam z nią o niej na osobności. Zdaje mi się, że możnaby jej z całem zaufaniem powierzyć naszą maleńką... Ja, widzisz, papo — dodała pokornie — jestem trochę za młoda; mogłabym wpaść z jednej ostateczności w drugą: być albo nadto surową, albo zbyt pobłażliwą dla Daisy. Jestem prędką, niecierpliwię się o byle co, a obchodząc się z nią szorstko, mogłabym zwichnąć jej charakter.
Pan Clive popatrzył z czułością na słodkie oblicze, pochylone ku niemu, i pomyślał sobie w duchu, że nie było obawy, aby właścicielka takich oczu grzeszyła zbytkiem srogości.
— A cóżbyś powiedziała na to, gdybym plan twój uznał za zbyt kosztowny? Wykształcenie Daisy na nauczycielkę zabierze kilka lat czasu i pociągnie za sobą znaczne wydatki.
— Nie sądzę, abyś mi odmówił, papo... — rzekła Wirginja, całując go w rękę.
— A gdybym też tak uczynił?
— W takim razie — spokojnie, ale z pewną stanowczością odparła córka — byłabym zmuszoną poprosić cię o część pieniędzy, zostawionych mi przez mamę. Przyjęłam na siebie odpowiedzialność za przyszłość sierotki i nie mogę cofnąć się przed obowiązkiem.
Pan Clive z dumą i czułością spojrzał w twarz jedynaczki.
— Słusznie! — rzekł — widzę w tem objaw naszego uporu rodzinnego.
— O drogi papo, czyżbym powiedziała coś niewłaściwego?
— Bynajmniej, ukochana moja. Widzę, że dobrze rozważyłaś swoje plany. Oświadczam ci więc, iż zgadzam się na nie najchętniej i rachunki akuratnie płacić będę z mojej kieszeni. A to mi niebo dało rezolutną córeczkę!
— O, dziękuję ci, dziękuję stokrotnie, papo, za siebie i za Daisy!... — wołała Wirginja, ściskając ojca serdecznie. — Domyśliłam się, że chcesz tylko podrażnić się ze mną! Papo — dodała po chwili, nabrawszy odwagi — nie na tem koniec... chcę cię prosić jeszcze o jedną łaskę. Nie gniewaj się tylko na mnie. Powiedz mi, co się dzieje ze stryjem Jerzym?
Pan Clive drgnął na te słowa.
— Skąd ci przyszło o to pytać?
— Dziś przypadkowo, gdy przeglądałam moje klejnoty, wpadła mi w rękę jego minjatura. Wszak miewasz wiadomości o nim?
— Tak — krótko odparł ojciec. — Wybiera się wkrótce do nas z powrotem?
— Czy być może?!
— Nie mówiłem nigdy obszernie z tobą o tem wszystkiem, bo był to przykry temat, ale skorośmy zaczęli o tem rozmawiać, gotów jestem odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania. Jeżeli powróci w nasze strony, mogą cię dojść z boku o nim i o wszystkiem fałszywe komentarze; wolę więc, abyś wiedziała całą prawdę. Percy i ja napisaliśmy do Jerzego, doradzając mu powrót. Dziadek twój posunął się w lata i mocno podupadł na zdrowiu. Może okaże się skłonniejszym do przebłagania, a w takim razie potrzeba, aby Jerzy był tu na miejscu.
— O! jakże się cieszę! — z głębokiem uczuciem zawołała Wirginja. — Czy i żonę swoją przywiezie ze sobą?
— Ależ, moje dziecko!... ach! zapomniałem, że nie wiesz jaką tajemnicą osłoniony jest los tej nieszczęsnej kobiety. Jerzy, otrzymawszy bardzo surowy list od ojca, przeprawił się przez ocean, zostawiając żonę w Anglji. Zaledwie przybył do Nowego Yorku, rozchorował się śmiertelnie. Żona, nie mając od niego żadnych wiadomości, puściła się z dzieckiem w podróż do Ameryki i przepadła gdzieś bez śladu.
— Jakże to okropne! — zawołała Wirginja z przejęciem.
— Cóżbyś dopiero powiedziała, gdybyś widziała rozpacz biedaka, który, przyszedłszy do zdrowia, napisał do żony, a zamiast odpowiedzi otrzymał od znajomych wiadomość, iż popłynęła do Ameryki. Nigdy, pomimo najstaranniejszych poszukiwań, nie doszedł prawdy, czy przybyła na miejsce; gdyż, jak się zdaje, podróżowała pod przybranem nazwiskiem. Biedny Jerzy ze zmartwienia o mało nie popadł w recydywę. Choć to brzmi okrutnie, ale sądzę, że w tych nieprzychylnych warunkach lepiej się stało dla mojego brata, że ta biedaczka przepadła bez wieści; choć bowiem ojciec nasz może zczasem przebaczyć Jerzemu, ale nigdy nie zgodziłby się żony jego przyznać za synową.
— Czyż była tak okropną kobietą?
— Nie mogę o tem sądzić, moja droga. Trudno było o to pytać Jerzego, przedmiot ten był nadto drażliwy. Percy otwarciej rozmawiał o tem z Jerzym. Wiem, że żona jego była Francuzką i że uchodziła za bardzo piękną. Brat nasz, liczący podówczas zaledwie dwudziesty czwarty rok, łatwo mógł popaść w sidła zręcznej intrygantki. Francuzi to djabelnie przebiegły naród — dodał pan Clive, który widocznie dzielił głęboko zakorzenione uprzedzenia swoich ziomków. Nie chodzi mi tyle o bratową, ale mi szkoda dziecka.
— Czy to był chłopczyk, czy dziewczynka?
— Nie przypominam sobie; w każdym razie dziecko to byłoby mu wielką osłodą w życiu i pociechą na jego dobrowolnem wygnaniu. Wyrobił sobie samodzielnie bardzo piękne stanowisko w Chinach i musiał do tej pory zebrać już duży majątek. Chiny przedstawiają obszerne pole działania dla umysłu przedsiębiorczego.
— Dziękuję ci, ojcze, za okazane mi zaufanie — rzekła Wirginja, podnosząc się z miejsca. — Cała ta smutna historja bardzo mnie rozrzewniła. Czy wychodzisz do miasta? Ja czuję się tak zmęczoną po spacerze, że dziś udam się wcześniej na spoczynek.
Nazajutrz Wirginja powiedziała Marjorie o projekcie, jaki miała względem niej. Dziewczynka była uradowana. Żądza wiedzy budziła się w niej coraz silniej, a perspektywa zostawania pod opieką łagodnej i dobrej pani Moulton wydała się jej nader ponętną. Przemogła już była poczęści wrodzoną nieśmiałość swoją i myśl zostania się wśród obcych nie trwożyła jej tak, jak dawniej. Wirginja postanowiła umieścić ją na pensji jako miejscową uczennicę, a zabierać ją do siebie na święta i wakacje. Zajęła się też gorliwie przygotowaniem wyprawki dla swej małej protegowanej.
W pierwszym tygodniu po Nowym Roku Marjorie została odwieziona do pani Moulton.
Zostawmy ją tam siedzącą spokojnie pod oknem nad stosem książek i, korzystając z przywilejów autora, przeskoczymy jednym zamachem pióra następne sześć lat, aby odsłonić nową kartę życia naszej małej bohaterki.




ROZDZIAŁ XVI.
PO SZEŚCIU LATACH.

Wchodzimy do obszernego, staroświeckiego domu, zbudowanego na wzór wszystkich mieszkań plantatorów. Duża sień na parterze przedziela pokoje od kuchni. Sień ta, łącząca część gospodarską i ułatwiająca dozór nad służbą, została przybudowaną, gdy stara pani Frost wraz z siostrzenicą swoją, Deborą, zamieszkały przy wnuku owdowiałym. Od tego czasu jednak rodzina poniosła bolesną stratę, umarł bowiem także i Ruben Frost, ojciec dwojga dzieci, Pozy i Puka. Wtedy staruszka babka, mianowana opiekunką małoletnich sierot, osiadła stale na plantacji, mając przy sobie do pomocy, oprócz Debory, wnuczkę swoją, Dorę Lyndon. Choć gospodarstwo z przyczyny wojny domowej, szerzącej się w kraju, szło w ruinę i coraz bardziej upadało, pani Frost trwała niewzruszenie w postanowieniu bronienia i utrzymania dla wnuków resztek ojcowskiej spuścizny.
— Wszystko przepadło! — mówił mały Puk, wyglądając przez okno zdesperowany. — Takie już moje szczęście! Ile razy chcę pójść do sadzawki łowić żaby, zawsze wtedy deszcz zaczyna padać.
— Jonatanie Edwardzie Frost! — zawołała zgorszona Pozy, opuszczając lalkę — czy ci nie wstyd chcieć pogody, gdy ziemia pragnie deszczu?
— Nie, nie wstyd mi! — rezolutnie odparł chłopczyk. — Przez dwa tygodnie deszcz nie padał!... mógł poczekać jeszcze jeden dzień... Tak mi się chciało złapać choć jedną zieloną żabkę!... Chciałbym nawet, żeby zawsze była pogoda.
— Jesteś samolubem! — energicznie zaprotestowała siostrzyczka. — Czyż ci tylko co nie mówiłam, że ziemia łaknie deszczu? To mówiła wczoraj wieczór i Silwy, i ciotka Debora. Pan Bóg nie będzie cię kochał, jeżeli tylko zawsze o sobie będziesz myślał.
— A ty skąd wiesz o tem? — Prosiłem wczoraj ciotki Dobby o to, czybyś i ty nie mogła pójść ze mną... i pozwoliła pod warunkiem, że będę grzeczny... a ja — dodał przymilającym tonem — chciałem złapać także i dla ciebie żabkę, siostrzyczko... zieloną żabkę z takiemi dużemi oczami...
— Czy doprawdy? — odparła udobruchana dziewczynka, zapominając o swoich skrupułach i podchodząc ku niemu. — No! może wreszcie wyjaśni się... a nie dziś, to jutro... Będę prosić Pana Boga o pogodę i ty proś także... ale z całych sił... Jesteś dobrym braciszkiem, Puku, żeś o mnie myślał.
I Pozy z właściwą sobie powagą, po macierzyńsku poklepała go po główce.
Na widok ołowianych chmur, które nadciągały od zachodu i zasłaniały cały widnokrąg nieba, Puk, odchodząc od okna, rzekł:
— No, na dziś już niema o czem myśleć. Wiesz co, chodźmy do kuchni, zobaczymy, co Chloe (Kloe) robi.
Mała parka, trzymając się za rączki, zbiegła ze schodów, szczebiocząc wesoło. Mijając drzwi pokoju, w którym siedziała babcia Frost z ciotką Debby, Puk znacząco położył paluszek na buzi, przykazując milczenie swej sześcioletniej siostrzyczce.
Dwaj mali figlarze szczęśliwie i niepostrzeżenie dostali się do kuchni, gdzie zastali Chloe robiącą bułeczki. Stara kucharka dała im zaraz kawał ciasta do rozwałkowania i opasała ich do tej roboty grubemi fartuchami. Pozy skrzętnie zabrała się do pracy, zakasawszy rękawki nad bieluchnemi, jak śnieg i pulchnemi rączkami. Puk zaś, gardząc kobiecem zajęciem, ograniczył się na wpakowaniu cichaczem kilku czarnych szpilek w bułeczki, aby wyglądały jak rodzynki. Potem zakręcił się po kuchni, obmyślając jakąś nową psotę. Błyszczący kurek od wodociągu nasunął mu świetną myśl puszczenia prądu wody na ziemię. Oszczędziłoby to dobrej Chloe trudu szorowania podłogi, a przytem woda wypędziłaby niezawodnie z dziury tego szczura, którego nikt upolować nie mógł; Puk aż klasnął w rączki z radości.
— Czego się śmiejesz? — spytała Pozy, słysząc go chichoczącego pocichu.
— Z czegoś bardzo śmiesznego — odparł chłopczyk tajemniczo. — Nie mów tylko nic, Pozy... Chcę urządzić polowanie na szczura.
— Jakże się zabierzesz do tego? — dodała zaciekawiona.
— Zobaczysz!
Sylwja, piastunka dzieci, zajęta była w przyległej pralni krochmaleniem białych sukienek Pozy. Dziewczynka, położywszy ciastko swoje na blasze, przybiegła, ofiarując jej swoją pomoc; wdrapała się więc na stołek, chcąc się dostać do balji, i cały słoiczek błękitnej farbki, schwycony ze stołu, wsypała do wody.
— Chryste Panie! — wykrzyknęła murzynka, chwytając oburącz małą przestępczynię i dość gwałtownie stawiając ją na ziemię. — Cóż panience znowu strzeliło do główki?... Któż tak robi? Proszę-no popatrzeć! Całe pranie na nic... Że też to panienka nigdy spokojnie w miejscu usiedzieć nie może!
— Przecież zawsze lejesz farbkę do wody, Sylwjo — broniła się Pozy — widziałam to na własne oczy.
W tejże samej chwili głośny krzyk dał się słyszeć w kuchni, a Sylwja i Pozy, dając za wygraną argumentom, pobiegły zobaczyć, co się dzieje.
Chloe spostrzegła z przestrachem strumienie wody, płynące po podłodze; schwyciła więc Puka za ramię i trzęsła nim z całej siły; on zaś bronił się, krzycząc, machając rączkami, kopiąc nogami i usiłując ugryźć ją w rękę, aby się tylko uwolnić.
Blot zaś, mały czarny jamnik, przywiązany bardzo do Puka, dawał jednocześnie dowody tego przywiązania, szczekając głośno i przyskakując ztyłu do bosych nóg kucharki.
— Co się stało? — zawołał ostry głos z progu, i ciotka Debby, objąwszy jednym rzutem oka położenie, uniosła suknię w górę, przeszła szybko na palcach po zalanej podłodze i zakręciła kurek od wodociągu, zapobiegając dalszej powodzi.
— Jak żyję, nie widziałam takiego dziecka! — zawołała energicznie. — Chloe, puść go! Puk, zaprzestań tych krzyków i powiedz, co cię skusiło do tej nowej psoty?
— Siedmiu złych duchów — uroczyście odparł chłopczyk, przypomniawszy sobie czytany tego dnia ustęp z biblji.
— Nieznośny smarkaczu! — strofowała ciotka, walcząc między gniewem a ochotą do śmiechu. — Sama już nie wiem, co z tobą począć! Czy widzisz, ile kłopotu narobiłeś? Weź ścierkę, Sylwjo, i pomóż Chloe uporządkować kuchnię.
— Chciał tylko szczura wypędzić z dziury — tłumaczyła Pozy, stając obok brata i gotując się do walecznej obrony.
— Tak — potwierdził Puk — chciałem widzieć, jak szczur będzie uciekał... O, ciociu Debby, czy myślisz, że byłby się naprawdę utopił?
Ciotka nie chciała wszczynać dyskusji w tym przedmiocie.
— Niebo się wyjaśnia! — zawołała nagle Pozy, wyjrzawszy przez okno.
Wiadomość ta rozproszyła w jednej chwili smutek Puka.
— Czy możemy iść nad sadzawkę, ciociu? — zapytał nieśmiało.
— Dobrze, tylko odziejcie się ciepło — odparła po chwili miss Debora, patrząc w rozpromienione nadzieją twarzyczki dzieci. — Pamiętajcie tylko, że gdy znowu co zbroicie, to za karę położę was spać.
Puk skoczył żywo na górę po siatkę, a Sylwja ubrała tymczasem Pozy. Blot, siedzący na tylnych nogach, przyglądał się tym przygotowaniom i objawiał swoje zadowolenie, bijąc ogonkiem o ziemię.
Ciotka Debora uśmiechnęła się mimowoli, patrząc za odchodzącą małą parką, dążącą w głąb ogrodu, i pomyślała sobie, jaką też nową psotę wymyślą ci niepoprawni figlarze?
Żabia sadzawka, jak ją nazywano, leżała opodal plantacji i nie była głęboka. Było to ulubione miejsce zabawy dzieci, choć drzewa nie rosły dokoła.
— Trzymaj Blota, bo gotów rzucić się do wody i wystraszyć żaby — odezwał się Puk tonem znawcy. — Zapuszczę siatkę tutaj, obok tego dużego kamienia i złapię tę ogromną ropuchę.
Nastała chwila drżącego oczekiwania; Puk westchnął zawiedziony.
— Uciekła! — powiedział.
— Pewnie do swoich dzieci, do małych, biednych ropuszek — wtrąciła Pozy, zniżając głos. — Prędko, braciszku, oto druga nadpływa!
Puk z wielkiego wzruszenia przechylił się tak silnie nad sadzawką, że się zsunął do wody.
— Mam ją! — zawołał triumfująco, pokazując żabę w małej swej zaciśniętej garstce. — Przestań krzyczeć, Pozy, woda wcale niegłęboka.
Ale masz nowe pończoszki na nogach, a ciotka Debby powiedziała, że jeżeli zbroimy co złego, to nas zapakuje do łóżka za karę — wołała żałośnie Pozy, puszczając przez nieuwagę Blota, który na wzór swego małego pana wskoczył również do wody.
— To i cóż z togo? Nie dbam o to tak bardzo, jeżeli i tobie także każą iść spać. Nie płacz, Pozy; weź ode mnie tę żabę, bo jej utrzymać nie mogę, i wrzuć ją do cebrzyka.
— Czy woda bardzo zimna? — lękliwie zapytała dziewczynka, nie mogąc rączką dostać do miejsca, gdzie zanurzony powyżej kostek, stał Puk, walcząc z wyślizgującą się żabą.
— Czy tak, czy tak... już wiem, że odsiedzimy karę — dodała żałośnie — a w żadnym razie... nie opuszczę mego braciszka!
To mówiąc tonem bohaterskim, Pozy uniosła spódniczki i rezolutnie pośpieszyła z pomocą. Ale jakoś ta wodna wycieczka nie przypadła jej wcale do gustu. Kamyki na dnie były śliskie, a Blot obryzgał ją całą wodą i mułem; w dodatku bała się ogromnie wężów. Ale w dziecinnej tej piersi biło waleczne serduszko i choć często strofowała starszego od siebie Puka, była jednak niewolnicą wszystkich jego fantazyj i zachcianek; to też szła naprzód ku niemu, śmiejąc się nieco drżącym głosem, gdy naraz węgorz przewinął się tak blisko niej, że nabawił ją śmiertelnego strachu.
— O! o! o! — zaczęła krzyczeć, tracąc główkę. — Ukąsi nas! zje... ty niedobry, niepoczciwy chłopcze! pocoś mnie tu sprowadził? Będziemy zjedzeni żywcem, jak te dzieci, które urągały łysemu Nehemjaszowi.
— Nie Nehemjaszowi, ale Eljaszowi — poprawił Puk, równie prawie wystraszony jak i ona, choć nadrabiał miną; to mówiąc, żywo skierował się ku brzegowi.
— Nieprawda! Eljasz był tym prorokiem, którego kruki niebieskie karmiły... i... i... biegnę prosto do ciotki Debby, aby jej powiedzieć, że nie umiesz lekcji!...
— Dam ci zieloną żabkę w podarunku — kapitulując, odezwał się chłopczyk.
Ale Pozy nie dała się przekupić. Pobiegła naprzód z wyzywająco podniesioną główką, a Puk, gwizdnąwszy na Blota, poszedł za nią ku domowi, niosąc cebrzyk z ukochaną swoją żabą i rozmyślając smutnie nad czekającą go karą.
Znacząc po całym domu ślady swojego przejścia, mali winowajcy, przemokli do nitki, stanęli jednocześnie przed trybunałem ciotki Debby i babci. Płacząc, Pozy opowiedziała całą historję; ale wspaniałomyślne jej serduszko zadrżało z trwogi, gdy zobaczyła groźny wzrok ciotki, zwracający się od Puka ku miejscu, gdzie zwykle chowaną była brzozowa rózeczka.
— On bardzo żałuje tego, co zrobił! — zawołała błagalnie. — Babciu! wstaw się za nami do cioci... Niech nas położy do łóżka, ale niechaj nie bije Puka... zamoczyłam się z własnej woli... naprawdę!
Pani Frost, kwakierka, o bardzo miłej i spokojnej powierzchowności, o siwych włosach, gładko zaczesanych pod tradycjonalnym, śnieżystym czepkiem, położyła trzymaną w ręku drutową robotę i zapytała łagodnie:
— Co mówisz, maleńka?
— To, babciu, że Puk zapomniał, wchodząc do wody, że miał na sobie ażurowe pończoszki, i że nigdy już, nigdy nie pójdziemy do sadzawki.
— Jabym nigdy nie miał pójść do żabiej sadzawki! — zaprotestował chłopczyk... — O! przepraszam bardzo! Wolę już w skórę dostać!... Jestem gotów, ciociu Debby... tym razem nie będę bardzo krzyczeć.
Słysząc to heroiczne zapewnienie, babcia uśmiechnęła się.
— Chodź tu bliżej, dziecko — rzekła. — Jeżeli wstawię się za tobą do cioci Debby, czy przyrzeczesz mi, że będziesz grzeczny? Widzisz, maleńki, dzieci muszą być grzeczne i posłuszne, a Pozy i ty jesteście bardzo swawolni.
— To tak trudno być zawsze grzecznym i posłusznym! — westchnął żałośnie Puk — a coś przecie trzeba robić i bawić się na dworze, bo tu nas w domu nikt nie potrzebuje. Sylwja pierze, a Chloe zwarjowała, bo wypuściłem wodę z kranu, aby wystraszyć szczura z nory; Kato wyjechał wozem w pole, Dżim kopie w ogrodzie, a Dora nie wpuszcza nas do swego pokoju...
I chłopczyna, kończąc wyliczanie swoich nieszczęść, westchnął powtórnie.
— Tym razem ograniczę się na położeniu was do łóżka — rzekła ciotka Debora, zamieniwszy spojrzenie z babcią — ale pozostaniecie w niem aż do herbaty i nie dostaniecie leguminy na obiad, cytrynowej leguminy... — dodała, widząc przedłużone twarzyczki dwojga małych winowajców. — A jeżeli jeszcze raz zrobisz coś podobnego, Puku, to dostaniesz tą nową rózgą, którą kazałam Katonowi wczoraj zrobić.
To mówiąc, ciotka Debby energicznie poprowadziła dzieci i szybkim krokiem wyszła z niemi z pokoju.
— Ta ciotka Debby taka prędka i porywcza! Tak mnie to męczy, gdy słyszę jej głos — rzekła Dora Lyndon, wychodząc z za firanki, poza którą kryła się cały czas, aby jej przypadkiem nie kazano rozbierać dzieci.
Była to ładna, osiemnastoletnia panienka, biała i różowa na twarzy, powolna w ruchach i obojętna na wszystko, co nie było przyjemnością lub zabawą. Temperament jej limfatyczny doprowadzał do rozpaczy czynną i energiczną miss Deborę, tak że ją nieraz strofowała za niedbalstwo i próżność.
— Ty zaś, Doro, nie lubisz męczyć się niepotrzebnie — z odcieniem wymówki odparła babka Frost.
Dora zlekka wzruszyła ramionami i, oparłszy nogi o taburet, zabrała się do czytania dalej jakiegoś romansu.
Po chwili wróciła miss Debora z twarzą zadowoloną.
— Już obmyśliłam sposób zaradzenia temu wszystkiemu — rzekła, siadając. — Plan już gotowy, a mam nadzieję, że zyska twoją aprobatę, ciotko. Te dzieci doprowadzają mnie do ostatecznych granic niecierpliwości. Murzyni nie są dla nich właściwem towarzystwem, a ja nie mogę zajmować się niemi bezustannie... Biedny Puk, miał słuszność, mówiąc, że go nikt z nas nie potrzebuje. Zaczął on już dziesiąty rok, a Pozy skończyła sześć lat... wielki czas, aby się zaczęli czegoś uczyć. Gdybyśmy więc mogli znaleźć jaką przyzwoitą młodą nauczycielkę, sądzę, że byłoby to z wielką korzyścią dla nich... Dora wprawdzie mogłaby się niemi zająć, gdyby chciała, ale wiadoma rzecz, że ona jest do niczego...
— Dziękuję za kompliment — śmiejąc się, wtrąciła Dora.
— O! jesteś tu?... nie wiedziałam .. zresztą jest to szczera prawda, którą ci często powtarzam w żywe oczy... Ty nie masz ani cierpliwości, ani dość umiejętności, aby się zająć ich edukacją...
— Ciotka zanadto dla mnie łaskawa — odparła Dora obrażona.
— Mówię, jak jest... nie otrzymałaś dostatecznego wykształcenia, aby móc uczyć drugich — mówiła ciotka z niewzruszonym spokojem. — Te dzieci poprostu marnują się i wkońcu całkiem zdziczeją. Gdybyśmy tu mieli szkoły takie, jak w Massachusets, tobym je tam umieściła bez namysłu, ale jedyny dobry zakład wychowawczy w Run został zamknięty skutkiem wojny, czy też intryg tych secesjonistów...
— I dobrze się stało — złośliwie przerwała Dora. — Nie potrzebujemy tutaj nowych reform, znoszących niewolę.
— Doro Lyndon, nikt się nie pyta o twoje zdanie! — surowo zgromiła ją ciotka. — Jesteśmy wszyscy w tym domu wyznawcami Boga i sprzymierzeńcami Związku Stanów — dodała z uporem i stałością purytańskich swoich przodków, prostując dumnie głowę — i nie życzymy sobie wcale słuchać zdań odstępczych, któremi przejęłaś się podczas ostatniej bytności swojej w Richmond.
— Dziwię ci się, Doro! — poważnie odezwała się babka. — Jak śmiesz odzywać się w obronie podobnych zasad, gdy wiesz, żeśmy wszyscy równi w obliczu Boga i że potępiamy niewolę, jako grzech przeciwko obowiązującemu nas prawu miłości bliźniego. Zabraniam ci odzywać się w ten sposób w mojej obecności...
— Nie sądziłam, że cię to obrazi, babciu — rzekła wnuczka, usuwając się we framugę okna i wycofując się z rozmowy.
— Cóż więc obmyśliłaś dla dzieci? — spytała po chwili pani Frost, zwracając się do miss Debory.
— To, że trzeba koniecznie wziąć kogoś do nich. Tu w okolicy niema odpowiedniej osoby, ale możeby w liczbie uczennic Ludwiki Moulton znalazła się jaka przyzwoita, pobożna i niezbyt wymagająca panienka, któraby się zgodziła do nas przyjechać w charakterze nauczycielki.
Babcia namyślała się.
— Może masz słuszność — rzekła — ale wiesz, że fundusze nasze są ograniczone.
— Wiem — szybko wtrąciła ciotka Debby, nie odejmując oczu od szycia — ale mam pewną sumkę odłożoną na bok, którą mogę oddać na ten użytek. Nie mogę pozwolić, aby dzieci Rubena rosły dziko, jak płonki.
I łza zabłysła w jej oku, ale ją szybko otarła.
— Jest to bardzo szlachetny zamiar i Bóg ci za to wynagrodzi — z wdzięcznością odparła stara kobieta. — Zgadzam się w zupełności z twojem życzeniem... Napisz więc do Ludwiki Moulton, pozdrów ją ode mnie i zapytaj, czy nie miała jakich wiadomości od Salomona.
Ciotka Debora złożyła szycie, wyjęła z szufladki starą skórzaną tekę i naprędce zredagowała list do pani Moulton, pomimo opozycji Dory, która wcale nie aprobowała planu sprowadzenia nauczycielki, pocieszając się tem tylko, że żadna rozsądna osoba nie zechce skazać się dobrowolnie na takie wygnanie. Gdyby się zaś znalazła taka istota ograniczona, to przynajmniej ta będzie z niej korzyść, że przywiezie z miasta świeże mody i doda jej konceptu, jak przerobić starą czarną, jedwabną suknię na coś modnego.
Gdy miss Debora poszła przed herbatą uwolnić małych przestępców z więzienia, zastała Pozy klęczącą przed Pukiem na ziemi z nożyczkami w rękach, przebraną w swoją najlepszą suknię, na której Puk zrobił już dawniej przypadkowo dużą plamę atramentem.
— Co to ma znaczyć? — zapytała ciotka — czy chcesz go skaleczyć?
— Nie, proszę cioci. Biedny Puk, wspinając się na krzesło, złamał je i wbił sobie drzazgę w bosą nóżkę — rzekła Pozy ze łzami w niebieskich oczętach; klęcząc, trzymała go za tę nóżkę i operowała ranę zapomocą ostrych nożyczek cioci.
— Jak żyję, nie widziałam podobnych małpeczek! — zawołała ciotka, doprowadzona do desperacji, i ratując swoje nożyczki, a zabierając się do zranionej nóżki chłopca, dodała: Ale już ja mam na was sposób!
To mówiąc, tajemniczo potrząsnęła głową.
Wprawiło to dzieci w ogromne zaciekawienie, ale nic się od ciotki nie mogły dowiedzieć, a na wszelkie ich zapytania odpowiadała krótko:
— Czekajcie, już nie będziecie mogli tak dokazywać i tyle psocić!
Potem ucałowała oboje gorąco i zawołała Sylwję, aby przyszła ich ubrać.




ROZDZIAŁ XVII.

Mistress Moulton siedziała w swoim pokoju, odczytując list tylko co odebrany z poczty. Po krótkiem zastanowieniu zadzwoniła na pokojową.
— Magdaleno — rzekła do niej — idź do pokoju miss Daisy i poproś ją, aby przyszła do mnie, gdy skończy się ubierać. Potem bądź gotowa, bo odprowadzisz ją do pana Clive.
Po chwili zastukano do drzwi.
— Czy pani mnie potrzebuje? — spytał głos łagodny i dźwięczny. — Byłam już oddawna ubrana, gdy pani po mnie przysłała; kończyłam tylko pakowanie moich malowniczych łachmanów do koszyka.
— Malowniczych łachmanów? Cóż to jest? Wytłumasz się, proszę, Daisy.
Wiotka postać dziewczęcia, pełna wdzięku i niezrównanej prostoty, ubrana w przejrzystą muślinową, białą suknię, przysunęła się do przełożonej. Była to ta sama twarz słodka i niewinna, którą znaliśmy przed sześciu laty, z wielkiemi siwemi oczami, przysłonionemi kiedy niekiedy mgłą smutku. Jasne, złociste włosy, sczesane z białego czoła, spięte były w gruby węzeł ztyłu nad szyją, której kształty białe i wysmukłe rysowały się delikatnie pod osłoną koronki. Pani Moulton przyciągnęła Marjorie do siebie i przypatrzyła jej się uważnie.
— Mówię o moim kostjumie do żywych obrazów — tłumaczyła się wychowanica. — Myrjam przyniosła mi go dziś zrana do przymierzenia.
— A, przypominam sobie teraz. Mówisz o tem przedstawieniu na rzecz chorych biedaków. Posłałam po ciebie, moja droga, bo chciałam pomówić z tobą w pewnym interesie, sądząc, że może znajdziesz sposobność porozumienia się w tym względzie z panem Clive, albo z Wirginją.
— Dobrze, droga pani — odparła Marjorie, nieco zdziwiona tym wstępem.
— Otrzymałam tylko co list od mojej krewnej, zamieszkałej przy tej drogiej staruszce, mistress Frost, o której opowiadałam ci nieraz. Ona to wychowała mnie od dziecka, to też nie mam droższej nad nią istoty na całym świecie. Otóż siostrzenica jej, Debora, pisze mi, że poszukuje nauczycielki do dwojga wnucząt pani Frost. Z wielu względów sądzę, że miejsce to byłoby bardzo odpowiednie dla ciebie, moja droga.
— Jakże się cieszę! — zawołała Marjorie.
— Dzieci są jeszcze małe i, jak mi pisze Debora, bardzo swawolne, ale milutkie i pojętne. Pragnęłabym jeszcze czas jakiś zatrzymać cię przy sobie, drogie dziecko, ale druga równie dobra sposobność nieprędko może się trafić. Sama mówiłaś mi, że chciałabyś zawód swój nauczycielski rozpocząć od edukacji małych dzieci. Rodzina ta jest zewszechmiar zacną i pobożną; wiem, że otoczy cię opieką i przywiązaniem, a pensja, jaką Debora ofiarowuje, jest dosyć znaczną. Jedno jest tylko, nad czem trzeba się dobrze zastanowić... czy nie obawiałabyś się jechać na południe w tym wojennym czasie? Debby pisze mi wprawdzie, że dotąd nie byli niepokojeni przez wojska, bo miejscowość, zamieszkiwana przez nich, leży zdala od publicznego traktu!
— O! ja się nie boję niczego — upewniała Marjorie, ale muszę wpierw otrzymać zezwolenie moich opiekunów. Pragnę bardzo iść już o własnych siłach.
Łzy zabłysły w jej pięknych, zamyślonych oczach. Pani Moulton pogłaskała ją po twarzy.
— Wiem, dziecko drogie, że nigdy nie zawiedziesz oczekiwań naszych, ani nadziei, jakie pokładamy w tobie, i cieszę się, że ci się uśmiecha myśl pobytu w domu zacnych moich przyjaciół. Musiałam nadmienić ci o tem niezwłocznie, bo Debora pisze mi, że trafia się dobra sposobność odbycia podróży razem z jakimś sąsiadem, który się wkrótce wybiera do Filadelfji. A teraz idź do swoich przyjaciół, moje dziecię. Pozdrów Wirginję i proś, aby do mnie wstąpiła jutro dla pomówienia o tym interesie. Baw się dobrze i przyjdź potem zdać mi sprawę z wieczoru.
Pani Moulton ucałowała swoją wychowankę, otuliła ją starannie w ciepły szal i odprowadziła do drzwi.
Dom pana Clive oświetlony był rzęsiście, a gdy Marjorie pociągnęła za dzwonek, Myrjam wybiegła naprzeciw niej ze stołowego pokoju.
— Nareszcie panienka przyszła! — zawołała, witając ją — proszę wejść do pokoju, pani czeka na panienkę. Wszyscy goście poszli się ubierać.
Oddawszy swój koszyk pannie służącej, Marjorie lekko wbiegła na górę.
Śliczna miss Wirginja była teraz piękną panią Randolph i trudno było spotkać szczęśliwszą i bardziej uroczą młodą mężatkę. Domysły i życzenia wiernej Myrjam sprawdziły się, choć srogiego doznała zawodu, bo uroczystości weselne, na które tak się zgóry cieszyła, odbyły się bardzo skromnie. Groźne tchnienie wojny zmroziło weselne kwiecie; odgłos trąb i huk armat zagłuszyły radosne dźwięki spiżowych dzwonów. Wirginja poślubiła młodego swego rycerza w wigilję dnia, w którym tenże udał się na plac wojny.
Męczarnie niepokoju, jakie młoda małżonka przebyła przez następne sześć tygodni, nie dadzą się niczem opisać.
Gdy wkrótce powrócił z zamiarem powtórnego zaciągnięcia się do wojska jako ochotnik, Wirginja towarzyszyła mu do obozu, spędzając połowę roku wśród niebezpieczeństw i ciągłej trwogi o życie ukochanego męża, a drugą połowę wypoczywając pod rodzinnym dachem. W piersi jej biło dzielne i waleczne serce; to też, pomimo wszystkiego, nie traciła ona nigdy ducha, krzepiła odwagę ojca, pocieszała go w smutku i wiernej a niezachwianej przyjaźni dochowała wyratowanej przez siebie sierocie.
Wkońcu Fred Randolph, ranny na polu bitwy, odesłany został do domu pod opiekę żony. Gdy wyszedł z niebezpieczeństwa, Wirginja z całą energją zabrała się do wspierania komitetu dla niesienia pomocy rannym i w tym celu urządziła całą serję przedstawień, które znaczny dochód przynosiły biednym wojownikom.
— Czy to ty, Daisy? — zapytał kapitan Randolph. — Wejdź, proszę, i osądź sama, jaka tyrania zrobiła się z tej mojej żony... Nie wiem nawet, czy mi pozwoli zejść na dół, aby być świadkiem jej sukcesów. Pytam się, co przyszło do głowy szkockiej królowej Marji, żeby chcieć własnoręcznie bandażować ramię ubogiego jakiegoś żołdaka z dziewiętnastego wieku?
— Od pana tylko zależy wyobrazić sobie, że pan jesteś Jerzym Duglasem i że masz dopomagać w ucieczce swej monarchini — odparła Marjorie, śmiejąc się i czule ściskając Wirginję, która stała w pośrodku wykwintnego swego buduaru; wyglądała ona wspaniale w przebraniu uroczej królowej Szkotów. Bogate fałdy białego atłasu zaścielały szeroko perski dywan, a sznury pereł zwieszały się fantastycznie z wysoko upiętrzonych włosów, zdobnych w monarszy diadem. Staroświeckie klejnoty zdobiły łabędzią szyję, wychylającą się z karbowanej koronkowej fryzy, i okalały pyszne ramiona i białe ręce, zajęte starannem bandażowaniem ramienia rannego męża.
— Jakże się cieszę, że panią zastaję samą, droga mistress Randolph! Chcę pani zakomunikować pewną wiadomość.
— Więc ja się liczę za nikogo? — wtrącił kapitan, udając obrażonego.
— O cóż idzie, moja najdroższa? — spytała Wirginja. — Macie nowe elewki?
— Tak, droga pani. Tym razem moje elewki. Trafia mi się miejsce.
— Daisy! ja o tem słyszeć nie chcę!... Już ci to raz mówiłam!
— Ależ, pani moja ukochana, przecież to musi nastąpić... — z łagodnością odparło dziewczę.
— Mówiłem wam zawsze, pilnujcie tej małej! — rzekł kapitan. — Jak sobie dopuści jaką myśl do głowy, to jej nikt nie wyperswaduje.
Marjorie w kilku słowach opowiedziała o propozycji pani Moulton. Wirginja, poruszając wciąż przecząco głową, zapytała męża co do miejscowości, wymienionej w liście. Kapitan uznał ją za dosyć bezpieczną, ale wymówił się od wyjawienia osobistego zapatrywania i podziwiał szlachetność młodej dziewczyny, która przenosiła pracę samodzielną nad chleb łaskawy w domu opiekunów.
— W każdym razie nie możemy nic decydować bez papy i dopóki nie porozumiemy się osobiście z panią Moulton — zawyrokowała Wirginja. — A teraz, Daisy, idź prędko ubierać się, już wielki czas po temu. Zawołaj Myrjam, aby ci pomogła, a potem przyjdź do mnie, do bibljoteki. Fredzie, jeżeli się nie będziesz zachowywał z większą godnością, moja kryza pójdzie na nic i królowa Szkotów skaże cię na więzienie.
To mówiąc, młoda żona wysunęła się z uścisków i pocałunków zachwyconego nią męża.
Duże i wspaniale oświetlone salony przepełnione były gośćmi, a żywe obrazy, które Wirginja urządziła ze zwykłą umiejętnością i wytwornym smakiem, wzbudzały powszechny entuzjazm.
Marjorie pojawiła się na scenie dopiero w ostatnim obrazie.
— Co to jest? — pytała pani Sanderson, przykładając lornetkę do oczu.
— W programie jest napisane: „Sierota“ — odparła córka jej, Minia.
— Wirginja mówiła mi, że obraz ten wykonany został według utworu znakomitego jakiegoś włoskiego malarza. Nie wiem, kto przedstawia tytułową postać. Wirginja nie chciała wyjawić tajemnicy. Niech mama pozwoli lornetkę... Ależ to Daisy Russel.
Obraz był zupełnie skromny. Jedna tylko twarz dziewczęcia na tle staroświeckiej, rzeźbionej ramy. Lekko odsłonione białe ramię dziecka, przeglądające przez rozdarty, stary rękaw, i maleńka, dziecinna niemal dłoń, usiłująca przytrzymać rozlatujące się łachmany, zabytki prawdopodobnie świetnej przeszłości.
Ale któż opisze niewysłowiony smutek tych wielkich, siwych, niby zamglonych, a jednak promieniejących źrenic, z niemą skargą zwróconych ku niebu, bolesny wyraz delikatnie rzeźbionych ust, zdających się tęsknić do niezaznanych słodyczy macierzyńskich pieszczot, drżący układ dłoni, tłumiącej pod łachmanami namiętne uderzenia sierocego serca!...
Na ten widok, tak niespodziewany, chwila przejmującej ciszy zapanowała w sali; rzewna prostota obrazu każdego chwyciła za serce.
Naraz odezwały się głośne i przeciągłe oklaski, wśród których powoli zsuwała się zasłona.
— Czy nie wie pani, kto to jest? — spytał pan Rogers, nerwowo przesuwając chustkę po oczach.
— Jest to uboga sierota, którą pani Randolph wzięła na wychowanie — odparła mistress Sanderson.
— Więc to nie jest żadna krewna? — zdławionym głosem pytał dalej pan Rogers.
Mistress Sanderson patrzyła na niego zdziwiona.
— Naturalnie, że nie. Jest to dziecko niewiadomego pochodzenia, które pani Randolph i jej ojciec przywieźli z Nowego Yorku.
Pan Rogers mruknął coś niewyraźnie, że nie miał nic złego na myśli i, oparłszy się o krzesło, siedział pogrążony w milczeniu, niezdolny słowa przemówić.
Pani Sanderson, dziwiąc się niepomiernie szczególnemu jego zachowaniu się, szepnęła do córki:
— Albo pijany, albo warjat. Co też Henrykowi przyszło do głowy, żeby przysyłać do nas listy z obozu przez jakiegoś podejrzanego, niby kolegę oficera...
— Mama wie, że w obozie nie wybiera się towarzyszów — odparła miss Minnie.
Poczem, litując się nad widocznem zakłopotaniem pana Rogersa, zwróciła się do niego i zaczęła mu opowiadać historję młodej protegowanej pani Randolph. Słuchał jej jednak roztargniony i odetchnął dopiero swobodnie, gdy publiczność zabierała się do odejścia.
— Tylko co się nie zdradziłem — pomyślał ów Rogers, sprowadzając damy ze schodów. — Byłem w okropnym strachu... Jakiż bałwan ze mnie, że zapomniałem, że Clivowie tu mieszkają!... Widocznie tracę głowę... Całe szczęście, że gospodarz mnie nie spostrzegł. Bałbym się jego bystrych oczu, nawet pod tą peruką i przyprawnemi bakami, które przecież zmieniają mnie nie do poznania... Czyż to być może to samo dziecko?! Żywy obraz swej matki... Czyż już nigdy cień tej kobiety nie przestanie mnie ścigać?
Po ukończonem przedstawieniu Wirginja poszła szukać ojca i Marjorie, i zastała ich razem zajętych ożywioną rozmową. Ślady łez w oczach młodej dziewczyny świadczyły, iż gorąco przemawiała za swoją sprawą.
— Czy wiesz, że ta mała uparła się pracować sama na siebie. — rzekł pan Clive do córki, sadzając ją obok siebie na sofce. — I cóż ty na to, moja miła?
— Sądzę, papo, że trzeba jej pozwolić popróbować sił swoich, kiedy już taka jej wola — odparła pani Randolph. — Widzę, że ten zamiar bardzo jej leży na sercu. Lepiej zaś powierzyć ją na pierwszą próbę ludziom znanym z dobrej opinji, niżeli całkiem obcym.
— Przypominam sobie dobrze staruszkę, panią Frost — mówił pan Clive. — Musi mieć już dziś około osiemdziesięciu lat. No, skoro i Wirginja i pani Moulton sprzysięgły się przeciw mnie, muszę rad nierad ulec twoim prośbom, Daisy, ale pamiętaj, moja droga, że w każdej chwili dom mój otwarty jest dla ciebie. Byłaś dobrem, wdzięcznem dzieckiem i przykro mi jest rozstawać się z tobą.
Marjorie ze łzami w oczach ucałowała ręce swego opiekuna.
— Żadna sierota na świecie nie miała chyba tak zacnych przyjaciół... — rzekła z przejęciem.
Ale pan Clive, ukrywając własne swoje wzruszenie, zaczął z niej żartować, poczem szybko powiedział jej dobranoc i oddalił się, mówiąc, że kareta czeka zaprzężona, aby ją odwieźć do pani Moulton.
— Bywaj zdrowa, najdroższa — żegnała ją Wirginja, ściskając czule. — Powiedz pani Moulton, że przyjadę do niej jutro pomówić o tym interesie, i opowiedz jej, jak się powiodło nasze przedstawienie. Dziękuje ci za udział, jaki wzięłaś w niem. Szkoda, że nie mogłaś widzieć siebie, Daisy...
Nazajutrz po południu powóz pani Randolph zajechał przed bramę. Marjorie, która całe rano oczekiwała niespokojnie na przyjaciółkę, wybiegła na jej spotkanie; ale odrazu z twarzy jej spostrzegła, iż stało się coś niezwykłego.
— Nie mogłam wyrwać się wcześniej — mówiła Wirginja, witając się. — Wczoraj, późno w nocy, już po twojem odejściu, Daisy, dostaliśmy telegram od stryja Percy, donoszący nam o śmierci biednego dziadunia Clive. Ojciec mój pośpieszył na pogrzeb, ja zaś cały ranek zajęta byłam pakowaniem, bo nie na tem koniec jeszcze — tu łzy zabłysły w ciemnych jej oczach — Fred dostał rozkaz wyruszenia zaraz do obozu i w przyszłym tygodniu musi stawić się w miejscu.
— Otóż co to jest być żoną żołnierza w wojennych czasach — rzekła pani Moulton ze współczuciem.
— Tak — odparła Wirginja, tłumiąc łzy — ale przybyłam tu, aby mówić nie o sobie, lecz o projektach Daisy.
Pani Moulton wyłożyła jej cały plan, którego Wirginja wysłuchała z zajęciem, pomijając własne swoje życzenia, skłaniające ją do zatrzymania przy sobie wychowanicy, gorąco przez całą rodzinę ukochanej. Osobliwie teraz, gdy miała pozostać sama, czuła, jak wielką pociechą byłoby dla niej jej towarzystwo; nie wydała się z tem jednakże, widząc, jak bardzo zależało Marjorie na wykonaniu powziętego planu.
Podczas gdy dwie zacne jej przyjaciółki rozprawiały o jej losie, złotowłose dziewczę siedziało zamyślone w oknie, budując zamki na lodzie i ciesząc się w duchu, że zacznie przecie samodzielnie pracować na siebie.
Wzmocniwszy się na zdrowiu, Marjorie przestała zczasem dręczyć się niepokojem, w jaki wprawiała ją zrazu utrata pamięci o przeszłości swojej. Niejedną noc spędziła, rozmyślając nad połączeniem z sobą rozerwanych ogniw mglistych wspomnień dzieciństwa, wśród których najwybitniej występowała postać sędziego Graya, czyli, jak go w myśli zwała: pana, który ją wyuczył kolędy o Bożej Dziecinie. Choć bowiem pamiętała każde słowo pieśni, brzmiącej dokoła Betleemskiej stajenki, nazwisko sędziego i miejsce jego zamieszkania wyszło jej zupełnie z pamięci. Twarz tylko jego rozumna a pełna dobroci i uśmiech pociągający piwnych jego oczu stawały jej często w myśli.
— Spotkam go kiedyś — mówiła sobie, trwając silnie w tem przekonaniu, a wtedy przypomnę sobie resztę. — Barnej pojawiał się także często w zamglonym świecie jej marzeń, ale wyobraźnia jej przekształciła go w rodzaj służącego; wkońcu przyszła do przekonania, że musiał chyba być piwniczym na tym wielkim statku, o który fale morskie biły z taką siłą. Ale najdroższem marzeniem i jedyną przewodnią nadzieją jej życia było odszukanie nieznanego ojca. Pewien drobny napozór wypadek naprowadził pana Clive na myśl, że jakaś tajemnica związana była z losem jego wychowanki.
W jakie sześć miesięcy po wyjeździe jej do Filadelfji pan Percy Clive przysłał z Nowego Yorku małą paczkę, którą uboga jakaś kobieta zostawiła u jednego z jego dependentów, powołując się na adres firmy, pozostawiony jej przez jakiegoś nieznajomego pana. Kazała powiedzieć tylko, że „Nancy“ zwraca ten przedmiot, należący do „małej Maryni“. W pudełku znajdował się złoty łańcuszek, składający się z paciorków misternie rzeźbionych, z których kilku brakowało. Marjorie ułożyła sobie, że to Barnej dał jej te paciorki. Nie nosiła też nigdy tej drogiej dla siebie pamiątki, tylko wydobywała ją czasem z ukrycia, spoglądając na nią z rozrzewnieniem i tęskniąc do chwili, gdy zawisła nad losem jej tajemnica rozjaśni się nareszcie.
Po wspólnej naradzie postanowiono, iż Marjorie pojedzie aż do Washingtonu w towarzystwie pana Randolpha. Wirginja zajęła się gorliwie przygotowaniem wyprawki i zaopatrzeniem podróżnej we wszystkie jej potrzeby. Myrjam ze łzami w oczach pracowała nad szyciem bielizny i sukien, ubolewając, że z ukochaną swoją panienką nie może jechać na południe.
Gdy ostatni ścieg został ukończony, a walizka spakowana, Marjorie, czule i ze łzami żegnana przez wszystkich, puściła się w podróż, stawiając pierwszy krok samodzielny na drodze, która miała ją doprowadzić do celu najgorętszych jej marzeń.




ROZDZIAŁ XVIII.

Pan Percy Clive siedzał przed biurkiem, założonem papierami, w staroświeckim, a opustoszonym przez śmierć ojca domu w Craignest.
Był to mężczyzna lat średnich, o świeżej cerze i dystyngowanej powierzchowności; a choć uderzająco podobny był do starszego swego brata, twarz jego nie nosiła śladów tej surowości, która cechowała chwilami rysy pana Seldena Clive. Naprzeciwko niego siedział, niedbale rozparty na fotelu, średnich lat mężczyzna, w generalskim mundurze. Na pięknem i wyniosłem czole jego przedwczesna zgryzota wyżłobiła głębokie zmarszczki; niczem nieuleczona tęsknota osiadła w głębi siwych jego źrenic, a choć o całe lat dziesięć młodszym był od brata, niejedna srebrna nić przebłyskiwała w bujnych falach ciemnych jego włosów.
— Wielka szkoda, że Selden zmuszony był wracać tak prędko do Filadelfji — rzekł Percy Clive, składając na stole zwój papierów, który tylko co starannie przeglądał. Pokładam wielkie zaufanie w jego rozumie i zdrowym sądzie o rzeczy... Zdaje mi się, Jerzy, że ty go nigdy należycie nie oceniałeś?...
— A jednak powinienem był... — ze smutnym uśmiechem odparł generał. — Ojciec zawsze mi go stawiał za wzór we wszystkiem.
— Pasujecie do siebie coś jak oliwa z wodą... — rzekł brat. — O jednem wszakże mogę cię upewnić, że Selden, równie jak ja, boleje nad ostatniem rozporządzeniem ojca... Spodziewaliśmy się wszystkiego po serdeczności, z jaką cię powitał, gdy wróciłeś z Chin. Pojąć nie mogę, że nie zmienił wówczas swego testamentu. Selden upewnia, że musi być gdzieś dodany kodycyl. Jeżeli zaś nie — tu pan Clive zachrząknął się i spojrzał na stronę — to Selden i ja postanowiliśmy wynagrodzić ci tę niesprawiedliwość, przypuszczając cię do równego działu.
— Dziękuję wam obu — z wdzięcznością odparł generał, kładąc dłoń na ramieniu brata. — Jest to nowym dowodem waszej szlachetności... ale ja nigdy na to nie zezwolę. Mam dosyć swoich własnych, krwawo zapracowanych dolarów; chodzi mi tylko o dowód, że ojciec mi przebaczył i nie umarł z żalem w sercu do mnie... Zdaje się jednak, że pozostał nieubłaganym do końca... Jakże żelazną wolę posiadał ten starzec!
— A jednak kochał cię najbardziej z nas wszystkich i dlatego niepodobna przypuścić... Patrz!... jak mi Bóg miły, oto jest, czego szukamy!...
Generał zerwał się z krzesła i, silnie wzruszony, począł wespół z bratem czytać legalny dokument, brzmiący, jak następuje:
„Trzecią część osobistej mojej własności, mianowicie: (tu następował długi wykaz ulokowanych w rozmaitych bankach sum, wynoszący kilkakroć sto tysięcy dolarów) przekazuję Marjorie, najstarszej córce syna mego, Jerzego Clive i małżonki jego, Magdaleny Hervé; a to dla wynagrodzenia wielkiej niesprawiedliwości, jaką dnia 3 grudnia 18. . r. wyrządziłem tejże Magdalenie Hervé-Clive. Że zaś zabiegi moje dla odszukania jej ukazały się bezskutecznemi, ostatnią wolą moją rozkazuję synom moim i spadkobiercom, aby wszelkich starań dołożyli dla odnalezienia jej żywej lub umarłej. Legat ten ustanawiam jako dowód, iż przebaczam z serca synowi memu Jerzemu Clive, który wydziedziczony został przeze mnie na mocy mego poprzedniego testamentu“.
— Co to jest? — zawołał Percy Clive, zrywając się na odgłos ciała ciężko upadającego. — Jak mi Bóg miły! zemdlał!...
Szarpnął gwałtownie za dzwonek, aby zwołać służbę i drżącemi rękami począł rozpinać mundur zemdlonego.
— Biegnij co tchu po wodę — krzyknął do starego kamerdynera, który nadbiegł przestraszony. — Generał zasłabł... prędko, Robercie... wody!
Ale radość nie zabija... W chwilę potem generał otworzył oczy i rzekł silnie wzruszony:
— O, czemuż nie wiedziałem o tem pierwej!... Biedna moja, ukochana Madzia!
Męską twarz swoją ukrył w dłoniach i głośno zapłakał na wspomnienie ukochanej kobiety, której obraz, promieniejący młodością i wdziękiem, jak sen przeszłości przemknął przed jego oczyma.
Stary Robert nieznacznie dotknął ramienia pana Percy Clive.
— Czy wielmożny pan znalazł papier, którego szukał? — spytał pocichu — bo może i ja mógłbym coś powiedzieć o tej pani.
Usłyszawszy te słowa, generał zwrócił się ku niemu gorączkowo.
— Mów prędko, co wiesz.
Robert od lat trzydziestu pozostawał w służbie patrjarchy rodziny; być więc mogło, iż potrafi jakie światło rzucić na tajemniczy ustęp testamentu.
— Zapytywałem tylko, czy pan Percy znalazł dokument — mówił stary sługa — bo pan Selden odjeżdżając, pytał mnie, gdzie nieboszczyk pan trzymał papiery; odpowiedziałem mu, że w biurku, bo w wigilję śmierci jeszcze widziałem, jak porządkował coś w szufladach. Ale będzie temu ze sześć miesięcy, jak Dżems, pani Mackenzie i ja podpisaliśmy się na jakimś akcie, uzupełniającym ostatnie rozporządzenie pana.
— I czemuż nie wspomniałeś o tem, gdy czytano testament?
— Cóż ja mogłem wiedzieć, co tam jest, proszę pana — z uszanowaniem tłumaczył się sługa. — Sądziłem, że wszystkie papiery są razem... Dopiero zapytanie pana Seldena nasunęło mi pewną wątpliwość...
— Co chciałeś powiedzieć o tej pani? — spytał generał.
— Nie chciałbym się mieszać do nie swoich rzeczy, ale pamiętam dobrze tę noc, gdy tu przybyła... i ostatniemi czasy nieboszczyk posyłał mnie, abym zebrał zewsząd wiadomości o niej.
— Opowiedzże mi, jak to było — przerwał generał skwapliwie.
— Było to w mroźną noc grudniową — rzekł Robert — a raczej wieczorem... po obiedzie pana. Zawieja straszna była na dworze. Przechodziłem przez sień, niosąc światło do gabinetu, gdy dzwonek u bramy zatętnił gwałtownie. Postawiłem świecę i poszedłem otworzyć. W progu stała jakaś młoda pani, niosąc dziecko na rękach. Wydała mi się bardzo blada i znużona, i cichym, jakby niepewnym głosem zapytała mnie, zatrącając trochę z cudzoziemska: — czy pan Clive jest w domu? Poprosiłem ją do sali, ale gdy otwierałem drzwi, zatrzymała mnie, pytając trwożliwie: — czy pan Clive jest tutaj?
— Nie, pani — odparłem zdziwiony — ale pójdę go poprosić. Kogóż mam oznajmić?
Drżąc nerwowo, zaczęła trzeć jedną rękę o drugą.
— Proszę, bądź pan tak dobry i zaprowadź mnie prosto do jego pokoju — rzekła.
— Ależ nie mogę, przepraszam panią... pan-by się gniewał.
— To ja pójdę za panem... — prosiła błagalnie. — Jestem bardzo chora; wstałam z łóżka jedynie dlatego, aby przyjść tutaj, a obawiam się, że gdy się dowie, kto jestem, to nie zechce mnie widzieć.
Wziąłem więc świecę i poszedłem naprzód... pytając powtórnie, jakie nazwisko mam podać...
Tu Robert zatrzymał się i z pewnem politowaniem spojrzał w stronę generała.
— Mów dalej... — szepnął tenże, zasłaniając oczy.
— Była to żona pańska, panie Jerzy — ciągnął dalej ze współczuciem wierny sługa. — Gdy mi to powiedziała, zawahałem się, czy iść dalej, bo wzbronione nam było wspominać o panu od chwili, gdy doszła wiadomość o pańskiem małżeństwie. Ale wyglądała tak ślicznie i młodo, usta jej drżały boleśnie, a dziewczynka tak czule pytała ją co chwila: — czy ci zimno, mamusiu? — że pomyślałem sobie, iż niepodobna, aby stary pan nie rozczulił się na widok swojej krwi i kości... Wszedłem więc śmiało, postawiłem światło, a pan, zdziwiony, spojrzał na wchodzącą za mną matkę z dzieckiem.
— Pani Jerzowa Clive — oznajmiłem.
Pan, jakby rażony piorunem, upadł na krzesło. Po chwili, zdławionym i zmienionym do niepoznania głosem rzekł:
— Nie znam nikogo tego nazwiska. Wyprowadź stąd tę oszustkę.
Ale pani nie ustąpiła, a na znak matki maleńka podbiegła do starszego pana i chciała wziąć go za rękę.
— Dziadziu, czy nie chcesz pocałować swojej Marjorie? — spytała dziecięcym szczebiotem.
Było to także imię matki waszej, paniczu, to też pan zawahał się chwilę, a choć odtrącił maleńką od siebie, tak że ledwie nie upadła, rzekł do mnie: — Wyjdź, Robercie, i zamknij drzwi za sobą.
Uczyniłem, jak mi kazano, ale z sieni słyszałem jeszcze grzmiący i gniewnie podniesiony głos pana, oraz błagalną i słodką cudzoziemską wymowę, kiedy niekiedy przerywaną cichem łkaniem. W jakie pół godziny potem pan silnie pocisnął sprężynę dzwonka, a gdy nadbiegłem, wydał mi się zmienionym i postarzałym do niepoznania.
— Wyprowadź tę kobietę i to dziecko — zawołał w uniesieniu — i nigdy nie wpuszczaj ich przez próg mego domu, rozumiesz?
— Bo też nigdy noga moja go już nie przekroczy! — zawołała pani rozżalona. — Nie zniżę się już teraz do żebrania litości od tego, który tak nieludzko obszedł się z własnym synem. Chodź, moje dziecko! — dodała, biorąc małą za rękę, i wyszła dumnie, nie oglądając się nawet za siebie temi wielkiemi, pałającemi oczami, z których ogień zdawał się tryskać iskrami. Ale zaledwie drzwi się za nią zamknęły, siły ją opuściły i upadła na krzesło. Była tak blada i wycieńczona, że przestraszyłem się i pobiegłem po lampeczkę wina. Gdy jednak biedna pani przyszła do siebie, nie chciała przełknąć ani jednej kropli.
— Zadławiłoby mnie... — rzekła ze smutnym uśmiechem, odsuwając kieliszek.
— Robiłem, co mogłem, paniczu. Błagałem ją, aby spoczęła w pokoju gospodyni i przeczekała aż zawieja minie, bo śnieżyca straszna srożyła się w polu; ale nie dała sobie o tem wspomnieć. Po chwili, nabrawszy trochę sił, podeszła ku drzwiom, ale zaledwie je uchyliła, taki tuman śniegu, gnany przez zimny wiatr północny, wpadł wewnątrz, że ubłagałem ją, aby zatrzymała się choć chwilę, póki nie przyniosę czegoś ciepłego od gospodyni, aby przynajmniej jako tako dziecko zabezpieczyć od chłodu. Ponieważ nie chodziło o nią samą, ale o maleństwo, które niedostatecznie było ubrane, przystała na moją prośbę. Pobiegłem więc co tchu do pani Mackenzie i opowiedziałem o całem wydarzeniu.
— Nie mam nic pod ręką — rzekła gospodyni — prócz starego tureckiego szala, który nieboszczka pani dała mi przed laty. Szlak jeszcze dobry, ale tło całe zniszczone. Nie mogę zrobić z niego lepszego użytku, jak oddając go dziecku pana Jerzego.
Chwyciłem za szal i pobiegłem z nim do młodej pani, mówiąc, że należał on do pani Clive. Lecz nie słuchała mnie i pytała tylko o najbliższą drogę do Sejbruk. Odprowadziłem ją do bramy, ale obawiam się, że zabłądziła w drodze, bo potem już nigdy nie mogłem natrafić na jej ślad.
— I to już wszystko? — smutnie zapytał generał.
— Wszystko, paniczu, niestety! Ale stary pan bardzo zaniepokojony był odtąd w swoim umyśle. Nieraz w nocy słyszałem go jęczącego, i wiem, że dręczyła go okropnie myśl, iż postąpił tak okrutnie z synową i wnuczką.
— Dość już tego, Robercie — przerwał szybko pan Percy Clive, miarkując, że brat nie jest w stanie słuchać dłużej tego smutnego opowiadania.
Generał jednak przyjaźnie położył dłoń swoją na ramieniu starca.
— Dziękuję ci, mój dobry Robercie. Dziękuję ci z serca za to, co uczyniłeś dla żony mojej i dziecka. Nigdy ci tego nie zapomnę.
— Spełniłem tylko swój obowiązek, paniczu — odparł stary sługa wzruszony.
— Cóż teraz zamierzasz uczynić? — spytał Percy Clive brata.
— Co?! — porywczo zawołał generał, biegając wzburzony po pokoju — poruszę niebo i ziemię, aby odszukać ślady mego dziecka!
— Jest to nieodżałowana szkoda, że śmierć twojego wspólnika nie dozwoliła ci powrócić wcześniej. Przybyłeś za późno o cztery lata.
— I jakażby w tem była różnica? — smutnie przerwał Jerzy. — Jeszcze dziś ciężko mi jest przebaczyć... Cóż uczyniła moja biedna żona, aby tak okrutnie być ukaraną z mego powodu?... Musiało to mieć miejsce wtedy, gdy leżałem chory w twoim domu, Percy. Gdybym mógł schwytać gdzie tego łotra Bodmana, trafiłbym może na klucz całej tej zagadki. On jeden mógł, on musiał coś wiedzieć! Szkoda, żeś go odprawił zaraz po moim powrocie, bo przyszedłszy do zdrowia, byłbym wydobył z niego tę całą tajemnicę. Jeżeli żyje jeszcze — mówił generał, blady na samo przypuszczenie śmierci człowieka, który, jak mniemał, los jego dzierżył w swoich niecnych rękach — jeżeli żyje, odszukam go choćby na dnie piekła.
— Nie rób sobie tylko zbytnich nadziei...
— Staram się zachować zimną krew, ale Percy, czy ty pojmujesz tęsknotę, trawiącą mnie przez tyle lat za żoną i dzieckiem? Nie dziw się więc, że nawet cień nadziei przyciśnięcia kiedyś do serca mojej biednej, maleńkiej Marjorie wprawia mnie w szał radości.
— Szczęść ci, Boże, mój biedny, kochany Jerzy — z uczuciem przerwał mu Percy. — Jeżeli mogę być ci w czem przydatnym, rozporządzaj osobą moją i majątkiem...
— Liczę na ciebie, drogi bracie — z równą serdecznością odparł generał — i być może, iż niezwłocznie odwołam się do ciebie. Urlop mój kończy się w sobotę, a w obecnym stanie rzeczy nie mogę prosić o przedłużenie go. Muszę wracać do mojej dywizji, ale mam jeszcze dwa dni przed sobą, tych zaś użyję na przeszukanie okolicy według wskazówek Roberta... Zacznę od Wyn, jako od najbliższej miejscowości.
— Sam nic nie zrobisz. Na twojem miejscu udałbym się do Sejbruk, które jako większe miasteczko posiada policję.
— Do Sejbruk zatem! — gorączkowo zawołał generał. — Każ, proszę, zaraz zaprzęgać konie, a ja biegnę spakować podróżną walizkę. Możemy, jadąc dobrze, stanąć tam na siódmą wieczór.
Wybiegł z pokoju z młodzieńczą żywością, a Percy popatrzył za nim, smutnie potrząsając głową. Potem zabrał się nanowo do przeglądania papierów. Kodycyl, spisany własną i śmiałą jeszcze ręką ojca, choć starzec liczył przeszło lat ośmdziesiąt, leżał rozłożony przed nim na biurku. Odczytał go powtórnie i począł się dziwić w duchu, że nieboszczyk tak bezwzględnie i bez żadnego zastrzeżenia zapisywał znaczne swoje mienie dziecku, o którego istnieniu nie posiadał żadnej pewności... Czyżby miał jakie sekretne wiadomości w tym względzie?...
Uderzony tą myślą, pan Percy zaczął pilnie szperać we wszystkich skrytkach biurka, w nadziei, że trafi na ślad jakiegoś odkrycia. Przerzucił daremnie kilka szufladek, wypełnionych po brzegi staremi szpargałami, gdy nakoniec pod staroświecką srebrną tabakierką i parą zardzewiałych okularów znalazł wytartą notatkową książeczkę, w której starzec spisywał wydatki dzienne, oraz rozporządzenia gospodarcze. Na ostatniej stronicy, snać szybko skreślone ołówkiem, stały następujące wyrazy:
— Posłać Roberta do Sejbruk, zapytać co to za znalezione dziecko znajdowało się w oberży „Pod Jeleniem“ w zimie 18 . . r.
— A co?! — triumfująco zawołał sam do siebie pan Clive, tak silnie uderzając ręką o biurko, że spróchniały antyk o mało nie rozpadł się w drobne kawałki. — Świetną miałem myśl, jak się okazuje! — Może jeszcze co znajdziemy...
Ale dalsze poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu.
Wtedy poszedł wypytać starego Roberta, którego zastał w ożywionej rozmowie z Jerzym.
— Czy mój ojciec posyłał cię kiedy do Sejbruk dla odszukania śladów pani Jerzowej — zapytał.
— Nie, panie, nigdy. Chodziłem tylko do Wyn i do Clayborne, nie przypuszczając nigdy, aby biedna młoda pani mogła zajść tak daleko.
— Znalazłem pewną notatkę... — rzekł Percy Clive, pokazując ją bratu. — Widzę z niej, że ojciec miał zamiar tam cię posłać... Czy słyszałeś kiedy o jakiem dziecku, które znajdowało się w oberży „Pod Jeleniem?“
— „Pod Jeleniem?“ O, to pewnie ta historja, o której mi mówił Sandy Ferguson... — odparł stary kamerdyner zdziwiony. — Nigdy nie przypuszczałem, aby stary pan zwrócił uwagę na to, co ten mówił. Ale to była mądra głowa, ho! ho!... No, ktoby się był tego spodziewał?...
— Mówże, stary... co to było? — niecierpliwie przerwał generał, który stał cały czas jak na rozżarzonych węglach.
— Sandy, stary mój kum, proszę panicza, służył przez długi czas w zajeździe w Wyn, ale kiedy oberżysta się rozpił, porzucił go i zabrał się do stolarskiego fachu. Ze względu na dawną znajomość, wzywałem go czasem do dworu, gdy trzeba było naprawiać parkany lub opłotki. Kilka miesięcy temu reperował stołek u pani Mackenzie, kiedy nieboszczyk pan przyszedł wydać jakiś rozkaz gospodyni. Właśnie wtedy Sandy opowiadał mi półgłosem o pewnym skrzypku, Barneju Brianie, któremu się tak poszczęściło, że dzięki jakiemuś biednemu dziecku, którem się litościwie zaopiekował, znalazł bogatych opiekunów w mieście, a ci dopomogli mu do znalezienia pracy. Spytałem się go, co to było za dziecko, a on mi na to odpowiedział, że nikt nie wie, skąd przybyło w te strony, ale przebywało czas jakiś w Sejbruk „Pod Jeleniem“ przed sześcioma czy siedmioma laty. No! i ktoby to był myślał, że starszy pan zwróci uwagę na to opowiadanie!
— A gdzież jest twój przyjaciel, Sandy? — spytał generał.
— Umarł, biedak. W tydzień potem położył się do łóżka i już więcej nie wstał.
— Ot i nowy zawód! — westchnął generał. — Cóż teraz począć?
— Jabym radził udać się wprost „pod Jelenia“ i zasięgnąć tam jakichś wskazówek — rzekł Percy. — Wielkie szczęście, że możemy wyraźnie określić datę... Rok zapisany w książeczce, a epoka, w której twoja żona pojawiła się tutaj, różnią się o całe pięć lat...
— Tak też twierdził i Sandy, że to miało miejsce sześć czy siedem lat temu — przerwał Robert. — W jakim wieku była mała panienka, paniczu?
— Marjorie? Zaczynała szósty rok, gdy opuściłem Anglję; miałaby dziś siedemnaście lat... moja pieszczoszka ukochana! — tu głos ojca zadrżał tłumionem wzruszeniem. — Zaledwie umiem sobie wyobrazić, że dziś byłaby to już prawie kobieta!
Popadł potem w smutną zadumę nad utraconem dziecięciem, a Percy, widząc to, począł go naglić do drogi. Generał wdzięczny mu był z serca za ochoczy udział, jaki brał w wyprawie, to też pod wpływem jego rozmowy nabrał trochę otuchy i obaj postanowili niebo i ziemię poruszyć, byle trafić na ślad jakiejś wskazówki.
Gdy powóz pana Clive zatoczył się przed zajazd „pod Jeleniem“, John Merill wybiegł na spotkanie gości.
— Co widzę?! Wszakże mam zaszczyt witać pana Clive z Nowego Yorku! Czy mam kazać konie wprowadzić do stajni, czy też panowie jadą zaraz w dalszą drogę?
— Nie, nie dzisiaj, panie Merill — odparł pan Percy Clive. — Czy masz pan wolne pokoje gościnne? Brat mój i ja mamy zamiar przenocować.
— Rozumie się — odparł oberżysta, któremu wielce pochlebiało to, iż dostojni podróżni przenieśli skromny jego zajazd nad eleganckie hotele miejskie.
— Będę panom mógł służyć najlepszemi pokojami. A może panowie pozwolą kolacyjkę?
— Nic nie mamy przeciw temu. Pamiętam zdawna gospodarskie zdolności pani Merill. Ale przedtem jeszcze, mój kochany panie, musisz z łaski swojej udzielić mi niektórych informacyj...
— Czy przypominasz sobie małą dziewczynkę, która, jak mi mówiono, przebywała czas jakiś w twoim domu, w zimie 18. . . roku?
— Nie mieliśmy stałych lokatorów w owej porze — po chwilowym namyśle odparł John.
— Moje wiadomości są bardzo niedokładne. Nie wiem nawet, czy dziecko przybyło samo, czy w towarzystwie drugiej osoby... wiem tylko, że towarzyszył jej niejaki Barnej Brian..
— Jestem w domu! — wykrzyknął uradowany oberżysta, biegnąć do drzwi. — Zuziu! Zuziu! chodź tu, a żywo!...
Bracia zamienili znaczące spojrzenia.
— Niech panowie nie myślą, żem zwarjował, ale chciałbym, aby żona moja to usłyszała. Tyle razy myśleliśmy, co się też stało z tem dzieckiem.
— Zuziu — dodał, zwracając się do wchodzącej żony — oto pan Clive z Nowego Yorku i brat jego, pan generał Clive, którzy chcieliby się dowiedzieć o twojej małej faworytce, Marjorie.
— Marjorie! — zawołała pani Merill — drogie, kochane dziecię! Nigdy jej nie zapomnę!... Takie to było dobre i miluchne stworzenie!
— Zechciej mi pani powiedzieć wszystko, co wiesz o tej małej — drżącym i przyciszonym głosem odezwał się generał.
Oberżystka spojrzała na niego zdziwiona i w treściwych słowach opowiedziała mu, jak sędzia Gray zajął się opuszczonem dzieckiem, które polecił chwilowo jej staraniom i następnie sprowadził do siebie pod opieką pana Stevensa.
— Potem już nie wiem, co się z nią stało — kończyła pani Merill. — Pan sędzia mówił mi tylko raz, gdy go o nią zapytywałam, że jest na opiece u jakichś państwa w Nowym Yorku i że jej tam jest bardzo dobrze. Pan sędzia zasiada teraz w innym trybunale i nie był tu już od roku. Nieraz zbierałam się odwiedzić moich drogich dawnych państwa, ale zawsze schodziło z roku na rok, a teraz już starość nadchodzi i trudno wyruszyć się z domu... Przepraszam panów za moją śmiałość, ale czy panowie wiedzą może, kto jest ta maleńka?
— Nie mamy żadnej pewności w tym względzie — rzekł pan Clive, ostrzegając brata spojrzeniem — ale imię jej, niezwykłe w tym kraju, obok innych faktów z niem związanych, naprowadza nas na pewne domysły.
— Ja też zawsze mówiłam, że to musi być pańskie dziecko — ciągnęła pani Merill, ożywiając się. — Wyrażała się zawsze tak ładnie i poprawnie, a raz, gdy ją ktoś nazwał Irlandką, obruszyła się bardzo... Barnej sam mi mówił, że nie była ona wcale spokrewniona ani z nim, ani z Mac-Keonami... Zresztą szal, który miała na sobie, nie mógł należeć do prostych, wiejskich ludzi...
— Nie wytrzymam, Percy! — zawołał generał, niezdolny dłużej pohamować swego wzrastającego wzruszenia. — Powiem pani całą prawdę: szukam zaginionej córki mojej, a było jej na imię Marjorie!
— Niechaj Bogu Wszechmocnemu dzięki będą za to, jeżeli to jest ona! — zawołała dobra kobieta, z oczami pełnemi łez.
— Jakiego rodzaju był ten szal, o którym pani wspominałaś? — spytał pan Clive.
— Biały w pośrodku, z wzorzystym zielonym szlakiem, mocno uszkodzony.
— Zdaje się, że nareszcie trafiliśmy na ślad prawdziwy! — z zadowoleniem rzekł pan Clive. — Znam sędziego Graya z jak najlepszej strony. Możemy wprost z Sejbruk udać się do niego. A teraz, kochana mistress Merill, daj nam co przekąsić, proszę; jestem bardzo głodny. Mój bat żyje nadzieją, ale mnie to nie wystarcza.
Pani Merill uśmiechnęła się i, skłoniwszy się panom, pośpieszyła do kuchni przyrządzać wieczerzę. Bijąc jaja na omlet i smażąc kartofle, nie przestawała rozmawiać z mężem o szczególnych kolejach, przez jakie przechodzić musiała dziewczynka, rzucona na pastwę losu.
Generał pod wpływem radosnego wzruszenia nie mógł usiedzieć na miejscu. Zaniechawszy pierwotnego zamiaru odwołania się do miejscowej policji, postanowił zaraz nazajutrz, korzystając z pozostającego mu urlopu, udać się do sędziego Graya. Cały wieczór spędził na rozmowie z panią Merill, rozpytując o najdrobniejsze szczegóły, dotyczące Marjorie: o kolor jej włosów i oczu, o sposób zachowania się...
Dobra kobieta nie szczędziła pochwał dla dziecka, czem zjednała sobie serce stęsknionego ojca. O Barneju niewiele umiała powiedzieć; wyniósł się z Wyn i nigdy się tu nie pokazywał, ale mówiono, iż mu się dobrze powodzi w mieście, dzięki protekcji sędziego Graya.
Nazajutrz, skoro świt, generał puścił się w drogę. Pan Percy Clive udał się w pilnym interesie prosto do Nowego Yorku, gdzie brat miał się z nim zjechać, udając się do obozu.
Podróż wydała się generałowi nieskończenie długą. Gdy nareszcie stanął na miejscu, nie dawszy sobie ani chwili wypoczynku, przebrał się naprędce w hotelu i pojechał do sędziego Graya.
Ale tu spotkał go srogi i wcale niespodziewany zawód. W domu nie zastał nikogo, prócz służącej, która mu oznajmiła, iż pan wyjechał gdzieś do obozu (zapomniała miejscowości) dla widzenia się z synem, a miss Rachela także udała się w podróż i niewiadomo kiedy oboje powrócą.
Po namyśle generał wyjął kartę wizytową z kieszeni i napisawszy na niej ołówkiem, iż przybył w bardzo ważnym interesie, który wyłuszczy listownie, prosząc o jak najprędszą odpowiedź, kazał to oddać sędziemu za powrotem.
Wróciwszy śpiesznie do hotelu, wyprawił telegram do brata, poczem zapalił cygaro, rzucił się zniechęcony na łóżko i zaczął marzyć o złotowłosej dzieweczce, która uśmiechała się do niego oczami jego pięknej Madzi. Gdy się podniósł, męskie oblicze jego wilgotne było od łez.




ROZDZIAŁ XIX.

Miss Debora, brząkając łyżeczkami o filiżanki poustawiane rzędem, patrzała ze ściągniętą brwią na puste krzesło Dory; oznaczało to niechybnie zbliżającą się burzę domową. Jedenastem przykazaniem ciotki Debory, równie obowiązującem, jak i prawa dziesięciu przykazań Boskich, było ranne wstawanie. Biedna miss Debby, wyprowadziwszy się z rodzinnego Massachusetsu, ciężkie przejść musiała próby, zanim przemogła wrodzone lenistwo murzyńskiej służby, przyzwyczajonej sypiać do późnego rana. Powtarzała co chwila, że włosy jej powstają na głowie, gdy patrzy na niepojętą opieszałość i niestrudzone próżniactwo tych ludzi. Babcia Frost była jej jedyną pociechą w tem ciężkiem doświadczeniu, o której bądź godzinie bowiem ciotka Debby zrywała się z łóżka, aby budzić zaspane dziewczęta i otworzyć okna dla wpuszczenia fali rannego powietrza, zawsze siwa głowa zacnej staruszki, ubrana w nocny perkalowy czepek, ukazywała się w uchylonych drzwiach, a łagodny głos zapytywał:
— To ty, Deboro? czy to już pora śniadania?
Ale zato Dora była istnym cierniem w życiu swej ciotki. Co rano miss Debora oświadczała energicznie, że zachowanie się tej dziewczyny było gorszącem i że radaby też widzieć, jak ona kiedyś w swoim domu rządzić będzie. Wkońcu wpadła na pomysł kupienia dużego dzwonu, którym narobiła tyle hałasu, że mogłaby była zbudzić siedmiu braci śpiących. Nie zdało się to jednakże na nic, bo Dora, obróciwszy się na drugi bok, zasnęła jak najspokojniej; tylko Puk uradowany, wyskoczył z łóżka w nocnej koszulce, prosząc na wszystko, aby mu pozwoliła pójść dzwonić nad samem uchem Dory. Zaledwie zdołano go uspokoić.
Ciotka Debby, widząc, iż fortel jej nie zdał się na nic, wzruszywszy ramionami, dała za wygraną, pocieszając się uwagą, iż przynajmniej miss Daisy Russel była punktualną.
— Nic w tem dziwnego, pani — rzekła Daisy, uśmiechając się łagodnie z za stołu. — U pani Moulton wszyscy wstawaliśmy bardzo wcześnie. Zresztą dzisiaj Pozy przybiegła do mnie, skoro tylko otworzyła oczy i to mnie zbudziło.
— Rozumiem, musiała, jak zwykle, narobić okropnego hałasu — odparła miss Debora, patrząc z upodobaniem na miłą twarzyczkę młodej nauczycielki. — Ale nie sądź pani, droga miss Russel, że pozwolę dzieciom napastować cię bezustannie w ten sposób. Jakże pani spała dzisiejszej nocy? Psy szczekały tak głośno, że nie dały mi zasnąć i ledwo oczy otworzyłam, znowu je słyszałam ujadające na podwórzu.
— Ale bo też ciocia zrywa się tak wcześnie! — rzekła Dora, wchodząc powolnie i z największym spokojem zasiadając do śniadania. — Jeszcze nie świtało na niebie, a już słyszałam, jak ciotka otwierała okno.
— Jakie ty masz wygodne uszy, Doro! Słyszą to tylko, co chcą, a zawsze głuchną, gdy ja do nich przemawiam — sarkastycznie odparła ciotka Debby, nalewając siostrzenicy filiżankę kawy.
Marjorie przybyła poprzedniego dnia w towarzystwie pana Giles, sąsiada, który towarzyszył jej w drodze z Washingtonu. Miss Debora, stojąc pod werandą, witała ją uprzejmie, gdy naraz we drzwiach ukazała się mała, jasnowłosa główka Pozy, wołającej głosem pełnym zgrozy:
— Powiem cioci! Przecież to dziewczyna!...
Marjorie, zaciekawiona, zwróciła się ku dziewczynce, chcąc się przypatrzeć przyszłej swej elewce, gdy maleńka, uchwyciwszy się sukni miss Debory, kończyła rozżalona:
— O! ciociu! czy wiesz, co Puk zrobił!... Ochrzcił moją lalkę „Belwederą”, a teraz przezwał ją „Eljaszem Tysbitą”. Przecież ona się nie może tak nazywać, skoro jest dziewczyną?
Marjorie usiadła na kamiennych stopniach, śmiejąc się serdecznie, gdy buntowniczy głosik chłopczyka zawołał z góry:
— Belwedera jest pogańskiem imieniem, które nie przystoi chrześcijańskiej lalce. Eljasz Tysbita jest nazwą chrześcijańską, bo tak było we wczorajszej lekcji.
To mówiąc, Puk w kilku skokach zbiegł triumfująco ze schodów i stanął na werandzie, nie mogąc narazie tchu złapać.
— Może ja wam pomogę znaleźć nazwę dla tej lalki? — rzekła Marjorie.
Słysząc to, dzieci przybiegły żywo i frontem stanęły przed nią.
— Ja jestem Pozy — przedstawiła się dziewczynka, — a to jest mój braciszek, Puk. Jego właściwe imię jest Jonatan Edward Frost, ale nie nazywam go tak nigdy, tylko wtedy, kiedy jest bardzo niegrzeczny.
— To jest mój pies Blot — dokończył Puk prezentacji.
— A to jest moja lalka — rzekła Pozy. — Prawda, że to było bardzo niegodziwie ochrzcić ją Eljaszem Tysbitą? A teraz już nie można zmienić imienia, nadanego na chrzcie! — to mówiąc, dziewczynka bliską była płaczu.
— Ale można przecież dodać jej zdrobniałą jaką nazwę, tak naprzykład jak braciszkowi twojemu, którego zowią Pukiem, zamiast Jonatanem.
— Jaką nazwę? — spytała maleńka.
— Naprzykład Dolcia. Dawno temu, gdy byłam małą dziewczynką — i twarz Marjorie powlokła się cieniem smutku — miałam lalkę, która się zwała Dolcią.
— Ślicznie! prześlicznie! — zawołała uradowana dziewczynka, tuląc z uniesieniem Eljasza do piersi; i odtąd prorok przekształcony został na Dolcię.
Babcia Frost siedziała w bawialnym pokoju, gdy Marjorie weszła. Ubrana w charakterystyczny strój kwakierki, z śnieżnej białości chusteczką, skrzyżowaną na piersiach, z łagodną twarzą, jaśniejącą pogodą duszy, przedstawiała ona skończony typ pięknej i szlachetnej starości, który silne a pociągające wrażenie wywarł na młodej dziewczynie. Mimo podeszłego wieku, siedziała wyprostowana w staroświeckiem rzeźbionem krześle, robiąc pończochę, którą złożyła na kolanach, gdy Marjorie przystąpiła do niej.
— Rada jestem cię widzieć — odezwała się z uśmiechem pełnym dobroci. — Jakże się czujesz po drodze? Ależ ty sama prawie dzieckiem jesteś! Jakże się nazywasz, moja droga?
— Daisy Russel.
— Daisy? Dziś nadają kobietom różne nowomodne imiona. Za naszych czasów nazywano je według biblji...
— I szpecono je od dzieciństwa brzydkiemi imionami, jak: Myrjam, Rebeka, Jezabela, Debora — wtrąciła Dora Lyndon, złośliwie spoglądając na ciotkę.
— Były to w każdym razie racjonalne nazwy, które oznaczały cośkolwiek — z naciskiem odparła miss Debora.
— W naszym domu mamy także różne dziwne przezwiska — ciągnęła dalej babcia. — Pozy, naprzykład, po swojej matce otrzymała na chrzcie imię Heleny, ale że ojciec jej z żalu po nieboszczce nie mógł słuchać tego imienia, przezwano zczasem maleńką pieszczotliwie Pozy. Dorze zaś przyszła fantazja nazwać naszego małego swawolnika Pukiem. Choć żal mi było zarzucić starodawną nazwę Jonatana... ale czasem trzeba ustępować innym.
— To bardzo nieprzyjemnie ustępować innym, babciu — wtrącił z głębokiem westchnieniem Puk, wciskając się między ciotkę Debby i Marjorie. — A Jonatan wcale nieładne imię.. Czemu naprzykład nie nazwano mnie Eljaszem Tysbitą?
Głośny śmiech ogólny zawtórował tym słowom, a babcia uśmiała się najserdeczniej, gdy jej opowiedziano historję chrztu lalki.
W miarę przyzwyczajenia, Marjorie bardzo polubiła nowy tryb swego życia. W krótkim czasie pozyskała przywiązanie całej rodziny; nawet służba pokochała szczerze „panienkę z północy”, jak ją nazywano.
Z chwilą rozpoczęcia wojny między północą a południem Stanów Zjednoczonych uciekło wielu murzynów, pracujących na plantacjach pani Frost, ale zacna staruszka, mimo nalegań sąsiadów, nie chciała przedsiębrać żadnych kroków legalnych celem odzyskania ich. Wkońcu ogłoszono w kraju bill o emancypacji, znoszący niewolnictwo, czem babcia szczerze się w duchu ucieszyła, przyznając się w sekrecie ciotce Deborze, iż bardzo ciężyło jej na sercu to sprzeniewierzanie się chrześcijańskim zasadom równości wobec Boga... Mniejsza o to, że Pozy i Puk zubożeją trochę, majątek ich zato będzie czyściejszym, bo nie zacięży na nim żadna łza, ani krzywda ludzka, a przekleństwo Boże przestanie również ciężyć nad krajem.
Zasady pani Frost odnośnie do niewolnictwa znane były w sąsiedztwie, gdzie staruszka powszechnie była szanowana. Musiała jednak kryć się z niemi przez miłość dla dzieci, bo w owych czasach nikt nie mógł przewidzieć, skąd cios spadnie... Babcia za życia swojego pamiętała już trzy wojny, których straszne i krwawe szczegóły opowiadała z taką dokładnością i wzruszającą prostotą, że porywała słuchaczów swoich, począwszy od dzieci, a skończywszy na starszych.
Dora, która zrazu trzymała się trochę na uboczu od młodej nauczycielki, po niejakim czasie wpadła w przeciwną ostateczność i zapragnęła zawrzeć z nią dozgonną przyjaźń.
Ale Marjorie posiadała wrodzone uczucie godności, które od dziecięcych lat strzegło ją od zawierania łatwych znajomości; to też choć bardzo grzeczna i uprzejma była zawsze względem Dory, nie wdawała się nigdy w nadzwyczajne objawy czułości. Korciło to bardzo próżną i płochą dziewczynę, która prostotę jej wzięła za chytrość i zaczęła ją podejrzywać o ukryte zamiary.
Był też i drugi jeszcze powód, który niechętnie usposabiał Dorę względem Marjorie, ale ten chowała w tajemnicy i za nic w świecie nie byłaby go wyjawiła nikomu.
W bliskiem sąsiedztwie Frostów mieszkała rodzina Peytonów, należąca do przeciwnej partji, secesjonistów; wszyscy jej członkowie byli gorliwymi zwolennikami niewolnictwa. Dwaj synowie, Clifford i Harry, służyli w armji konfederacji południowej, a córki, Bella i Róża, więcej jeszcze od braci przejęte były sprawą, gorączkującą wszystkie umysły.
Bella i Dora przyjaźniły się od dziecka; pobierały one edukację na jednej i tejże samej pensji i kilka ostatnich miesięcy przebyły razem w domu pana Peytona, w Richmond.
Róża, młodsza z rodzeństwa, polubiła bardzo Marjorie, ku wielkiemu niezadowoleniu Belli i Dory, które zawsze trzymały się razem. Na nieszczęście, Harry Peyton, który przebywał w domu za urlopem, gdy Marjorie przybyła w te strony, zachwycił się bardzo słodką jej twarzyczką i niewinnemi oczami. Uwielbienie zaś swoje wyraził tak górnolotnemi słowami, że Marjorie, w prostocie swojej niemal dziecięcej, nieprzyzwyczajona do tego rodzaju komplementów, wcale ich nie zrozumiała. Że zaś dotąd Harry Peyton był stałym adoratorem Dory Lyndon, przebrało to miarę jej uczuć względem młodej nauczycielki tak dalece, że wkrótce zmieniły się one w nienawistne uprzedzenie.
Pewnego popołudnia Marjorie siedziała w dziecinnym pokoju, czytając głośno małym swoim uczniom, skazanym na pokutę przez ciotkę Debby, gdy powóz pełen gości zajechał przed bramę. Po chwili Dora, otwierając drzwi z hałasem, weszła do pokoju.
— Czy jesteś tutaj, Daisy? — spytała cierpkim tonem. — Przyszłam cię prosić, abyś zeszła na dół. Babcia śpi, ciotka Debby gdzieś sobie powędrowała, a tu Peytonowie przyjechali i w dodatku na moje utrapienie ten stary oryginał, kuzyn Samuel Hicks.
— Któż to jest? — spytała Marjorie, składając książkę.
— O! stary nudziarz!... krewny babci. Bella i Róża nigdy go nie widziały i wiem, że się zaczną z niego wyśmiewać. Nic mogę przecież sama bawić tylu gości naraz, więc przyszłam cię prosić, abyś zajęła się tym nieznośnym dziwakiem, póki babcia się nie obudzi... Wyprowadziłam go do drugiego pokoju. To ci wszystko jedno, nieprawdaż?
— Zupełnie — uprzejmie odparła Marjorie. — Przyjdę zaraz, tylko zawiążę dzieciom czyste fartuszki, bo nie chcę ich tu zostawić samych, aby nie zbroiły czegoś nowego.
— Czemuż nie zawołasz Sylwji, aby ich ubrała? — spytała Dora, widząc, że Marjorie zabiera się do gładzenia ciemnych loczków Puka.
— Bo Sylwja jest zajęta i chciałaby załatwić się z robotą przed wieczorem.
— I ty jej wierzysz? Te murzynki są uosobionem lenistwem. Żebyś żyła między niemi tak długo jak ja, to przekonałabyś się, co to za szkaradne plemię. Teraz jeszcze się to gorzej rozpuściło od czasu tej niedorzecznej „Proklamacji”. Śpiesz się, proszę! Kuzyn Hicks gotów się zanudzić, siedząc sam i jeszcze mi wlezie do bawialnego pokoju, a nie chcę za nic, aby go Peytonowie zobaczyli. A jednak jeżeli zostaną na herbacie, to muszą wkońcu się spotkać! — to mówiąc desperackim tonem, Dora zbiegła na dół.
— Kuzyn Hicks?... czy to nie ten stary pan, który nam zawsze przywoził miętowe cukierki? — spytał Puk, zawiązując i energicznie fartuszek.
— Tak — odparła Pozy, zanurzając główkę w miednicy. — Było to przed pięciu czy sześciu laty.
— Mylisz się, siostrzyczko. Przed sześciu laty!... Przecież masz dopiero szósty rok, Pozy. Jakże więc możesz pamiętać to, co się działo przed twojem urodzeniem?
— Tatuś mi opowiadał o tem — rzekła z taką pewnością siebie, że Puk uwierzył jej na słowo.
— Chodźcie, dzieci — nagliła Marjorie — i nie potknijcie się o próg. — Wzięła je za rączki i razem zeszli do bawialni.
Podeszły w latach kwakier siedział pod oknem na bujającym fotelu, wachlując się powolnie palmowym liściem. Marjorie zaledwie miała czas spojrzeć na tę oryginalną postać, kiedy ten, obróciwszy się, ujrzał ją i powstawszy grzecznie na powitanie, zapytał głośno:
— Kto ona jest, dzieci? Czy bawi tu u was w gościnie?
— To nasza nauczycielka! — jednogłośnie zawołały dzieci.
— Jestem Daisy Russel — rzekła Marjorie, przedstawiając się sama według prostego, kwakierskiego chyczaju. — Pani Frost śpi, a miss Debby poszła na wieś w odwiedziny do chorej kobiety i powróci lada chwila. Tymczasem ja przyszłam z dziećmi, aby panu dotrzymać towarzystwa.
— Czy was jest więcej takich? — szorstko spytał stary, choć twarz jego ostra złagodniała na widok słodkiego dziewczęcego oblicza, które uśmiechało się do niego pogodnie.
— Co? — spytała Marjorie, nie rozumiejąc.
— Kuzyn pyta się, czy pani ma więcej sióstr i braci — wytłumaczył Puk, widząc jej zdziwienie.
— O! przepraszam pana... — uśmiechnęła się Marjorie, rumieniąc się. — Nie; jestem sierotą i nie mam nikogo na świecie.
— Za młoda jesteś na nauczycielkę — zauważył przyjaciel Hicks, nie spuszczając z niej oka.
— Jestem młoda — łagodnie rzekła Marjorie — ale muszę pracować i zarabiać na życie. Pani Moulton, u której pobierałam nauki, zadała sobie wiele trudu z moją edukacją i osądziła wreszcie, że mogę kształcić tak młode dzieci, jak te.
— Co?... Ludwika Moulton?... W takim razie musisz coś umieć... a jednak nie można tego powiedzieć o ogóle dziewcząt?... Więc jesteś sierotą, moje dziecię?... Ha!... przekonasz się, że Bóg dopomaga tym, którzy sami usiłują sobie radzić. I cóż tam porabia Ludwika Moulton w tych niebezpiecznych czasach?
Pozy, która uważała, że zbyt długo nie zajmowano się nią, wspięła się ztyłu na fotel kuzyna Hicksa i położywszy filuternie główkę na ramieniu, spytała przymilająco:
— Zapewne masz miętowe cukierki dla dobrych dziewczynek?
— Pozy! jesteś bardzo niegrzeczna! — zawołał Puk, przejęty cnotliwem oburzeniem; sam jednakże cichutko zbliżył się do kieszeni, z której wystawał róg jakiejś małej paczki, owiniętej bibułą.
— A co, maleńka! pamiętasz więc moje ostatnie odwiedziny? — zawołał tubalnym głosem kuzyn Samuel, obracając się ku małej psotnicy i żywo mrugając lewem okiem, co było u niego oznaką zadowolenia.
— Nie, to nie ona, to ja pamiętałem! — szybko podchwycił Puk, widząc, że duża, koścista ręka zanurza się w głąb kieszeni surduta.
— A powiedziałeś, dudku, że twoja siostrzyczka jest niegrzeczna, że się napiera? — rzekł kuzyn Hicks, wysoko unosząc w górę tajemniczą paczkę ponad główkami wyczekującej parki, której oczy wychodziły na wierzch z ciekawości.
— Kiedy tak, — z głębokim rozmysłem odparł chłopczyk — no... to i ja widać jestem niegrzeczny.
Na to naiwne wyznanie Hicks rozśmiał się, a dzieci pobiegły do kąta chrupać cukierki. Jednocześnie babcia i ciotka Debora weszły do pokoju. Obie zdawały się bardzo uradowane z odwiedzin krewnego. Babcia zasiadła naprzeciw niego w skórzanym fotelu i zaczęła się rozmowa o wojnie i groźnych czasach, w których żyli. Ciotka skorzystała z tego, aby zakrzątnąć się koło przygotowania pokoju dla kuzyna, a Marjorie ofiarowała się pójść wydostać czystą bieliznę na pościel. Było to dowodem wielkiego zaufania że strony ciotki, że powierzała jej klucze od szafy, do której nigdy Dorze nie wolno było zaglądać; ale Marjorie tak chętną zawsze okazywała się do pomocy, że zjednała sobie tem serce starej ciotki. Wysunęła się więc nieznacznie z pokoju i poszła dojrzeć, aby wszystko było w porządku.
Gdy wróciła w pół godziny później, całe towarzystwo zabierało się do podwieczorku, a Róża Peyton zagadnęła ją odrazu:
— Gdzieżeś się ukrywała, moja ty północna lilijko? — spytała ze zwykłą swoją przesadą. — Podobno obie z Dorą zabawiałyście tego starego niedźwiedzia... Tak mi was żal było, że już chciałam przyjść wam w pomoc.
— Dziękuję ci za dobre chęci, ale to było zbyteczne. Ten niedźwiedź wcale nie jest tak straszny, jak ci się wydaje. Podobał mi się.
Na to Róża rozśmiała się niedowierzająco. Każdy mężczyzna, mający więcej niż 25 lat, wydawał jej się zabytkiem przedpotopowym.
Harry Peyton, wysadziwszy zręcznie z siedzenia Puka, który przyczepił się do kuzyna Samuela, zajął u stołu miejsce obok Marjorie.
Dzieci zwykle siadywały obok swojej nauczycielki, która, zajęta zawiązywaniem fartuszka Pozy, nie zwracała żadnej uwagi na komplementy, jakie słodko prawił jej młody wojskowy.
— Mogłabyś też pani być łaskawszą dla mnie — szepnął pocichu. — Wyjeżdżam wkrótce, a pani nie raczysz nawet obdarzyć mnie jednem życzliwem spojrzeniem.
— Przepraszam; nie słyszałam, co pan mówił? — rzekła Marjorie z taką prostotą, że Harry zmieszał się narazie.
— Mówiłem, że odjeżdżam...
— Nie spodziewasz się pan przecie, abym objawiła żal głęboki z tego powodu? Pan wie, że wszystkie moje sympatje są po przeciwnej stronie.
— Mieliśmy ostatniemi czasy potyczkę w Dolinie — opowiadał Cliff Peyton u drugiego końca stołu. — Stu ludzi było zabitych, a o wiele więcej rannych. Yankesi nie dotrzymali jednakże placu i szukali ratunku w ucieczce.
— Zapewne przeciwna strona przewyższała ich liczbą — wtrąciła Marjorie.
— Prawdopodobnie — niedbale odparł Cliff, gładząc sobie wąsy i myśląc w duchu, że gdyby ta mała guwernantka nie była tak djabelnie ładna, toby się na nią pogniewał.
— Czemu to szukać wybiegów? Mogłeś odrazu powiedzieć: ma się rozumieć — rzekła ciotka Debby. — A prawda! zapomniałam! Pięciu yankesów na jednego konfederata, to zwykły stosunek. Czy nie tak?
— Właśnie — dobrodusznie odparł Harry. — Nie bądź tak złośliwą, ciotko. Jesteś pani, bądź co bądź, jedyną yankeską, która umie piec tak wyborny chleb żytni.
— To szczęście, że posiadam choć tę jedną zaletę, która mnie czyni znośną. Daisy! czemu nic nie jesz? Uważaj, proszę, aby Pozy nie przejadła się marmoladą.
Rozmowa zeszła już była na tor drażliwy i tylko uszanowanie dla pani Frost utrzymywało ją w granicach umiarkowania. Marjorie przysłuchiwała się jej z oczami spuszczonemi na talerz, z wypiekami na twarzy i dziwnie dławiącem uczuciem w gardle; po raz pierwszy w życiu zdawała sobie sprawę, jak bardzo przywiązaną była do starego sztandaru. Nigdy dotąd nie słyszała konfederatów, otwarcie rozmawiających w ten sposób. Schwyciwszy w przelocie posępną błyskawicę spojrzenia, która strzeliła z pod krzaczastych brwi kuzyna Hicksa, przekonała się, że mimo pozornego spokoju, stary kwakier również poruszonym był do głębi.
Przez cały wieczór Marjorie unikała o ile mogła Peytonów, trzymając się przeważnie towarzystwa starszych osób. Przyjaciel Hicks widocznie upodobał ją sobie, to też usiadła przy nim, opowiadając mu o pani Moulton, którą zdawał się bardzo interesować.
Nakoniec natrętni goście odjechali, a młoda nauczycielka udała się na spoczynek.
Przechodząc przez korytarz, usłyszała skrzypnięcie drzwi i zdziwiła się, ujrzawszy głowę pana Hicksa, który wyjrzał przez szparę.
— Czy to ty, Deboro?
— Nie, panie, to ja... Daisy. Czy mogę panu czem służyć?
— O! to ty, dziecię... Dobrze... Czybyś nie mogła dostać mi skąd szlafmycy?... Zapomniałem swojej i boję się przeziębić, kładąc się spać z gołą głową.
— Szlafmycy? — uśmiechnęła się Marjorie. — Pójdę zapytać miss Debby.
— Bardzo ci będę obowiązany, moja droga — odparł z widocznem zadowoleniem.
— Wielkie nieba! skądże ja mu wezmę szlafmycę? — zawołała ciotka zafrasowana, gdy Marjorie przedłożyła jej swoje żądanie. — Co tu robić. — Stary poczciwiec gotów się doprawdy przeziębić i rozchorować... Czego się śmiejesz, Daisy? Posłuchaj!... a żeby mu też dać czepek babci?
— Nie wiem, czy zechce go wziąć, ale mogę spróbować..
Ciotka pośpieszyła do pokoju pani Frost i wróciła po chwili, niosąc perkalowy, śnieżnej białości czepiec, wyrurkowany i sztywno wykrochmalony.
Marjorie wzięła go z jej rąk i poszła zastukać do drzwi przyjaciela.
— Czy znalazłaś? — niespokojnie zapytał gruby głos z zewnątrz.
— Nie było nic innego, prócz tego — z uszanowaniem odparła Marjorie, będąc w strachu, aby Dora nie ukazała się na korytarzu w tej krytycznej chwili. — Jest to czepek pani Frost; nie wiem tylko, czy się zda na co.
— Wyśmienity! — zawyrokował stary jegomość, pakując go przemocą na głowę i z upodobaniem zawiązując szarfy pod brodą. Trochę płytki wprawdzie, ale nasunę tę oto falbanę na czoło i będzie dobrze. — To mówiąc, pociągnął tak silnie tasiemkę, że cały czepek zbakierował się w okropny sposób, nadając niewypowiedzianie komiczny wyraz całej jego twarzy.
— Bardzo ci wdzięczny jestem. Dziękuję ci, dziecko, i dobranoc!
Marjorie odeszła, tłumiąc niepowstrzymany śmiech. W chwili, gdy przestępowała próg swego pokoju, doszedł ją głos strwożony:
— Przyjaciółko! wróćno jeszcze i zrób mi przysługę.. Widzisz, stary jestem... nie mogę sobie dać rady... palce mi zesztywniały... Zawiąż mi te szarfy, jeżeli łaska!
Marjorie pośpieszyła na pomoc i związawszy mu pod brodą sążnistą kokardę, uciekła do siebie, aby się wyśmiać dowoli.
Ku wielkiemu zadowoleniu ciotki Debby przyjaciel Hicks nie nabawił się kataru z przeziębienia i nazajutrz odjechał do domu, zaprosiwszy ciotkę i Marjorie, aby go odwiedziły wraz z dziećmi.
Obie nie przeczuwały, w jakich okolicznościach zobaczą się z nim znowu.
Puk zachowywał się wzorowo przez następne dni kilka. Przeczytawszy całe pół stronicy trzysylabowych wyrazów, wyprosił sobie pozwolenie towarzyszenia Katonowi w wycieczce do odległej części lasu. Pozy bardzo się czuła pokrzywdzoną, że wyłączono ją z tej wyprawy i patrzała z ganku za oddalającym się Katonem, Pukiem i Blotem. Na pociechę Marjorie opowiedziała jej jedną z najbardziej interesujących bajek z całej kolekcji Grimma.
Katon przedstawiał wybitny typ południowego murzyna. Miał on siwiejące włosy i o wiele porządniejszą powierzchowność od swych współbraci; a zawdzięczał to staraniom pani Frost, która, zamiłowana sama w czystości, nie mogła znosić dokoła siebie zaniedbanych służących.
Katon przejął się zasadami swej pani i z wielką pompą usługiwał jej zawsze do stołu, stojąc cały czas za jej krzesłem, a zdając na syna swego obowiązek dozorowania potrzeb reszty rodziny. Rzadko kiedy trudnił się on pozadomową robotą; dzisiejsze pójście do lasu stanowiło wyjątek, nie był bowiem zadowolony z sośnianki, jaką zwiózł stangret Jim.
Puk korzystał z tego i całą drogę skakał na wozie, dokazując z Blotem. Gdy wyjechali na polankę, Katon zsiadł z kozła, Puk zeskoczył z siedzenia, obrywając naraz wszystkie guziki przy ubraniu, i jął się przypatrywać z zajęciem, jak stary sługa, zrzuciwszy wierzchnie odzienie, zabrał się do rąbania drzewa. Wkrótce jednak uprzykrzyło się chłopczynie stać na miejscu; zwrócił się więc do Blota i zaczął się z nim bawić, każąc mu wykonywać zwykłe sztuczki. Biegnąc za nim, oddalał się coraz bardziej od miejsca, aż wkońcu, obaj zmęczeni, usiedli na pniu, aby spocząć.
— Zmordowałeś się, piesku, co? — spytał Puk, sam cały spocony i zdyszany.
Blot kręcił ogonkiem na znak potwierdzenia, potem naraz nastroszył uszki, poskoczył w krzaki, zaczął coś węszyć, a w końcu warczeć.
— Czego ty szukasz, mały? — spytał Puk. — Myślę przecie, że tu niema wężów... a szkoda!... Takbym chciał mieć obłaskawionego węża... ot tak długiego! Dopierożbym nastraszył Pozy!
Blot węszył coraz dalej, naraz podskoczył i zaczął głośno szczekać.
— Co to być może? — zastanowił się Puk, który zwykł był głośną rozmowę prowadzić z psem, w tem silnem przekonaniu, że go rozumie. — Nic tu przecież niema prócz krzaków... Blot! co wyprawiasz! Musisz się nauczyć chodzić na tylnych nóżkach, jak pies tego żołnierza w Filadelfji, o którym opowiadała miss Daisy. Ażeby cię też tak przebrać za żołnierza! Jakbyś też ty, psinko, wyglądała? Poproszę miss Daisy, żeby ci uszyła niebieską kurtkę i spodenki... Nie... Poczekaj!... Nie wiem, jakie kurtki noszą unjoniści... Nigdy nie widziałem ich, jak wyglądają... Widziałem tylko szare mundury, takie, jak nosi Harry Peyton.
Blot, który stał cały czas w wyczekującej postawie, oparty nu przednich łapkach, naraz zerwał się jak szalony, chcąc uciekać; wtem osłabiony głos odezwał się tuż nad główką Puka:
— Zamknij oczy, chłopaczku, a potem otwórz je nagle. Pokażę ci, jak wygląda niebieska kurtka — Puk zerwał się na równe nogi i spojrzał w stronę zarośli.
Ręka jakaś rozgarniała krzaki, a ponad nią ukazała się blada twarz, do połowy przykryta bandażem. Po chwili wysoka, a smukła postać męska, odziana w błękitny mundur, wysunęła się z zieleni i opuściła się na mech obok Puka.
— Skądże się pan wziął tutaj? — zawołał chłopczyna, nie posiadając się ze zdumienia.
— Ze stepu. Jestem bardzo głodny i spragniony. Nie wiesz, czy niema tu gdzie w pobliżu jakiego źródła?
— Niema nic blisko, jest tylko żabia sadzawka, a i ta już wyschła. Pan... — dodał po namyśle, odsuwając się trochę na bok... — pan... pewnie jest uciekinierem?
— A gdyby tak było, to co? — zapytał nieznajomy, rozweselony pytaniem dziecka.
— Toby był wielki wstyd! Żołnierz nie powinien nigdy uciekać z placu — surowo zgromił go Puk. — Tak mówi ciocia Debby!... A Harry Peyton powiedział wtedy, że tylko yankesi uciekają!... Dopieroż ciocia wpadła w złość!... myślałem, że zwarjowała!
— Gdzie mieszkacie, chłopczyku? — spytał nieznajomy po chwili.
— Tu niedaleko, o jakie cztery kilometry. Chodź pan ze mną, to panu dam co zjeść. Katon zabrał z sobą śniadanie w kobiałce.
— Kto to rozmawia z małym paniczem? — zapytał niespokojny głos starego murzyna, który nadbiegł, szukając powierzonego mu malca.
— To ja pytałem się, czy nie można tu gdzie dostać co zjeść i napić się — odparł młody oficer.
Na widok błękitnego munduru podejrzliwa twarz murzyna zmieniła się w jednej chwili. Zdjął szybko kapelusz z głowy i zaczął się kłaniać uniżenie.
— Pan oficer należy pewnie do armji Lincolna?... Skąd pan oficer przyszedł? Tu niebezpiecznie dla pana w tych stronach. Wszyscy dokoła należą do przeciwnego obozu.
— Spędziłem noc w stepie...
— Chryste Panie! Tam najgorzej! Pułkownik Richards trzyma tam całą sforę psów gończych dla wytropienia i chwytania nas biednych czarnych murzynów i uciekających jeńców. Czy panicz do nich należy?
— Wolę nic nie mówić o sobie, mój przyjacielu, z obawy, aby cię nie wzięto na spytki, choć wiem, że wam czarnym poczciwcom można ufać. Niedalej jak wczoraj jeden murzyn oddał mi swoje śniadanie.
Otrzymałem, jak widzisz, ranę w głowie, którą należałoby koniecznie opatrzyć.
— A ja tu, jak stary głupiec, stoję i plotę trzy po trzy, a pan głodny! — zawołał Katon, uderzając się w czoło. — Niech pan oficer będzie łaskaw wesprzeć się na mnie, ot, tak; a z drugiej strony proszę wziąć za rękę małego panicza, to pana podprowadzimy we dwóch do tego wozu, co ot tam stoi. Jest tam kobiałka z chlebem i mięsem, to się pan trochę posili i niech mu będzie na zdrowie.
Puk, uradowany, skoczył naprzód z Blotem. A to dopiero będzie miał co opowiadać w domu! Co za szczęśliwa myśl przyszła mu do głowy, żeby jechać z Katonem do lasu!
Murzyn, ostrożnie rozejrzawszy się dokoła, czy go kto nie podpatruje, wsadził rannego na wóz, a sam usiadł na straży. Oficer, wpół zagłodzony, wziął się zaraz do jedzenia; ale naraz zrobiło mu się słabo: pobladły, wsparł się o półkoszek i wyciągnął rękę po napój z leśnych jagód, który Katon na szczęście przywiózł był z sobą. Lecz podnosząc się, uderzył głową o płócienną budę, nakrywającą wóz, i ku wielkiemu przerażeniu murzyna i Puka, rana otworzyła się na nowo i przez bandaże krew zaczęła się z niej sączyć obficie.
— Mój Boże! on umrze! — wołał chłopczyk, łamiąc rączki i płacząc.
— Cicho, paniczyku! — zgromił go stary sługa, zapominając o zwykłym szacunku — i zdarłszy z siebie czerwoną, kraciastą chustkę, usiłował nią zatamować uchodzącą krew; gdy ta jednak wybuchała ze zdwojoną siłą, a śmiertelna bladość chorego i słabnący oddech zwiastowały bliską utratę przytomności, zatrwożony murzyn zawołał: — To wszystko na nic! Jedna miss Debby umiałaby temu zaradzić. Zawiozę pana do dworu, lub do naszej chaty: tam moja kobieta będzie pana doglądać. Starucha zna się na tem... Paniczyku! Musisz sam powozić. Ja muszę podtrzymywać pana oficera, żeby nam znowu nie zemdlał.
Puk, dumny z okazanego mu zaufania, wdrapał się na kozieł i pochwyciwszy za lejce, głośno trzasnął z bata.
Kato wsparł głowę chorego o szeroką pierś swoją i ręką przyciskał mu bandaż do skroni. Ale każde wstrząśnienie sprawiało choremu nieznośny ból, tak że gdy po półgodzinnej jeździe, która wiekiem wydała się murzynowi, zajechali przed tylne drzwi dworu, młody oficer, wycieńczony, utracił resztki sił i przytomności i jak martwy legł na posłaniu z siana.
Marjorie, która przypadkowo znajdowała się w kuchni, wyjrzała przez okno zdziwiona.
— Co to jest? Na miły Bóg, Katonie! kogożeście to przywieźli? — zawołała, o mało nie wypuszczając słoika z ręki na widok krwią zalanego nieznajomego.
— Nie wiem, panuńciu. Podejrzywam, że to jeden z oficerów armji Lincolna; jeden z tych, co walczą, aby nam, czarnym biedakom, wywalczyć wolność. Gdzie jest miss Debby?... Trzeba prędkiej pomocy, bo gotów krwią spłynąć.
— Wielki Boże! — krzyknęła ciotka Debora, nadbiegając i w pośpiechu przewracając wszystkie stołki kuchenne. — Jim! żywo!... pomóż ojcu znieść tego biedaka z wozu! Zanieście go na górę!... Gdzie jest Dora? — dodała, przejęta nagłą obawą.
— Pojechała w odwiedziny do miss Belli i nie wróci aż wieczorem — rzekła Sylwja, która stała tuż obok, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia i przestrachu.
— Dzięki Bogu! — swobodniej odetchnęła ciotka. — Zanieście go wprost do mego małego pokoiku. A śpieszcie się!... Sylwjo! zabierz dzieci i trzymaj je przy sobie w kuchni, dopóki nie zawołam. Daisy! skocz do pokoju babci i przynieś mi to pudełko, które stoi na półce z szarpią i bandażami.
Wydając szybko te rozkazy, ciotka Debby nalewała czystej wody na dużą miednicę i schwyciwszy gąbkę, a odczepiwszy nożyczki, które zawsze nosiła zawieszone u pasa, pobiegła na górę do swego pacjenta.




ROZDZIAŁ XX.

— Czy masz siłę znieść ten widok, dziecko? — spytała ciotka, podnosząc oczy na Marjorie, która stała obok niej blada, lecz spokojna, gdy ciotka odejmowała skrwawione bandaże z głowy chorego i omywała ranę.
Krew została nareszcie zatamowana, a pierwsza obawa o życie chorego usunięta. Młody oficer, leżąc po opatrunku na czystej pościeli, w schludnej, zacienionej od słońca izdebce, doznał był znacznej ulgi. Oczy jego, wpół jeszcze zamglone, zaczynały powoli wracać do życia.
— Tak, ciotko — spokojnie odrzekło dziewczę.
Potem przez cały czas ani na chwilę nie odstąpiła miss Dobory, pomagając jej tak cicho i zręcznie w staraniach, jakich udzielała choremu, że wzbudziła tem istny podziw dobrej ciotki.
— Jesteś dzielną dziewczyną! Patrz! już odzyskuje przytomność! Wlej mu łyżeczkę tej oto wódki do ust!
— Dziękuję! — szepnął głos bardzo cichy i osłabiony, a wpół otwarte, błękitne oczy rannego z pewną ciekawością spojrzały na chudą, kościstą postać krzątającej się dokoła miss Debby, przenosząc się następnie na śliczne dziewczęce oblicze, troskliwie pochylone ku niemu.
— Zabraniam panu mówić — rzekła ciotka — choć wyznaję, że pragnęłabym bardzo zadać ci niektóre pytania. Pańskie pytania czytam jasno z jego oczu. Chcesz wiedzieć, gdzie się znajdujesz. Otóż uspokój się pan. Jesteśmy wszyscy unjonistami w tym domu. Murzynom naszym można zaufać; wszyscy to starzy słudzy. Południowcy prawdopodobnie zostawią tu pana w spokoju, bo wiedzą, że należymy do zgromadzenia kwakierskiego i że z zasady przeciwni jesteśmy wojnie. I musisz pan się na to przygotować, że będziesz musiał tu pozostać tak długo, póki twoja głowa nie wydobrzeje. A teraz, jeżeli wolno zapytać, jak się pan nazywasz? Ja jestem Debora Frost.
Słuchając tych szybkich i urywanych sentencyj swojej wybawczyni, wesoły uśmiech zamigotał w pół omdlałych oczach rannego.
— Jestem... możecie mnie panie nazywać kapitanem Rex! — rzekł. — Nie, żebym paniom nie ufał!... broń mnie Panie Boże! — dorzucił szybko — ale boję się, wyjawiając swoje nazwisko, narazić panie na jakąś odpowiedzialność. Że zaś nazwa ta stanowi istotnie część mego imienia, zatem może panie wybaczycie, iż poprzestanę teraz na tem.
— Hm! — rzekła miss Debby, przypatrując mu się bacznie — kiedy byłam młodą dziewczyną, to uczono mnie w łacińskiej gramatyce, że Rex znaczy król, po angielsku King. Zapewne, że się to nie zmieniło do tej pory. Przyznaję ci słuszność, młodzieńcze! Więcej masz oleju w swojej rozpłatanej głowie, niżeli ja w mojej całej. Nie będę cię już o nic pytać.
— Ależ ja chcę pani wszystko powiedzieć!... — zaczął chory gorąco.
— Nie, nie teraz w każdym razie — przerwała ciotka. — Zjesz pan trochę rosołu z kurczęcia, który ci zaraz przyślę, a potem leż zupełnie spokojnie, dopóki nie wrócę. Katonie! pozostaniesz przy panu, a potem przyślę Sylwję, aby cię zluzowała. Ten bandaż jest tak artystycznie zrobiony, jakby to doktór Forsyth sam wykonał — dodała, poprawiając go z zadowoleniem. — Byłam stworzona na chirurga. Daisy! za pół godziny przyjdziesz i dasz mu drugą łyżeczkę tej wódki.
I zebrawszy wszystkie swoje przybory, ciotka Debby poszła pilnować rosołu z kurczęcia i opowiedzieć babci historję rannego oficera.
Marjorie zastała dzieci mocno poruszone. Puk opowiadał Pozy ze wszystkiemi szczegółami przygodę swoją w lesie; a żeby jej dać wyobrażenie, jak wyglądał ranny, obwiązał sobie główkę kuchennym ręcznikiem i całą buzię posmarował mydlinami, mającemi niby naśladować krew.
Marjorie zaledwie zdołała ich uspokoić i uprosić, aby byli bardzo ostrożni w tem, co mówią o nieznajomym.
— Bo widzicie, moi drodzy, jest dużo złych ludzi dokoła, którzyby może poczytali sobie za obowiązek sprowadzić zaraz oddział wojska, aby zawlec tego biednego pana do więzienia. Nie trzeba więc, aby wiedziano, że znajduje się tutaj. Powinniście bardzo uważać, co mówicie, aby nie ściągnąć na niego nieszczęścia.
— Przyrzekam! — solennie zapewnił Puk. — A teraz już nie będę mógł nic powiedzieć, choćbym chciał, bo ciocia Debby powiada, że to jest okropny grzech złamać przyrzeczenie.
— Toby było dawaniem fałszywego świadectwa, mój drogi — poważnie objaśniła go Pozy — i mógłbyś paść trupem za karę, jak Ananjasz i Safira — dokończyła mocno wzruszona. — Nieprawdaż, miss Daisy?
— Nie, kochanko, nie sądzę — uśmiechnęła się Marjorie. — Pan Bóg inaczej dzisiaj karze ludzi za wiarołomstwo. Ale cieszę się, że pojmujecie całą ważność przyrzeczenia. Wszak mogę ci zaufać, Pozy?
— Ma się rozumieć — z wielką powagą odparła dziewczynka. — Potrafię dotrzymać słowa równie dobrze jak Puk, chociaż jestem młodsza od niego.
— Bardzo dobrze, moje dzieci. A teraz idźcie zapytać, czy obiad gotów i nie przeszkadzajcie babci, jeżeli śpi.
Oficer nawpół drzemał, gdy Marjorie, zastukawszy zlekka, cicho weszła do pokoju. Na jej widok otworzył zupełnie oczy i z wyrazem szczerej wdzięczności odpowiedział na troskliwe jej zapytanie.
— Dziękuję pani, czuję się o wiele lepiej. Jestem tylko jeszcze osłabiony z głodu i utraty krwi. Otrzymałem ranę w bitwie pod Opequan Creak i od tej pory tułałem się po stepie, usiłując dobić się do swoich, w obawie, że mogę popaść w ręce siepaczy Early’ego i dostać się do lochu na resztę mego życia.
— Ale zabroniono panu rozmawiać — łagodnie przestrzegała go Marjorie, dziwiąc się sile tej krzepkiej, młodzieńczej postaci i nieporównanej słodyczy uśmiechu, opromieniającego blade usta, na których śmierć o mało co nie położyła swojej pieczęci. Patrzyła uważnie na mówiącego i uśmiech ten budził w niej jakieś zamglone wspomnienia, jakby go kiedyś widziała.
— Katon, zdaje mi się, nie dopilnował zlecenia... — dodała.
— Owszem, pannuńciu — przerwał wierny sługa. — Całe gadanie wziąłem na siebie. Trudno młodego pana zostawić w nieświadomości, gdzie się znajduje i między jakiem państwem. Nie jesteśmy przecie byle kim... Tworzymy bardzo szanowaną kwakierską rodzinę, jedną z pierwszych w Pensylwanji.
— Więc opowiadaj dalej, mój stary poczciwcze, tylko panu nie daj mówić — rzekła Marjorie z tak ujmującym uśmiechem, że stary murzyn zmiękł odrazu. — Czy mogę panu być jeszcze w czem użyteczna? — dodała, zwracając się do rannego.
Oficer podziękował jej i poprosił o rosół. Poszła więc do kuchni, a kapitan Rex pozostał sam z Katonem, dręczony niespokojną jakąś myślą, która przyśpieszała gorączkowy puls jego. Roztargniony, słuchał opowiadań murzyna o świetności rodziny, wśród której się znajdował. Przed oczami jego stała wciąż urocza dziewczęca postać, pochylona ku niemu z takim wyrazem anielskiej dobroci i współczucia. Kogóż ona mu przypominała?... Gdzie on mógł ją widzieć przedtem?
Tego wieczoru nie powróciła już do niego, tylko ciotka Debby przyszła o zmroku i przekonawszy się, że rana nie otwarła się na nowo, usiadła na chwilę przy chorym.
— Myślałam dużo o panu — rzekła — i mówiłyśmy o tem z babcią. Nie możemy wypuścić pana od siebie w tym stanie, w jakim jesteś, a jednak obcy człowiek w domu i w czasie wojennym musi się zawsze wydać podejrzanym dla sąsiadów. To też postanowiłam ukryć pański mundur, a dać panu stary garnitur mego brata, który wisi na górze. Nie jest to ubiór kwakierski, więc nie będzie panu w nim niezręcznie. Gdyby się kto pytał, powiem, że pan jesteś dalekim krewnym naszym z Nowego Yorku; ale uczynię to tylko w ostatecznym razie. Bez potrzeby nie będę kłamała.
— Mam nadzieję, że nie będzie pani potrzebowała z mojej przyczyny obciążać sumienia swego grzechem — odpowiedział kapitan Rex i mimowolnie uśmiechnął się.
— Na nieszczęście mam kogoś w domu, kogo nie jestem pewna... — rzekła ciotka. — Jest to moja siostrzenica.
— Przecież nie ta młoda osoba, która tu była, a którą pani nazywałaś Daisy? — porwał się oficer niespokojnie.
— Ależ nie! cóż znowu! Ta jest duszą i sercem nasza. Mówię o mojej siostrzenicy, Dorze, która na szczęście była poza domem, kiedy pana przywieźli, i powróciła dopiero przed pięciu minutami. Chwała Bogu przynajmniej, że nie przyprowadziła z sobą tego błazna, Harrego Peytona. Nie dowierzam tej dziewczynie! Konfederaci, z którymi zaprzyjaźniła się gdzieś w Richmond, zawrócili jej pustą mózgownicę i zawzięła się przeciw Unji, choć nie śmie się z tem otwarcie wydawać przed babką i przede mną. Miejże się pan więc na ostrożności, gdy będziesz z nią mówił.
— Ależ, droga pani, nie chcę za waszą dobroć dla mnie narażać was na niebezpieczeństwo... Niech tylko dzień jeden wypocznę, aby nabrać trochę sił, a ruszę zaraz dalej. Winchester nie musi być bardzo stąd oddalonym?...
— Tylko o dwadzieścia mil po trakcie pocztowym. Ale teraz niema nawet co i myśleć o tem — rezolutnie zaoponowała miss Debora. — Nie zawracaj sobie pan głowy żadnem niebezpieczeństwem. Już ja tu dam baczenie na wszystko, a w razie naglącej potrzeby, wyślę pana do krewnego naszego, kwakra, który mieszka około Deepwater Run. A teraz dobranoc, mój kawalerze! Katon będzie spać tu na sofce, aby być na każde twoje zawołanie, a mój pokój jest tuż obok za temi drzwiami. Bądź ostrożnym z Dorą, ale Daisy możesz zaufać jak sobie samemu.
— Czy to także siostrzenica pani? — spytał, zatrzymując ją, kapitan.
— Nie; jest ona nauczycielką naszych dzieci i nie żadną krewną — odparła; ciotka, zamykając drzwi.
Dora rozczesywała włosy przed lustrem, gdy ciotka weszła do pokoju.
— Co to Sylwja opowiada o jakimś młodym obcym człowieku, który przybył tu dziś zrana? — spytała, zanim ciotka zdążyła jeszcze otworzyć usta.
— O! powiedziała ci więc już o tem? — rzekła miss Debby, czując, że sprawiłoby to jej wielką ulgę, gdyby mogła wygrzmocić Sylwję za paplarstwo. — Tak, jest to przyjaciel nasz z Nowego Yorku. Miał wypadek w drodze i zranił się w głowę. Będzie musiał poleżeć kilka dni.
— Jakże się nazywa ten przyjaciel? — spytała Dora. — Dziwny też czas obrał sobie na odwiedziny podczas wojny!
— Pan King — odparła ciotka, dziękując Bogu w duchu, że mogła odpowiedzieć coś przynajmniej zbliżonego do prawdy.
— O! to pewnie jeden z tych Kingów, o których babcia zawsze opowiada. A ja już obawiałam się, czy to nie jaki podejrzany człowiek. Harry Peyton tylko co mi powiedział, że otrzymał właśnie zawiadomienie o ucieczce bardzo niebezpiecznego szpiega i że oddział kawalerzystów wysłany został za nim na przeszukanie całej naszej okolicy.
— Niechże sobie go szukają, gdzie chcą, byle nie u nas — rzekła ciotka, czując się rozgrzeszoną za wszystkie mimowolne kłamstwa, jakie mogła popełnić. — No! Doro! nie leń się wstać wcześniej jutro rano, bo mam dużo gospodarskich zajęć, a ty mnie zawsze opóźniasz we wszystkiem, przychodząc ostatnia na śniadanie.
Dora rozśmiała się, a ciotka poszła do Marjorie podzielić się z nią niepokojem, jakim przejęła ją wiadomość, której udzieliła jej Dora. Ucieszyło ją, że dzieci przyrzekły dochować tajemnicy, bo wiedziała, że można im zaufać; przyzwyczajano ich bowiem od małego dane słowo uważać za święte.
Przez dwa dni następne kapitan Rex, za poradą ciotki Debby, nie wychodził z pokoju, ale trzeciego ranka, gdy Dora zwykłym swoim leniwym krokiem weszła do stołowego pokoju, w którym siedziała babcia, ujrzała w głębi framugi okna, przyćmionej storami, wysoką, męską postać, obok której Puk i Pozy kręcili się w podskokach.
— Moja wnuczka, Dora, przyjaciel King — przedstawiła ich babcia.
Kapitan powstał z miejsca i skłonił się głęboko, a choć szpetny bandaż zasłaniał część jego twarzy, Dora pomyślała sobie w duchu: śliczny mężczyzna!
Reginald Gray, gdyż on to był tym rannym, nic nie stracił z dawnej swojej młodzieńczej fantazji; śmiał się teraz w duchu z kokieteryjnych min i pretensjonalnego zachowania się Dory, tak odmiennego od purytańskiego, a pełnego szlachetnej prostoty jej otoczenia. Co chwila jednak oglądał się na drzwi, czekając, czy nie wejdzie młoda nauczycielka. Puk tymczasem pokazywał mu wszystkie sztuczki Blota, a Pozy przyniosła mu z góry całą familję lalek.
— To jest Lilka, a to Violetta — mówiła, przedstawiając je kolejno.
Kapitan podziwiał należycie piękność Lilki i zapytał, jaki to przypadek zeszpecił tak Violettę, że cały nosek miała zgnieciony.
— To ja zeskoczyłem raz z kantorka prosto na jej głowę — pochwalił się Puk. — Pozy zaczęła płakać jeszcze więcej aniżeli Violetta; zebrałem więc wszystkie swoje oszczędności i kupiłem jej inną lalkę.
— Taki z niego poczciwy braciszek! — rozczuliła się Pozy. — Oto właśnie ta lalka.
— Belwedera — objaśniał Puk.
— Wcale nie żadna Belwedera — obruszyła się Pozy. — Nazywa się Dolcia. Tyś ją ochrzcił imieniem Eljasza Tysbity, ale miss Daisy powiedziała, że można jej dać przydomek i nazwała ją Dolcią przez pamięć na lalkę, którą miała, gdy była małą dziewczynką. Czy nie tak było, miss Daisy?
Marjorie wchodziła w tej chwili do pokoju, niosąc jakiś przysmak, przyrządzony własnoręcznie przez miss Debby dla gościa. Przez otwarte okno światło słońca padało prosto na łagodnie jej twarz uśmiechniętą, złocistym odblaskiem pieszcząc młode, rozumne czoło, okolone bujnym diademem jasnych włosów.
Szybko jak błyskawica, myśli Reginalda cofnęły się w ubiegłe lata, w pamięci stanęły mu siwe, smutne, a pełne przyćmionych blasków oczy, których wierne odbicie widział teraz w spokojnie, a przyjaźnie zwróconych ku sobie oczach młodej nauczycielki. Krew uderzyła mu na twarz bladą, gdy w duchu zadawał sobie pytanie.
— Czyżby to mogła być ona?... moja maleńka Margie?
— Co było tak? — spytała Marjorie, gdy Pozy schwyciła ją za rękę. — Ostrożnie, maleńka! przewrócisz talerz.
— Wszak prawda, że pani nazwałaś Dolcią Eljasza, przez pamięć na lalkę, którą miałaś, gdy byłaś małą dziewczynką?
— Tak — odparła Marjorie, a cień smutku przemknął po jej twarzy na wspomnienie jej lat dziecinnych.
— Pozy lubi oryginalne imiona — wtrąciła Dora.
— I miss Daisy także, jak się zdaje — rzekł kapitan Rex, przypatrując się jej coraz baczniej i rumieniąc się coraz więcej.
— Dolcia była jedyną lalką, którą posiadałam kiedykolwiek... o ile pamiętam — skromnie odparło dziewczę.
— Gdy pani byłaś maleńką? — z naciskiem zapytał kapitan.
— Nie wiem zresztą... przepraszam pana — odparła — zakłopotana nieco, rumieniąc się również pod uporczywie zwróconem ku niej spojrzeniem badawczych oczu młodego kapitana. — Musiałam przechodzić ciężką jakąś bardzo chorobę, bo nie pamiętam nic z dziecinnych czasów moich... z czasów, gdy miałam Dolcię.
— Musiałaś więc pani polegać w tym względzie na pamięci starszych?... — podchwycił Reginald, któremu serce uderzało zdwojoną siłą niepokoju.
— I to nie; jestem sierotą — odparła łagodnie i z godnością, kładąc tem koniec rozmowie.
Ale Reginald nie spuszczał jej z oczu, gdy wziąwszy szycie do ręki, usunęła się w głąb framugi okna, o tyle tylko mieszając się do rozmowy, o ile odwoływano się do niej. Słodycz jej, pełna prostoty i powagi, stanowiła dziwną sprzeczność z przesadną pretensjonalnością Dory.
— Tak, to ta sama twarz... — myślał w duchu; ale nie pojmował, aby tak całkowicie mogła była zapomnieć o nim... Żałował, że nie było fortepianu w domu... byłby popróbował, jakie wrażenie wywrze na niej „Modlitwa Mojżesza“, którą mała Marjorie tak niegdyś lubiła. Jakżeby rad zrzucić ten ohydny bandaż, który mu część twarzy zasłaniał!... Możeby go poznała wtedy!... Targnął niecierpliwie za chustkę, ale opamiętał się nagle... jakże był niedorzecznym, że budował zamki na lodzie, na jedynej podstawie tego przypadkowego podobieństwa!
Katon tymczasem kilka razy zaglądał do drzwi z zakłopotaną miną. Wkońcu wszedł i, zwracając się do Marjorie, rzekł:
— Pannusiu, stara Chloe prosi, aby pannusia zeszła do kuchni popatrzeć na konserwy.
Miss Debora ze zdziwieniem spojrzała na niego.
— Cóż tej starej znowu przyszło do głowy? — rzekła. — Siedź, proszę, Daisy, ja pójdę.
— Ale nie pani, nie — śpiesznie zaprotestował murzyn. — Chloe prosiła panienkę.
— Głupstwo! Ja pójdę zobaczyć, o co chodzi.
Lecz Katon nie myślał ustępować.
— Kiedy tam panienka potrzebna, proszę pani — rzekł, rzucając błagalne spojrzenie na Marjorie. — Trzebaby pochować tę porcelanę różową, a ja sam nie wiem, jak się wziąć do tego.
— Co się stało temu staremu? — rzekła miss Debby, gdy Marjorie, uśmiechając się z uporu murzyna, wstała i wyszła za nim. — Pewnie znów potłukł filiżanki z garnituru i boi się przyznać babci.
— Tędy, pannusiu — mówił Kato, prowadząc Marjorie do alkierza i oglądając się, czy nikt nie słucha. — Już nie wiedziałem, co wymyślić, żeby panienkę stamtąd wyciągnąć. Mam jej coś ważnego do powiedzenia.
— Cóż to takiego? — z dobrocią spytała Marjorie.
Katon podszedł blisko i wystraszonym szeptem rzekł jej do ucha:
— Młody pan nie jest jedynym żołnierzem, jakiego tu mamy... Jest i drugi... tam w chacie u mnie...
— Drugi?! — zawołała Marjorie.
— Tak, pannuńciu. Bardzo jakiś dziwny człowiek; nie wiem sam, co mam z nim robić. Zjawił się zaprzeszłej nocy, nie wiem skąd, i dostał jakiegoś napadu choroby, tak że Klorynda i ja ledwośmy ze strachu głowy nie potracili. Potem mu się zrobiło lepiej, ale okropnie się lękał, żeby go nie wykryto. Mówi jak obłąkany, powiada, że wszyscy uwzięli się nastawać na jego życie, ale mnie się zdaje — dodał Kato, dotykając czoła — że tu mu się coś popsuło.
Mówiąc to, Kato pokazywał na głowę.
— Czyż nie możecie pozbyć się go jakkolwiek?
— Boję się, pannusiu. Wojska otaczają nas zewsząd, a nie godziłoby się człowieka wydać w ręce filistynów.
— Czemuż więc nie poradzisz się miss Debby, co zrobić? — rzekła Marjorie. — Ona ma w tem więcej doświadczenia, niż ja.
— Otóż to właśnie, że nie mogę, bo póty mnie męczył, póki mu nie przysiągłem, że nie wyjawię jego obecności nikomu. A pannusia wie, że jak Kato co powie, to i dotrzyma. Ale wczoraj, kiedy panienka przechodziła wedle chaty, chcąc odwiedzić chore dziecko Dżima, żołnierz zobaczył ją przez okno. Myślałem, że go znów porwie ta choroba, tak się wstrząsł cały... Kto to jest? — zapytał tak gwałtownie, że aż mu oczy ze wzruszenia na wierzch wyszły... Powiedziałem mu, że pannusia przybyła z północy, żeby uczyć pańskie dzieciątka, a wtedy zaczął mnie zarzucać różnemi pytaniami... Koniec końców, on chce koniecznie widzieć panienkę.
— Mnie? — zawołała Marjorie zdziwiona. — A cóż mu na tem zależy?
— Albo ja wiem?... dziwny jakiś człek, jak mi Bóg miły. Dziś rano, gdy wychodziłem z domu, przywołał mnie do siebie i powiedział:
— Sprowadź mi tę panienkę koniecznie, rozumiesz? Powiedz, że opłaci się jej fatyga, bo jej powiem coś o jej ojcu...
Marjorie drgnęła gwałtownie, a fala krwi gorącej uderzyła na jej lica.
— O moim ojcu! O! Katonie, czy ty myślisz, że on mówi prawdę?... Czy on może co wiedzieć?
— Czy ja wiem, pannusiu! — rzekł Kato, zdziwiony jej wzruszeniem... — To taki jakiś dziwny człowiek... ja myślę, że to chyba djabeł...
— Czyż on naprawdę mógł to powiedzieć? — mówiła, odchodząc prawie od siebie, Marjorie.
— Tak, pannusiu, powtarzał to nawet po kilka razy.
— Idę! — zawołała, biegnąc ku drzwiom, a twarz jej, zmieniona wielkiem wzruszeniem, bladła i kraśniała kolejno. Jasna gwiazda nadziei, przewodni promień tułaczego jej życia, zabłysła nareszcie przed jej oczami, odbijając się w głębiach siwych źrenic sieroty.
— Stój, panienko droga! — zawołał Kato, szybko zatrzymując ją w progu. — Nie można teraz, dopiero po herbacie... jak się ściemni... Inaczej murzyniby się domyślili... a nikt nie powinien wiedzieć...
— Poczekam więc... — odparła łagodnie, tłumiąc ręką przyśpieszone uderzenia serca.
A proszę ani słowa nie mówić o tem miss Debby... — nalegająco upominał Kato, widząc nadchodząca ciotkę.
Dora, pomimo swego lenistwa umysłowego, była o tyle sprytną i przebiegłą, że w połowie tylko uwierzyła historji, którą jej ciotka opowiedziała o nieznajomym, tak niespodzianie pojawiającym się wśród nich. Spokój babci trochę ją zbił z toru, ale podejrzenia jej zostały tylko na chwilę uśpione.
Całe zachowanie się Reginalda i jego obejście zdradzały na każdym kroku wojskowe nawyknienia, a widoczne zajęcie, jakie okazywał Marjorie, obrażało Dorę do żywego. Nie pojmowała ona przyczyny, dla której bezwiednie prawie nie spuszczał oczu z młodej nauczycielki, i wniosła z tego, że on, równie jak Harry Peyton, padł ofiarą jej wdzięków. Próżność jej zaś była tak wielka, że nie mogła znieść, aby ktokolwiek w jej obecności zajmował się inną kobietą.
Marjorie po rozmowie z Katonem nie mogła sobie znaleźć miejsca przez całe popołudnie. Twarz jej pałała gorączką oczekiwania, a oczy miały tak niezwykły wyraz niepokoju, iż nie uszło to uwagi Reginalda. Usiłował wciągnąć ją do rozmowy, ale póki Dora była w pokoju, odpowiadała mu ledwo monosylabami i z widocznem roztargnieniem.
Gdy miss Lyndon wyszła do ogrodu, nieśmiałość dziewczęcia ustąpiła stopniowo pod wpływem dziwnego czaru, jaki Reginald zawsze na niej wywierał. Dziwiła się, skąd dźwięczny głos jego takie znajome jej miał brzmienie i budził jakby dalekie, uśpione wspomnienia w jej duszy...
— Czy pani była kiedy w New-Yorku? — spytał Reginald.
— Byłam... już dawno bardzo temu — odparła, nie mogąc się powstrzymać od lekkiego drżenia na wspomnienie starej Molly — ale nie chciałabym już tam nigdy wrócić.
— A czy wolno zapytać, dlaczego? — odparł zdziwiony.
Załamała ręce ruchem dobrze mu znanym, który zapamiętał zdawna.
— To nie żadna tajemnica — rzekła; — byłam biedną, małą, opuszczoną sierotką, gdy pani Randolph spotkała mnie na ulicy w New-Yorku i wzięła mnie łaskawie pod swoją opiekę. Jej to zawdzięczam wykształcenie, jakie otrzymałam, a które mi daje obecnie możność zarabiania na życie. Przybyłam tu, jak panu może wiadomo, w charakterze nauczycielki.
— Zasługuje pani za to na największe uznanie! — zawołał gorąco.
Rzuciła mu w odpowiedzi spojrzenie pełne wdzięczności, gdy nagle ciotka Debby wpadła do pokoju, objawiając silne wzruszenie.
— Jeszcze bo tego brakowało! — zawołała. — Wyobraźcie sobie, że cała rodzina Peytonów jedzie. Są między nimi i oficerowie. Panie King, ruszaj waćpan do łóżka! Moje kłamstwa mogą taką Dorę w pole wyprowadzić, ale ta rozpłatana głowa pańska musi dać do myślenia żołnierzom.
Kapitan popatrzył na pobladłe ze strachu twarze kobiet i uśmiechnął się spokojnie.
— Niech panie nie trwożą się o mnie — rzekł. — Wzmocniłem się już o tyle, że mogę jednej chwili zerwać się i zniknąć znowu w Sawannach, ale sądzę, że obecnie i na to już za późno.
— Zamknij go w schowanku na górze, Daisy, i śpiesz się! — zawołała ciotka, popychając go. — Potem szybkim krokiem zbiegła do siostrzenicy.
— Doro! — zawołała mimowolnie ostrym tonem. — Cała gromada Peytonów zjechała i czeka na dole... Jest tam jeszcze dwóch czy trzech obcych oficerów między nimi. Prawdopodobnie zostaną na herbacie. Pan King dostał migreny i poszedł się położyć... kazał powiedzieć, że nie zejdzie na podwieczorek... nie potrzeba więc wsuwać dodatkowego blatu do stołu...
— Pan King? a! to dziwna rzecz! Był zupełnie zdrów przed chwilą... — odparła Dora znaczącym tonem, który mówił więcej od słów.
Ciotka Debby szybko podeszła ku niej i schwyciwszy drobne jej wypieszczone ręce, ścisnęła je w swoich palcach jakby żelaznemi kleszczami.
— Doro Lyndon — rzekła namiętnie — widzę, że masz coś na myśli... ale pamiętaj trzymać język za zębami i nie pleść przed swymi przyjaciółmi o tem, co do ciebie nie należy.
Zatrzasnęła gniewnie drzwi za sobą, a Dora, ochłonąwszy z chwilowego przestrachu, potarła delikatnie zbolałą rękę, na której kościste palce wylęknionej ciotki wycisnęły sine piętna; potrząsając nią wyzywająco za odchodzącą ciotką, syknęła mściwie przez zaciśnięte białe zęby:
— Odpłacę ja ci za to! poczekaj!
Marjorie, ukrywszy kapitana Rexa na poddaszu, zeszła na dół z twarzą nieco pobladłą.
Całe towarzystwo rozsiadło się na piazzecie ogrodowej. Oprócz Harrego i Clifforda było jeszcze dwóch ich kolegów, oficerów skonfederowanej armji. Młody Peyton poświęcił się cały, jak zwykle, bawieniu Marjorie, czem Dora mocno czuła się obrażoną.
Dwaj obcy wojskowi nazywali się: kapitan Forsyth i pułkownik Hayes. Marjorie pomyślała sobie w duchu, iż nigdy nie widziała bardziej odrażającej powierzchowności, jak u tego ostatniego. Miał on czoło niskie, ostre, błyszczące zęby i blado niebieskie, chytre oczy, których złośliwy i okrutny wyraz przejmował mimowolnie wstrętem. Niechęć, jaką uczuła do tego człowieka, wzmogła się jeszcze, gdy dowiedziała się z rozmowy przy stole, że był komendantem oddziału, wysłanego w okolicę celem i schwytania szpiega, o którym Dora wspominała przed kilku dniami.
— Jest to sprytna sztuka — mówił pułkownik, użalając się nad dotychczasowem swojem niepowodzeniem. — Dwa razy naszliśmy dom, z którego zdołał umknąć na godzinę przed naszem przybyciem. Musi mieć jakiś sposób obałamucania murzynów, tych... — tu kapitan wstrzymał w samą porę wymykające mu się przekleństwo, spotkawszy wzrok ciotki Debby, surowo zwrócony ku niemu. — Z doniesień jednak, jakie otrzymałem dzisiaj, wnoszę prawie na pewno, że ta gra w chowanego nie potrwa już długo... Pohuśta się zato w powietrzu... — dodał, śmiejąc się dziko — a moi ludzie chętnie mu zarzucą pętlicę na szyję, płacąc mu za tyle kłopotu, jaki mieli z jego powodu...
— Któż jest ten nieszczęśliwy winowajca, przeciw któremu oddychasz pan taką nienawiścią? — spytała ciotka Debby.
— Nazywa się, a przynajmniej uchodzi pod nazwiskiem Rogersa, a przebiera się codzień inaczej i tem zbijał nas dotąd z tropu. Mniemam, iż jest on podwójnym zdrajcą.
— Czy tylko pewien jesteś tego, co twierdzisz, przyjacielu? — z łagodną powagą zapytała babka Frost. — W każdym razie radziłabym ci postępować z umiarkowaniem.
Ale umiarkowanie było cnotą całkiem nieznaną kapitanowi.
Katon, który usługiwał do stołu, niespokojnie spoglądał z boku na oficerów. Marjorie spostrzegła to i łamała sobie głowę, jak wymknąć się z towarzystwa, aby pójść do owego nieznajomego, czekającego na nią w murzyńskiej chacie. Gdy Pozy zaczęły się kleić oczki do snu, skorzystała z pretekstu i wstała od stołu.
— Przyjdź do mnie do dziecinnego pokoju — szepnęła Katonowi, przechodząc.
Obie dziecinne główki spoczywały już uśpione na poduszce, gdy ostrożnie zastukano do drzwi.
— Wszystko w porządku, pannuńciu — szepnął Kato. — Sylwja przyjdzie zaraz pilnować dzieci, a my niepostrzeżenie wymkniemy się tylnemi drzwiami.
Marjorie zarzuciła na białą swoją suknię ciemny szal ciotki Debory i cicho postępowała za swoim przewodnikiem, skradając się wśród krzaków. Serce jej biło mocno, a wielkie cienie, padające z wierzchołków wysokich drzew i przerzynające srebrne smugi księżycowego światła, napełniały ją nieznaną trwogą.
Gdy dochodzili do chaty, mały murzynek, siedzący w progu, zerwał się nagle.
— To ty, ojczulku? — zawołał.
— Co tu robisz, malcze, o tej porze? — zgromił go ojciec. — Ruszaj spać... Tędy, pannusiu, jeśli łaska... Moja stara i ja bardzo wdzięczni jesteśmy panience, że raczyła nawiedzić biedną naszą chatę.
Kłaniając się i posuwając wzdłuż ściany, Kato poprowadził Marjorie wzdłuż korytarzyka, a gdy się upewnił, że bystre i ciekawe oczęta małego Sama nie mogą go podpatrzyć, zwrócił się nagle na lewo i w umówiony sposób zastukał cicho do niskich drzwiczek, ukrytych w ścianie.
— To ja, panie — rzekł, ostrożnie wsuwając głowę. — Jeżeli okiennice są zamknięte, to można zapalić świecę...
— Czy przyszedł kto drugi z tobą? — spytał stłumiony szept z kąta.
— Jest i miss Daisy — odparł Kato, pocierając zapałkę.
Żółty blask kopcącej łojówki rozjaśnił czarne cienie, zalegające izdebkę. W tem posępnem, niemal grobowem świetle Marjorie ujrzała chciwie zwróconą ku sobie twarz śmiertelnie bladą, okoloną bujnemi falami opadających na ramiona śnieżnych włosów i przenikliwe wejrzenie dwojga czarnych, zapadłych oczu, które świecić się zdawały w ciemnicy.
Postąpiła krok naprzód, a okrzyk zdumienia wyrwał się z jej piersi:
— Doktór Boddy!
Twarz mężczyzny z bladej stała się siną... Zerwał się z miejsca i przyskoczył do niej.
— Kto mnie tak nazwał? — spytał zdławionym głosem.
— Ja — ochłonąwszy z przestrachu, odparła Marjorie. — Pamiętani pana dobrze, choć pan nie przypominasz mnie sobie.
Wtem Kato wtrącił:
— Zejdę na dół, pannuńciu, i będę stał na straży, żeby kto nie podszedł... Tylko niech panienka z łaski swej nie bawi długo, bo we dworze mogą spostrzec jej nieobecność...
— Gdzieś mnie pani znała pod tem nazwiskiem? — pytał mężczyzna, pilnie rozpatrując każdy rys dziewczęcej twarzy, której paliły się płomienie gorączki i trwogi.
— Czy pamiętasz pan biedną, opuszczoną sierotkę, którą leczyłeś u starej Molly?
— Na miljon szatanów!... więc to ty byłaś tem dzieckiem? — wykrzyknął dziko. — Ach! gdybym był o tem wiedział!
— Chcę panu podziękować za to, coś wtedy dla mnie uczynił — odezwała się łagodnie. — Byłabym pewnie umarła, żeby nie pan i Nancy... dwa razy obroniłeś mnie od bicia.
Twarz jego rozchmurzyła się nieco.
— Więc pamiętałaś o tem przez tyle lat, dziecko?! No! nie wiele ja dobrych uczynków spełniłem w życiu, dobrze, że choć ten jeden pozostał komuś w pamięci... Czy nie bierze cię ciekawość dowiedzieć się, dlaczego posłałem po ciebie?
— Powiedziałeś pan, że powiesz mi coś o moim ojcu... — podchwyciła gorączkowo, składając błagalnie dłonie. — O! panie!... czy rzeczywiście wiesz co o nim?... Żyję jedynie myślą odszukania go... Ta nadzieja jest „gwiazdą przewodnią“ mego życia.
Doktór Boddy zdawał się namyślać chwilę.
— Życie moje jest w niebezpieczeństwie — rzekł wkońcu. — Lada chwila ci zbóje mogą mnie pochwycić... Jeżeli więc zdołasz ułatwić mi ucieczkę i ukryć mnie w bezpiecznem miejscu, to ci wyjawię to, co podejrzywam, że jest prawdą...
— Ale jakże ja mogę to uczynić? — odparła Marjorie drżącemi usty... Jestem obcą w tych stronach i nie znam okolicy...
— Opowiedz mi, co pamiętasz o swojem dzieciństwie... — przerwał jej Boddy, zmieniając nagle taktykę.
— Nic prawie aż do czasu, gdy chora leżałam u starej Molly. Pamiętam trochę moją matkę i okręt jakiś wielki, o który fale rozbijały się z głuchym łoskotem... Przypominam sobie też jakiegoś człowieka, który się nazywał Barnej Brian i... och!.. jednego pana, który miał takie piękne, rozumne, pełne dobroci oczy... i który mnie nauczył kolędy o Bożem Narodzeniu i pieśni o św. Mikołaju... O! panie! — dokończyła błagalnie z wyrazem niewysłowionej boleści, wypiętnowanej na każdym rysie jej pięknej, bladej twarzy — jeżeli wiesz co o mnie, zaklinam cię, powiedz mi!... Nie trzymaj mnie w tej śmiertelnej niepewności, która mnie zabija!
— Przypominasz kubek w kubek twoją matkę... Poznałem cię po tem podobieństwie... Jakim sposobem dostałaś się tutaj?
— Pani Randolph z Filadelfji zaopiekowała się mną, a ojciec jej, pan Clive, łożył na moje wychowanie. Przybyłam tutaj w charakterze nauczycielki.
Doktór Boddy pięścią uderzył się w czoło.
— Delirium tremens do reszty pozbawiło mnie zmysłów! Zapomniałem, do licha, o tym wieczorze!...
Marjorie ze zdumieniem patrzała na niego.
— Czy nie występowałaś kiedy w żywych obrazach w domu pana Clive? — zapytał. — Otóż ja byłem obecny na tem przedstawieniu.
— Pan?
— Tak; nie patrz z takiem niedowierzaniem. Gdy jestem przebrany i mam perukę na głowie, wyglądam jak każdy z waszych salonowców. Jedna z waszych filadelfijskich piękności bardzo była uprzejma tego wieczoru dla pana Rogersa.
— Rogers? — szybko podchwyciła Marjorie, blednąc. — Czy pan nie jesteś tym, na którego obławę urządził pułkownik Hayes?
— Skąd to wiesz? — zakrzyknął, chwytając gwałtownie jej rękę.
W tej chwili drzwi się uchyliły zlekka.
— Czy pannusia już gotowa? — spytał Kato.
— Za chwilę — odparł doktór Boddy, potem zwracając się szybko do Marjorie, rzekł: — Życie moje w twoich jest rękach. Możesz iść w tej chwili zadenuncjować mnie temu człowiekowi, ale jeżeli to uczynisz, przysięgam, że umrę, unosząc tajemnicę pochodzenia twego ze sobą. Jeżeli zaś podejmiesz się ukryć mnie w bezpiecznem miejscu przez trzy dni, to jest do czasu jak pogoń minie, przyrzekam, że wyjawię ci nazwisko człowieka, który według wszelkiego prawdopodobieństwa jest twoim ojcem. Przysiąc ci na to nie mogę, ale mam wszelkie dane po temu. Jesteś bowiem żywym obrazem kobiety, która, mniemam, że była twoją matką. Masz więc do wyboru...
Marjorie rozpaczliwie załamała ręce.
— Nie mogę tego uczynić sama — rzekła — ale jeżeli znajdę sposobność poradzenia się mistress Frost, to ona może wpadnie na jaki pomysł. Jutro rano przyjdę z odpowiedzią. Idę już, Katonie — dodała i rzuciwszy wyraz politowania temu, który tak okrutnie obszedł się z nią, szybkim krokiem wróciła ku domowi.
Miss Debby, wszedłszy w pół godziny później do pokoju Marjorie, zastała ją klęczącą pod oknem z twarzą całą wilgotną od łez.
— Co to jest? co się stało? — spytała energicznie ciotka Debby, stawiając świecę na stole. — Rozkoszni ci goście nareszcie zabierają się do odjazdu, przyszłam więc zobaczyć, co się z naszym więźniem dzieje. Któż ci znowu dokuczył?
— O! ciotko Debby! mam takie ciężkie zmartwienie! — westchnęło dziewczę. — Poradź mi pani, co mam robić.
Ciotka usiadła w krześle wyprostowana i wysłuchała całej historji z twarzą, na której występowały ognie oburzenia.
— Że też to Bóg pozwala żyć podobnym ludziom na świecie! — rzekła, nie mogąc się pohamować. — Ten Rogers nie zasługuje na nic lepszego, jak na stryczek, a jednak trzyma cię w swoich rękach... Poczekaj!... mam w głowie plan... Tego niegodziwca musimy wysłać do kuzyna Samuela, tam będzie bezpieczny od pogoni. Nie płacz, Daisy!... ja temu zaradzę...
— O! w jakiż sposób, pani? — spytała Marjorie, zwracając się do ciotki, jak do opiekuńczego anioła.
— Dla odwrócenia podejrzeń ty, ja i Pozy musimy mu towarzyszyć. Przebierzemy go po kwakiersku... a Dżim powiezie nas karyklem.
— Cóż przez ten czas stanie się z kapitanem?
— Mów ciszej! ściany mają uszy... Zostawię go pod opieką Katona. Już mu się chyba nic złego nie stanie, kiedy przetrwał szczęśliwie dzisiejsze niebezpieczeństwo. Myślałam, że nie usiedzę w miejscu, jak ten drab zaczął dziś rozpowiadać przy stole o wieszaniu... Musimy jutro wyjechać skoro świt, Daisy, bo mamy trzynaście mil przed sobą. Mam w Bogu nadzieję, że nie spotkamy w drodze żadnego oddziału gerylasów... Ale idę już, bo trzeba wydostać ten kwakierski ubiór... Żeby się tylko przydał!
Wyszła zwykłym swoim pośpiesznym krokiem, ale po chwili zawróciła z korytarza.
— Idź, proszę, zastukaj do drzwi kapitana i zapytaj, jak się ma. A pożegnaj go ode mnie, bo jutro musimy wyruszyć przed szóstą rano. Zanieś mu też to jajko ubite z cukrem i arakiem i namów go, aby wypił, zanim się położy spać.
Marjorie otarła oczy, ochłodziła sobie twarz wodą kolońską i udała się przez sypialnię miss Debby do kapitana Rexa.
— Swój! — szepnęła, cicho stukając do drzwi, u których rygiel szybko usunięto.
— Siedzę w ciemności — rzekł więzień, uśmiechając się do wchodzącej, której biała postać, rysując się na tle mrocznego otoczenia, wnosiła z sobą jakby promień światła do więziennej celi. — Czy już mogę wyjść z ukrycia, czy też muszę nadal udawać chorego?
— Ostrożnie! — odparła Marjorie — nie odjechali jeszcze... Miss Debby prosi pana, abyś to wypił — dodała, podając mu napój.
— To wszystko?
— Tak, panie. Miss Debby, Pozy i ja wyjeżdżamy jutro rano za bardzo ważnym interesem. Wrócimy w ciągu doby. Kato tymczasem będzie się opiekował panem. Mamy jeszcze drugiego nieszczęśliwego więźnia na plantacji i musimy go stąd co prędzej usunąć.
— Czy nie mógłbym i ja paniom towarzyszyć?
Potrząsnęła głową przecząco.
— Zdaje mi się, że nie... teraz nie zagraża tu panu nic złego... Do widzenia! Niech nam pan życzy szczęśliwej podróży.
— A nadewszystko szczęśliwego powrotu — odparł, biorąc przyjaznym ruchem białą jej rączkę i myśląc o tej drobnej, dziecinnej dłoni, którą tak często zwykł dawniej pieścić. — Miss Daisy, gdy pani wróci, powiem pani coś... czy pani mi pozwoli?
Popatrzyła na niego niewinnemi oczami, w których malowało się zdziwienie.
— Czemużby nie? rozumie się! A teraz żegnam pana. Nie pozwalaj pan, proszę, Pukowi, aby pana zamęczał na śmierć, gdy mnie tu nie będzie.
Ciotka Debby nie byłaby tak zadowoloną z siebie, gdyby była słyszała przyciszoną rozmowę, jaką Dora wiodła z młodym Peytonem na stopniach piazzetty w chwili, gdy ona, klęcząc przed wielką dębową skrzynią, wydostawała z niej kwakierskie ubranie.
— Harry — mówiła Dora, kładąc swą rękę na jego ramieniu — podejrzywam, że mieszkania naszych murzynów nie są wolne od wszelkiego zarzutu w tych wojennych czasach.
— Jakto? — spytał Harry zdziwiony — czyżby przechowywali u siebie jakich zbiegów z armji federalnej?
— Nie wiem, ale Katon i Dżim zachowują się dziwnie od jakiegoś czasu... Przyszło mi więc na myśl, że jeśli się kapitanowi Hayes nie powiodło gdzie indziej, to możeby tu...
Przerwała w pół słowa, bo wyrazy uwięzły jej w gardle. Serce wyrzucało jej niegodziwość, jaką popełniła. Gdy znalazła się samotna w swoim pokoju, byłaby nie wiedzieć co dała za to, aby mogła cofnąć czyn, który zaciężyć miał na jej sumieniu.
Ale już było za późno!




ROZDZIAŁ XXI.

— Czyś bardzo zajęty, Dżemsie? Ten pan mówi, że ma do ciebie bardzo pilny interes — mówiła miss Rachela, podając bratu bilet wizytowy.
Była to ta sama miss Rachela, którą widzieliśmy niegdyś. Lata przeszły po niej niepostrzeżenie. Zato szron siwizny przyprószył skronie sędziego Graya, podnosząc jeszcze szlachetność pięknych jego rysów, a piwne jego oczy zachowały dawny wyraz wesołości i ujmującej dobroci.
— Pan Percy Clive — czytał sędzia, spoglądając na kartę. — Ma się rozumieć, że przyjmuję... Proszę cię, Rachelo, poproś go tutaj.
— Miło mi bardzo widzieć pana — rzekł, uprzejmie witając gościa i prosząc go siedzieć. — Właśnie pisałem do pańskiego brata...
— Zgłaszał się zatem do pana listownie?... Nie potrzebuję więc tłumaczyć celu mego przybycia. I cóż mi pan możesz powiedzieć o tem dziecku?
— Marjorie istotnie czas jakiś przebywała w moim domu, ale od sześciu czy siedmiu lat, niestety, zupełnie straciłem ją z oczu.
W krótkich słowach opowiedział sędzia przygody sierotki, aż do chwili tajemniczego jej zniknięcia z domu państwa Wilder.
— Mam tu — dodał, otwierając szufladkę biurka — listy, które Barnej Brian mi zostawił, a oto odpowiedź, jaką otrzymałem od Barry i Williamsa z Londynu.
Percy Clive wydał okrzyk zdziwienia.
— To jest pismo mojego brata! a żona jego, Magdalena Hervé, pochodziła istotnie z Marsylji. Poznał ją tam w powrocie z Chin, i o ile wiem, rodzina jej, równie jak i nasza, sprzeciwiała się temu małżeństwu. Jerzy był ulubionym synem naszego ojca, to też gniew ojca nie miał granic, gdy się dowiedział o jego ożenieniu. Nie wiem, co mu wtedy odpisał, ale z tego listu widzę, że położył twarde warunki. Biedny Jerzy ciężkie miał przejścia. Nie mogąc zapracować na utrzymanie żony i dziecka w Anglji, przybył tutaj, aby po raz ostatni odwołać się do serca ojca, ale zaledwie wylądował, rozchorował się śmiertelnie w moim domu. Wtedy poleciłem Bodmanowi, zostającemu wówczas w usługach naszej firmy, aby przesłał pani Clive pewną sumę pieniężną. Jak przypuszczam, biedna kobieta, nie mając wiadomości od męża, puściła się w drogę zapewne pod przybranem nazwiskiem i dlatego Jerzy nie mógł nigdy potem, mimo najstaranniejszych poszukiwań, natrafić na jej ślad.
— Należało wtedy wybadać Bodmana — rzekł sędzia Gray. — Czy straciłeś go pan zupełnie z oczu?
— Kompletnie. Był to człowiek nałogowy, skutkiem czego został od nas wydalony. Przyjął to jednak bardzo obojętnie, o ile pamiętam.
— Bo niezawodnie przywłaszczył sobie sumę przeznaczoną dla pani Clive — zauważył sędzia.
— Na Boga! że mi też to wpierw nigdy na myśl nie przyszło! — zawołał pan Percy Clive, uderzając się w czoło. — Najniezawodniej tak zrobił, nikczemnik! Cóż teraz począć? Podać o nim ogłoszenie do gazet?
— Zapewne, że trzeba, żądając od ludzi jakichkolwiek o nim informacyj.
— Smutno pomyśleć, iż trafiliśmy na ślad biednego dziecka, aby go zaraz utracić! — rzekł pan Clive zamyślony. — Przypuszczam, że pan sędzia stracił także wszelką nadzieję odszukania jej.
— Tak sądziłem aż do dnia wczorajszego — rzekł sędzia.
— Co pan mówisz!? — wykrzyknął gość, zrywając się. — Czyżbyś co nowego o niej usłyszał?
— Zdaje mi się — odparł sędzia, uśmiechając się. — Otrzymałem wczoraj list od pana Wildera, który mi pisze, że ajent policyjny, któremu poruczył kiedyś tę sprawę, zgłosił się do niego w zeszłym tygodniu, mówiąc, iż pewna kobieta, imieniem Nancy, przyszła do policyjnego więzienia odwiedzić umierającą starą pijaczkę, która poranioną została w bójce ulicznej. Zdarzyło się szczęśliwie, że ajent ten znajdował się w izbie podczas tych odwiedzin i z rozmowy Nancy dowiedział się, iż głównym celem jej przybycia było wydobycie od starej kobiety zeznania, dotyczącego jakiejś skradzionej przed laty dziewczynki. Ajent, łakomiąc się zapewne na sutą nagrodę, obiecaną przez pana Wildera, wpadł na myśl wybadania obu kobiet. Stara Molly zaklinała się zrazu, iż o niczem nie wie, ale wkońcu, czując, iż śmierć się zbliża, zeznała, iż podniosła dziecko na schodach, przed bramą dużego czerwonego domu, położonego przy ulicy N., opodal alei Madsona. Otóż okazuje się, iż dom ten jest własnością pana Wildera.
— I gdzież się to dziecko podziało? — skwapliwie zapytał pan Clive.
— Tego pan Wilder nie umiał mi powiedzieć. Udał się on zaraz z ajentem policyjnym do Nancy, która mu powiedziała, że bogaci jacyś państwo zaopiekowali się dziewczynką, którą odebrali od żebraczki na ulicy w New Yorku. Nie umiała wymienić ich nazwiska, tylko powiedziała, że zostawili adres, pod którym miała im przesyłać wszelkie wiadomości, jakie zczasem będzie mogła zebrać o dziecku.
— I cóż dalej? — zapytał pan Clive, gdy sędzia zatrzymał się chwilę.
— Po pewnym czasie Nancy znalazła ukryty w sienniku sznurek złotych paciorków.
— Na Boga żywego! — wykrzyknął pan Clive, zrywając się na równe nogi i drżąc cały ze wzruszenia. — Czy... czy to być może?... Toż to istna bajka z tysiąca i jednej nocy!... Słuchaj pan!... ta kobieta przyniosła te paciorki do mnie. Adres mój zostawiony jej był przez brata mego Seldena, a łańcuszek jest własnością dziecka, które on adoptował. Jeżeli więc to jest ta sama dziewczynka... No! toż cały czas mieliśmy ją tak blisko nas!
Okrzyk dziękczynny wyrwał się z piersi sędziego.
— Chwała niech będzie Bogu Najwyższemu!
Usta jego zadrżały, a oczy zaszły łzami ze wzruszenia.
— Jakże się Rex ucieszy! — dodał sam do siebie, a widząc spojrzenie pana Clive, pytająco zwrócone ku sobie, objaśnił:
— Jest to mój syn, który bardzo był przywiązany do małej Marjorie i nigdy nie stracił nadziei odszukania jej. Dziewczynka także kochała go bardzo i o mało jej serduszko nie pękło, gdy musiała odjeżdżać, zostawiając go ciężko chorym. Nigdy już potem jej nie zobaczył...
— Czy to nie ten syn pański, który służy w wojsku i o którego dzielnem znalezieniu się wzmiankują ostatnie depesze Sheridana? — z zajęciem, zapytał pan Clive.
— Tak, to on — z dumą odparł ojciec.
— W takim razie winszuję panu. Możesz być dumnym z takiego syna, drogi sędzio! — gorąco rzekł pan Clive. — Zaledwie mogę uszom swoim dowierzać, tak zadziwiającą jest ta cała sprawa, dotycząca dziecka mego brata!... Co to za cudowne zrządzenie Boskie! Ale jakże sprawdzimy jej osobistość?
— Szczególna rzecz, iż tegoż samego pana Seldena Clive zapytywałem właśnie o informacje względem owego Bodmana — rzekł sędzia. — Było to właśnie wtedy, gdy Marjorie znikła w tak tajemniczy sposób. Czy panu wiadomo, kiedy brat pana ją znalazł?
— W październiku 18. . . roku — odparł zapytany po chwili namysłu. — Mój drogi sędzio, nie widzę innego sposobu, jak odwołać się raz jeszcze do twojej nieocenionej dobroci, prosząc cię, abyś nam nie odmówił tej łaski i jechał ze mną razem do Filadelfji. Naoczne poznanie dziecka, którem tak szlachetnie zaopiekowałeś się w niedoli, będzie stanowić najważniejszy dowód jej tożsamości. Ja nigdy jej nie widziałem, ale moja siostrzenica, pani Randolph, dużo mi o niej mówiła. Czy nie zrobiłoby to panu wielkiej różnicy zajechać ze mną do mego brata, zatrzymując się po drodze w Nowym Yorku dla zobaczenia się z panem Wilderem, z Nancy i z ajentem policji? Nie napiszę do Jerzego, dopóki nie będę mógł mu udzielić pewnych wiadomości.
— Pojechałbym, gdybym nawet był przeciążony robotą, co obecnie na szczęście niema miejsca — gorąco odparł sędzia. — Kocham wszystkie dzieci wogóle, ale mała Marjorie była mi wyjątkowo drogą. Będę więc panu służył jutro rano, a tymczasem pozwól, że poślę do hotelu po pańskie rzeczy. Nie przyjmuję żadnego tłumaczenia — dodał, pociskając sprężynę dzwonka. — A teraz przejdziemy do bibljoteki i pozwolisz mi pan przedstawić cię mojej siostrze. Żałuję tylko, że niema Rexa w domu; pokazałby panu bransoletkę, którą maleńka miała na rączce, gdy wraz z matką swoją zabłądziła do Wyn.
Miss Rachela nie posiadała się ze zdziwienia, gdy jej brat opowiedział dziwne koleje losu małej Marjorie. Zapomniała się o tyle, że zamiast cukru nasypała soli do herbaty i nawet nie spostrzegła wcale swojej pomyłki.
Po kolacji wydobyła ze skrzyni turecki szal, który odłożyła była na bok przed sześciu laty. Pan Clive przypatrzył mu się z ciekawością i słuchał z wielkiem zajęciem opowiadania, jak sędzia Gray napotkał biedną, przeziębłą sierotkę na drodze do Sejbruk i przywiózł ją otuloną w fałdach swego płaszcza.
W tejże chwili posłaniec miejski, roznoszący nadzwyczajne wiadomości z placu boju, zawołał pod oknami, podając świeżo wyszły z druku raport wojenny.
— Nowa bitwa! Dwa tysiące zabitych i rannych. Sheridan na placu bitwy.
— Dawaj, chłopcze! — blednąc nieznacznie, zawołał sędzia, i rzuciwszy mu kilka penny, rozwinął szybko papier i zaczął czytać.
— Bitwa pod Opequan Creek.
Przerzuciwszy wzrokiem kilka następnych wierszy, zatrzymał się na końcu.
Zabici: pułkownik Raymond. Ranni: major Boscom. Braknący: kapitan Reginald Gray.
Twarz ojca pokryła się śmiertelną bladością.
— Rachelo — rzekł zmienionym głosem — każ mi, proszę, natychmiast spakować podróżną torbę. Mam 35 minut czasu do odejścia pociągu do Nowego Yorku. Panie Clive, zechciej tymczasem rozgościć się u mnie, jak u siebie. Pojadę prosto do Washingtonu i wyrobię sobie pozwolenie przedostania się do obozu Sheridana. Muszę odszukać mego chłopca.
— I ja również mogę zmienić swoje plany i towarzyszyć panu przynajmniej aż do mego domu — z szczerem współczuciem odezwał się pan Clive. — Następnego dnia dopiero udam się do Filadelfji, a skoro tylko pan odnajdziesz kapitana, mam zaś nadzieję, że w pomyślnem zdrowiu, spotkamy się u mego brata.
Miss Rachela w kilka minut spakowała torbę i panowie pożegnali się pośpiesznie. Po drodze na dworzec kolei wstąpili do pani Livingston, aby jej powiedzieć, co zaszło. Sędzia Gray udawał spokojnego i pocieszał, jak mógł, biedną staruszkę, ciężko stroskaną o los ukochanego wnuka. Co się jednak działo w jego własnem sercu, to łatwo można sobie wyobrazić.
Podróżując bez wytchnienia dniem i nocą, zbierając, gdzie się dało, wiadomości po drodze, musiał walczyć ze straszną zmorą nieszczęścia, która ścigała go bezustannie. Zdawało mu się chwilami, że wolałby już widzieć walecznego swego jedynaka trupem położonego na pobojowisku, niż konającego z niedostatku i głodu w więziennych podziemiach Andersonville lub Libby.
Gdy nareszcie zbolały ojciec po wielu trudnościach i opóźnieniach stanął u celu podróży, siwawe włosy jego prawie całkiem zbielały ze zmartwienia, a zmarszczki głębokie zasępiły szlachetną pogodę jego czoła.
Generał Sheridan stoczył był nową zwycięską bitwę, gdy sędzia stanął w głównej jego kwaterze. Obóz przedstawiał nader ruchliwe widowisko, tak że z trudnością zdołał on zdobyć przystęp do wodza. Tenże jednak powitał go ze zwykłą sobie szorstką uprzejmością, z której był znany, a gdy się dowiedział, co go sprowadzało, obiecał uczynić wszystko, co będzie w jego mocy, aby mu dopomóc w odszukaniu syna. Przyrzekł mu nawet dać nazajutrz żołnierza, któryby go przeprowadził aż do granic okolicy, którą obecnie mocno niepokoił gerylasi Masbego.




ROZDZIAŁ XXII.

Puk siedział na progu bawialnego pokoju, patrząc zamyślony w ogród. Kapitan Rex czytał głośno babci i Dorze „Hamleta”. Głos miał dźwięczny i harmonijny, a Dora słuchała go zamyślona, z poczuciem winy w sercu, spuszczając mimowoli powieki, gdy wzrok jego, pogodny i ufający, spotykał się z jej oczami. Puk zachowywał się przez cały ranek bardzo spokojnie, a czytanie, któremu się także przysłuchiwał, wywierało snać na nim wielkie wrażenie, bo prosił, aby mu powtórzyć rozmowę grabarzy.
Kapitan Rex, śmiejąc się, przychylił się do jego żądania, poczem złożył książkę i pomagał Dorze zwijać włóczkę.
Chłopczyk tymczasem, ujrzawszy zdaleka Katona, skubiącego gąsiora na obiad, pobiegł mu pomagać, a w zapale przewrócił cebrzyk gorącej wody i o mało co się nie poparzył. Na odgłos krzyku Chloe wybiegła z kuchni i jeszcze więcej narobiła hałasu, co słysząc, Dora wzruszyła ramionami i wyraziwszy zdanie, iż burzliwe elementy uspokoją się same przez się, dalej kokietowała młodego kapitana, który usiłował wywiedzieć się od niej historji młodej nauczycielki. Dora jednak nie umiała go dokładnie objaśnić, bo Marjorie zwierzała się jedynie tylko ciotce Deborze.
Opowiedziała mu tylko pobieżnie, iż młoda sierota adoptowaną była przez panią Randolph i jej kosztem kształcona na pensji pani Moulton.
Cały ten ranek zszedł bardzo przyjemnie. Babcia w zwykły swój malowniczy sposób opowiedziała kilka zdarzeń z dawnych czasów, które zachwyciły Rexa. Obiecywał sobie w duchu, że po skończonej wojnie musi sprowadzić tu kiedy swego ojca, aby poznał tę piękną i patrjarchalną postać sędziwej kwakierki, królującej powagą i godnością nad całem swojem otoczeniem. Obiad również przeszedł wesoło. Kapitan rozkrawał pieczyste, mówiąc, że okazały ptak musiał w prostej linji pochodzić od gęsi kapitolińskich, które uratowały Rzym.
— Oto kość, zawierająca przepowiednie, Puku — rzekł, podając mu ją. — Schowaj ją aż do powrotu Pozy, a gdy się nią przełamiecie, to mi ją dasz jako trofeum.
— Co to jest trofeum? — spytał chłopczyk.
— Jakżeby ci to wytłumaczyć?... — odparł kapitan, zwracając się po radę do Dory, ale w tejże chwili Józek, syn Katona, wpadł do pokoju z twarzą śmiertelnie przerażoną.
— O! pani! — zawołał bez tchu prawie, podbiegając do pani Frost — żołnierze idą, ci, w szarych kurtkach. Mały Sam podsłuchał ich rozmawiających za krzakiem... Mówili, że idą szukać szpiega, który się ukrywa we dworze!
Dora zbladła, jak ściana. Kapitan zerwał się na równe nogi.
— Niech się pani nie lęka — rzekł do staruszki, — postaram się uciec, Kato mi dopomoże.
Babka wyprostowała się energicznie.
— Stój, przyjacielu! — rzekła nakazująco, podnosząc rękę. W domu nie będziesz bezpieczny, bo przeszukają go pewnie od strychu do piwnic. Masz pięć minut czasu, nie więcej. Katonie! idź ukryj pana w stogu siana, który stoi przy stodole. Młodzieńcze! nie bój się o nas! Bóg nas ma w swojej pieczy!
Rex przystanął chwilę, aby sędziwą dłoń zacnej matrony przycisnąć do wdzięcznych ust swoich. Potem wybiegł za Katonem, który wskazał mu otwór w stogu. Była to ostatnia, słaba bardzo deska jego ratunku. Katon zatkał szybko otwór sianem, zostawiając jedną czy dwie szpary, aby więzień mógł oddychać. Potem biegnąc, powrócił do dworu i stanął na zwykłem swem miejscu za krzesłem „jejmości” w chwili, gdy oddział wojska zajechał przed bramę.
Dora tymczasem śpiesznie usunęła nakrycie kapitana Rexa, a spostrzegłszy, że Puk wymknął się z pokoju, odstawiła i jego krzesło, poczem zasiadła na swojem miejscu, na pozór spokojna, myśląc sobie w duchu:
— Wolałabym była odgryźć sobie język, aniżeli powiedzieć to, co powiedziałam Harremu.
Ale były to już daremne życzenia. Złe odstać się nie mogło. Serce jej zaszło zgryzotą i trwogą, gdy usłyszała oficerów, wydających rozkazy, aby otoczyć dwór naokoło i przeszukać ściśle murzyńskie chaty.
— Co widzę, pułkownik Hayes! — zawołała Dora, udając zdziwioną. — Skądże pan przybywasz?
— Zdaje mi się, przyjacielu, iż pozwalasz sobie zbytniej swobody w moim domu — z powagą przemówiła matrona.
— Przepraszam panią... — odparł wojskowy, opamiętawszy się i zdejmując czapkę. — Spełniam tylko obowiązek służbowy. Musisz nam pani wybaczyć.
— Nie zostawiasz mi wyboru... — spokojnie rzekła pani Frost.
— Otrzymaliśmy sekretne zawiadomienie, iż szpieg Rogers, o którym wspominałem wczoraj wieczór, był, czy też znajduje się jeszcze tutaj... Zmuszony więc jestem przeszukać wszystkie zabudowania. Nie przypuszczam, aby się znajdował w samym dworze, ale tych gałganów murzynów nigdy nie można być pewnym... Ot ten stary drab, naprzykład, wygląda, jakby mi niejedno mógł powiedzieć... — dodał, zwracając się nagle do Katona i patrząc mu bystro w oczy.
— Ja! panie wielmożny! ja tyle wiem, co nowonarodzone dziecko!... — bronił się Kato, udając niewinnego.
— No! no! nie łżyj, stary!... ale — dodał, rozglądając się dokoła — gdzież jest reszta rodziny? Miss Debora i ta blada, ładna panienka z północy?
— Pojechały w odwiedziny do krewnego — zimno odparła Dora.
Kapitan był widocznie pod dobrą datą, a poufałe, grubjańskie zachowanie jego obudzało w niej wstręt mimowolny.
— Czy to tylko prawda? — spytał, śmiejąc się z niedowierzaniem. — No, przekonamy się. I cóż, pani... — dodał, zwracając się do pani Frost — czy moi ludzie mogą iść na górę? Przyrzekłem Peytonowi, że wszystko odbędzie się spokojnie.
— Wielce ci jestem za to obowiązana — ironicznie odparła matrona, spokojnie zabierając się do robienia pończochy. — Katonie, idź oprowadź tych ludzi po domu i przekonaj ich, że nie udzielamy schronienia zdrajcom. Usiądź pan i spocznij — dodała poważnie, spoglądając na rozognione trunkiem oblicze oficera.
— Dziękuję pani; pójdę pilnować moich ludzi.
Dora i babka, pozostawszy same, zamieniły znaczące spojrzenia.
— Gdzie jest Puk? — spytała pani Frost po chwili, przewlekając druty z niewzruszonym spokojem, który do rozpaczy doprowadzał Dorę.
— Czy ja wiem? — odparła. — Pewnie... ale przerwała w pół słowa, widząc wciskający się do pokoju szary mundur, którego właściciel głupowato rozejrzał się dokoła, potem zaś podążył na górę za drugimi.
Ale wróćmy do Puka. Korzystając z zamieszania, wymknął się z pokoju i wraz z Blotem pobiegł za kapitanem Rexem i Katonem. Manewrował zaś tak zręcznie, że nikt go nie dostrzegł. Ale zaledwie Katon odszedł ku domowi, Reginald w głębi stogu doznał elektrycznego wstrząśnienia, usłyszawszy tuż obok triumfujący głosik, który wołał do niego:
— Bądź pan spokojny! Blot i ja siedzimy na straży i umiemy dotrzymywać obietnic naszych!
Nie pozostawało mu nic innego do czynienia, jak przyczaić się cicho; serce jednak uderzyło mu silniej w piersi, gdy usłyszał, że oddział żołnierzy zbliża się do stodoły.
— Hej! malcze! co tam robisz? — zawołał grubjańsko sierżant.
— Dzień dobry panu! — grzecznie pozdrowił go Puk. — Uczę mojego psa sztuczek. Ukłoń się, Blot!
Blot zaszczekał i, przyskoczywszy ztyłu do łydek sierżanta, wyrwał mu zębami spory kawałek spodni, objawiając tym sposobem dosadnie sympatje swoje dla sprawy Związku.
— Żebyś zdechł, podły psiaku! — zawrzeszczał sierżant, usiłując kopnąć go nogą, czego Blot uniknął, zręcznie odskakując na bok.
Przeszukiwanie domu nie trwało długo, choć żołnierze szperali po wszystkich kątach i do wściekłości doprowadzili Chloe, przewrócili bowiem beczkę z przygotowanemi do prania mydlinami. Następnie rozproszyli się po zabudowaniach gospodarskich i po chatach murzynów.
— Gadaj, malcze! — spytał jeden z żołnierzy, — czy nie widziałeś jakiego człowieka koło tych chat?
— Człowieka?... — odparł Puk po namyśle. — Owszem.
— Kiedy? — zawołano chórem.
— Wczoraj — uroczyście odparł Puk, choć uśmiech figlarny igrał mu dokoła ust.
— Jakże wyglądał?
— Miał siwe włosy...
— To nie on! — odpowiedziano zgodnie.
— I trochę utykał na nogę?...
— Widywałeś go kiedy przedtem?
— Bardzo często. Oto właśnie idzie!
Wszyscy żołnierze obrócili się szybko, chwytając za broń, i ujrzeli nadbiegającego starego Katona.
— Ty, bębnie! dam ja tobie zato! — krzyknął z wściekłością sierżant. — Gadaj, co wiesz, albo pożałujesz tego!
— Puść pan mego pieska! — zawołał Puk, widząc, że żołnierz zręcznym ruchem pochwycił Blota i targał go niemiłosiernie za uszy.
— A bestja!... będzie mię kąsał w łydki! Masz zato! — i silniem uderzeniem potraktował biedne zwierzę, które zaczęło skomleć żałośnie.
— Będziesz sobie żarty z nas stroił! Poczekaj, nie oddam ci psa, póki mi nie odpowiesz porządnie na moje zapytania. Mieliście tutaj ostatniemi czasy szpiega Yankesa?
— Co to jest szpieg? — zapytał Puk.
— Bodaj cię!... No! czy był tu kto obcy?
Póki chłopczyk mógł dawać wymijające odpowiedzi, póty wykręcał się, jak mógł. Ale wychowany w kwakierskiej prostocie i szczerości, nigdy dotąd niewinnych swych ustek nie skalał kłamstwem. Cóżby na to powiedziała Pozy, gdyby tym razem rozminął się z prawdą? Możeby niebo zapadło się nad jego głową, albo ziemia pochłonęła go żywcem? Chłopczyna zbladł, ale podniósł w górę śmiałe wejrzenie błękitnych swych ocząt.
— Tak, mieliśmy — odparł. — Ale oddajcie mi, proszę, mojego psa.
— A co?! nie mówiłem? — triumfująco wykrzyknął sierżant.
— Mały panicz sam nie wie, co plecie! — zawołał Kato, śmiertelnie wystraszony. — Myśli pewnie o krewnym swoim, Samuelu Hicks, który tu był przed kilku dniami.
— Milcz, stary bałwanie! — przerwał sierżant, uderzając go pięścią. — No! i cóż dalej, chłopcze?
— Nie mam nic więcej do powiedzenia — odparł Puk. — Cicho! Blot! cicho, biedny mój piesku!
— Powiem ci coś, ty przeklęty malcze! — wrzasnął rozzłoszczony sierżant, z którego towarzysze zaczynali już drwić i śmiać się głośno, że dał się w pole wyprowadzić dziewięcioletniemu dziecku. — Jeżeli mi tu zaraz nie wyśpiewasz, co wiesz, to pożałujesz tego gorzko. Był tu obcy jaki człowiek?... gdzie się podział?
— Nie powiem — śmiało odparł chłopiec, kładąc obie rączki w kieszonki i wyzywająco spoglądając na pieniącego się od złości sierżanta.
— Co się tu dzieje? — spytał pułkownik Hayes, pojawiając się na placu.
Objaśniono go w kilku słowach.
— Bądź grzecznym chłopaczkiem — odezwał się, podchodząc, choć Puk cofał się od niego ze wstrętem. — Powiedz, co się stało z tym nieznajomym? Wiemy, że nie lubisz Yankesów.
— Myli się pan — zuchwale odparło dziecko. — Chciałbym sam być Yankesem i pójść bić się z wami.
Pułkownik zaklął ze złością i już się zamierzył, aby uderzyć dziecko, gdy sobie przypomniał, że przyrzekł Peytonowi nie dopuszczać się żadnych gwałtów.
— Kiedy tak, zobaczymy zaraz, czy nie odpowiesz na moje pytanie, ty mały rebeljancie! Billu! — krzyknął na sierżanta — weź powróz i powieś tego psa!
Puk nie dowierzał, aby spełniono to okrucieństwo nad niewinnem zwierzęciem. Stał nieruchomy, drżąc, ale nie spuszczając oka ze swego faworyta, któremu sierżant wiązał sznur dokoła szyi. Pułkownik śmiał się szatańsko.
— No! prędzej, chłopcze! mówisz, czy nie?
— O! panie, ulituj się! — błagał Katon. — Nie dręcz biednego zwierzęcia! Mały panicz tak do niego przywiązany.
— Daję ci minutę czasu! — rzekł pułkownik do Puka.
— Przyrzekłem... a ja nigdy nie łamię słowa! — odparł chłopczyk, bohatersko połykając łzy, gradem cisnące się do oczu. Blocie! o! Blocie! mój drogi, jedyny piesku!...
Wtem stóg siana poza jego plecami poruszył się gwałtownie, ale obecni, zajęci egzekucją, nie zauważyli tego.
— W górę z nim! — zakomenderował pułkownik.
Sierżant pociągnął za węzeł; biedny psina drgnął konwulsyjnie i wytrzeszczone białka oczu zwrócił błagalnie na swego małego pana. Puk, zasłoniwszy oczy rękami, z cichym jękiem odwrócił się od nich.
— Puśćcie togo psa, oprawcy! — zagrzmiał donośny głos pełen oburzenia, a wysoka młodzieńcza postać jednym skokiem stanęła pośród nich.
Bill z samego zdziwienia puścił sznur, a Blot, dyszący jeszcze, choć nawpół zdławiony, upadł na ziemię.
— Jesteś wcielonym szatanem! — zawołał kapitan Rex, wymierzając pułkownikowi tak silne uderzenie pięścią w twarz, że ten zatoczył się kilka kroków dalej.
— Niech Bóg Wszechmogący ulituje się nad nami! — zawołał Katon, odchodząc od siebie i łamiąc ręce ze strachu, gdy żołnierze rzucili się na bezbronnego, krępując go. — O! panie, drogi panie; oni cię zato zabiją!...
Hayes podniósł się zwolna i zbliżył do więźnia. Rex dumnie odrzucił wtył piękną swą głowę, a uśmiech pogardliwy osiadł mu na ustach; spokojnie i wyniośle spojrzał w oczy wrogowi.
— Będziesz wisiał zato! — syknął, potrząsając pięścią. — Głupcze! gdybyś się był mniej litował nad psem, mógłbyś ujść cało z życiem!
Puk, który siedział na ziemi, tuląc uratowanego pieska w swoich objęciach, podniósł oczy, a łzy, które tłumił dotąd, zalewały mu całą twarzyczkę, pałającą niewysłowionem oburzeniem.
— Jesteś dzielnym, dzielnym żołnierzem! — zawołał, łkając. — Chciałbym być kiedyś podobnym do ciebie. Poszedłbym tłuc tych szkaradnych buntowników, których nienawidzę z całej duszy! — i w bezsilnem uniesieniu pogroził im małą swą piąstką.
— Puku! — odparł kapitan Rex stłumionym od wzruszenia głosem — jesteś bohaterem! Cokolwiek się stanie ze mną, powtórz ciotce Debby, że ja to powiedziałem. Chciałbym opowiedzieć naszym chłopcom na Północy, jak tutaj dzieci umieją dotrzymywać przyrzeczeń!
Babcia i Dora siedziały na piazzecie, gdy cały oddział wojska zbliżył się ku nim. Na ostatku szedł zrozpaczony Katon i szlochający Puk z Blotem na ręku.
— Mamy go! — triumfująco zawołał Hayes.
— Przyjacielu — odparła babka z przerażeniem, ujrzawszy Rexa otoczonego żołnierzami — przyprowadź tu tego młodzieńca.
Pułkownik zawahał się, ale po chwili skinął na swoich ludzi, aby podprowadzili więźnia.
Słońce oświecało w pełni szlachetną twarz bohaterskiego młodziana, skrępowanego powrozami. Źrenice jego pałały dumą i nieustraszoną odwagą.
— Czy śmiesz twierdzić, że to jest szpieg? — spytała matrona, patrząc śmiało w oczy pułkownikowi.
— Przynajmniej jako taki będzie wisiał — śmiejąc się okrutnie, odparł dowódca.
— Dokąd go prowadzicie? — siląc się na spokój, zapytała babka.
— Do obozu Earlego. Tam sąd wojenny w ciągu dwudziestu czterech godzin rozsądzi jego sprawę i skaże go na kulę w piersi, albo stryczek — z brutalnem zadowoleniem objaśnił Hayes.
— Człowiecze! — z niewysłowioną pogardą odparła sędziwa kwakierka — nie wiem, co bardziej podziwiać: złośliwość twoją, czy nieludzkie okrucieństwo!
— Przykro mi, że z mojej przyczyny narażoną pani zostałaś na to przejście... — wdał się między nich Reginald. — Jeżeli żyć będę, posłyszysz pani wkrótce o mnie; jeżeli zginę, pomódl się za moją duszę.
— Modlę się za ciebie, synu! — odparła staruszka głęboko wzruszona, patrząc zamglonym od łez wzrokiem na męską postać więźnia, chylącą się kornie pod błogosławiącą jej dłonią. — Niech Bóg naszych purytańskich przodków ma cię w opiece i chroni od złego!
Pułkownik, niezdolny pohamować się dłużej, wybuchnął całym gradem przekleństw przeciw purytanom i rządom federalnym.
— Precz z mego domu! — zawołała nagle matrona, podnosząc się w całej swej wysokości, a w łagodnych jej oczach błysnęło tak straszne oburzenie, drżącą dłoń wyciągnęła tak nakazującym ruchem i tyle zdawała się mieć w sobie duchowej siły, że pułkownik drgnął i cofnął się pomimowoli. — Dziwię się, że dach mój nie zapadnie się nad twoją głową i trupem nie położy cię na miejscu. Możesz nie szczędzić swoich obelg mojej siwej głowie, która wkrótce już spocznie na ostatniem swojem posłaniu, ale nie waż się w obecności mojej urągać wierze moich ojców i poniżać mojego sztandaru, bo dłoń moja zbyt jest bezsilną, aby podnieść go w górę!
Pułkownik, nie odpowiedziawszy słowa, dał hasło do odwrotu.
Dora stała na schodach, gdy Rex zstępował ze stopni.
— Żegnam panią — rzekł, uśmiechając się odważnie. — Ucałuj mnie, Puku, i powiedz miss Daisy, aby pamiętała...
Ale nie mógł dokończyć. Wsadzono go na koń między dwóch żołnierzy i ruszono galopem. Głową i wzrokiem przesławszy pozostałym ostatnie pożegnanie, Reginald zniknął im z oczu wśród tumanów kurzu.
— Uratował życie mojemu biednemu Blotowi! — wołał Puk, padając ze łkaniem do nóg babci — i... i powiedział mi, że jestem bohaterem; będę go kochać za to całe życie moje! On większy jest i lepszy, niż Saul, i Jonatan, i Dawid, wszyscy trzej razem wzięci!
I z twarzyczką przyłożoną do głowy Blota zanosił się od płaczu; nie można go było niczem pocieszyć.




ROZDZIAŁ XXIII.

Ciotka Debby wraz z Pozy i Marjorie wyruszyły o świcie w towarzystwie owego zagadkowego człowieka i Dżima, młodego murzyna, który zastępował stangreta.
Rogers, w długim kwakierskim surducie, z białemi włosami opadającemi na ramiona pod szerokiemi skrzydłami kapelusza, wyglądał na podróżnego pastora, patrjarchę małej gromadki.
Od pierwszego rzutu oka ciotka powzięła gwałtowny wstręt do niego.
— Każ mu usiąść ztyłu, Daisy — szepnęła do swej towarzyszki. — Nie pozwalaj mu podchodzić zbyt blisko do mnie. Ten człowiek ma oczy bazyliszka!
To mówiąc, schwyciła Pozy i posadziła ją sobie na kolanach, jakby się bała, aby się nie otarł o dziecko.
Droga do Depwater Run była daleka i uciążliwa, a Dżim przedłużał ją jeszcze, zjeżdżając z głównego traktu dla uniknięcia spotkania z oddziałami wojska, przebiegającemi wzdłuż i wszerz okolicę. Biedna Pozy żaliła się gorzko, że ją wszystkie kosteczki w ciele bolą, a nadomiar nieszczęścia złamało się koło, co podróżnych zatrzymało w drodze. Gdy stali na gościńcu, a Dżim zbijał jako tako obręcz, waląc w nią kamieniem z całej siły, okrzyk przestrachu wyrwał się naraz z piersi Rogersa:
— Do miljon beczek!... Popadliśmy w ich szpony!
Ciotka Debby obejrzała się i przerażona spostrzegła nadjeżdżający oddział wojska, ubranego we wstrętne jej szare mundury.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak oczekiwać spokojnie ich przybycia! — rzekła. — Ach! czemuż nie jestem w Massachusets!
— Spójrzcie tam, w drugą stronę! — wykrzyknęła Marjorie, radośnie stając na bryczce i powiewając białą chustką.
— Miłe położenie! między dwoma ogniami! — westchnął Rogers.
Z lewej strony w pełnym galopie nadbiegało z pięćdziesięciu unjonistów, jeden w drugiego wspaniałych jeźdźców, z wyciągniętemi szablami, połyskującemi na słońcu. Dreszcz radości przebiegł młode dziewczę na widok błękitnej barwy ich mundurów. Do tej pory nie dostrzegli byli jeszcze nieprzyjaciela, ale dowódca konfederatów zoczył ich już zdaleka, bo zmierzywszy snać przeważną ich siłę, zwrócił się wtył do swoich ludzi, aby wydać jakiś rozkaz. Było już jednak za późno, bo głośny okrzyk z piersi unjonistów zagrzmiał w powietrzu. Jednocześnie tuman kurzu wzniósł się w górę, tętent kopyt końskich odbił się o ziemię i... gerylasi pierzchnęli w las z błyskawiczną niemal szybkością.
— Tędy, tędy! hurra!... — krzyczał Rogers, machając rękami.
— Niech licho weźmie konfederatów! — wrzeszczał na cały głos Dżim, odchodząc od siebie z radości.
Wszystko to trwało zaledwie chwilę. Ciotka Debby i Marjorie miały zaledwie czas opamiętać się i przetrzeć oczy z kurzu, gdy wesoły, a mile brzmiący głos zagadnął z boku:
— Mam nadzieję, że się panie nie przestraszyły? Obeszło się bez rozlewu krwi.
— Hm! — odchrząknęła ciotka Debby — byłabym się wcale nie gniewała, żebyście ich byli wytępili co do nogi. Wiesz co, przyjacielu? Podajmy sobie ręce! Dawno już nie widziałam Yankesów, więc mi się serce do was wyrywa!
Młody oficer z wesołym uśmiechem wyciągnął dłonie do oryginalnej patrjotki, która wstrząsnęła niemi z męską siłą.
Miał on świeżą, młodzieńczą twarz, ogorzałą od trudów wojennych; czarne jego oczy bystro i wesoło patrzały przed siebie.
— Czemużeście dali im ujść płazem? — pytała ciotka, wskazując w stronę, kędy znikli gerylasi.
— Schwytaliśmy kilkunastu — niedbale, odparł kapitan. — Reszta uciekła. Czy mogę paniom w czem służyć?
— Tak; zabierz waćpan z sobą naszego wielebnego towarzysza. On do was należy — odparła ciotka, odsuwając się tak szybko na bok, że Pozy o mało nie straciła równowagi. — Dopomagałyśmy mu do ucieczki i wcale się nie będziemy gniewały, jeżeli pozbawicie nas tego kłopotu.
— All right! kapitanie Romilly! — zawołał Rogers, zeskakując z bryczki i idąc ku dowódcy. — Przez cały tydzień kryłem się po rozmaitych norach wraz z depeszami, które wiozę. Niewiele brakowało, abym tego nie przypłacił życiem.
Kapitan popatrzył na niego zdziwiony.
— Zdajesz się mnie znać, mój przyjacielu, ale ja wcale sobie ciebie nie przypominam.
— Boś pan nie przyzwyczajony do moich białych włosów — odparł Rogers, wyciągając z kieszeni inną perukę i nakładając ją na głowę.
— A teraz poznajesz mnie pan? co?
— Hm!... tak... — znacząco i ociągając się nieco, odparł kapitan. — Widziałem cię w namiocie Kustarda. Idź, powiedz, niech ci tam który z moich ludzi da konia. Odstawię cię całego do obozu, możesz być spokojny.
— Zatrzymajcie się! — zawołała Marjorie wzruszona. — Ten pan przyrzekł mi... o ciotko Debby!... wiesz przecie, że przyrzekł udzielić mi upragnionych wiadomości o moim ojcu!
— Spełń życzenie tej pani — ostro rozkazał kapitan Romilly, gdy Rogers zdawał się ociągać niechętnie.
Przez wrodzone poczucie delikatności miss Debby odsunęła się na bok i zaczęła rozmawiać z kapitanem. Rogers zbliżył się do Marjorie.
— Dotrzymałaś mi obietnicy — rzekł, jakby pod przymusem — to jest i dotrzymałaś... i nie... ale przynajmniej narazie jestem bezpieczny... więc powiem ci to, co przyrzekłem... Jedź do Filadelfji i zapytaj generała Clive, kto jest twoim ojcem.
Twarz jej zasępiła się boleśnie.
— Zwodzisz mnie pan! — zawołała, a łzy rzuciły się jej z oczu.
— Czy tak? — z dziwnym, dwuznacznym uśmiechem odparł Rogers. — No, radzę ci, popróbuj!... Nie przyrzekałem ci nic na pewno, ale generał Clive jest przyjacielem twego ojca i wie twoje nazwisko. Na to przysięgam! — i dodał, zniżając głos do cichego szeptu — możesz mu powiedzieć, że Dan Bodman przysłał cię do niego, abyś go o to zapytała.
Marjorie w milczeniu usiadła, na miejscu, cisnąc rękami zbolałe serce. Gdy ostatni żołnierz znikł na zakręcie drogi, przytuliła się do ciotki Debby.
— Ruszaj, Dżim, a żywo! — zakomenderowała ciotka. — Kiedyśmy dojechali dotąd, to już możemy jechać dalej i przenocować u Samuela. Chwała Bogu, żeśmy się pozbyli tego nikczemnika. Daisy! — dodała, zmieniając głos i pochylając się ku niej serdecznie. — Co ci jest, dziecko? Czyżby nie dotrzymał słowa?
— Tak i nie — smutno odparło dziewczę. — Polecił mi tylko udać się do generała Clive i, nadmieniwszy mu, iż mnie przysłał Dan Bodman, zapytać go, kto jest moim ojcem... O! ciotko Debby, czy sądzisz, że generał potrafi mnie w tem objaśnić?!
— To wstyd, hańba, tak cię dręczyć, biedne ty moje dziecko! — gorąco oburzyła się ciotka. — Naturalnie, że trzeba będzie to uczynić. Generał Jerzy Clive, powiadasz? Czy to nie ten, co tak długo zostawał w nieporozumieniu w ojcem swoim?
Krew uderzyła na bladą twarz dziewczęcia.
— To być nie może... Wszak pani nie przypuszczasz?!... O! miss Debby!... Dawno temu, gdy przybyłam do Filadelfji, pani Randolph opowiedziała mi historję swego stryja i pokazała mi jego portret...
— Cóż z tego?... — zagadnęła miss Debby, widząc, że przerwała w pół słowa, jakby jej nagle tchu w piersiach zabrakło.
— Nic... tylko... tylko mówiła mi, że ojciec pogniewał się na generała za to, że zawarł małżeństwo wbrew jego woli... O! mój Boże, o miss Debby! czyżby to był mój ojciec?...
Drżące usta sieroty z takiem słodkiem przejęciem wymówiły te słowa, że brzmiały niemal jak modlitwa stęsknionego serca, łaknącego uczucia.
— Dziecko — odparła ciotka, całując ją czule — nie nabijaj sobie tem głowy przedwcześnie. Przyszłość to wykaże... Jeżeli zechcesz opuścić nas, aby dojść prawdy, to nie stanę ci na przeszkodzie... Wyznam jednak szczerze, że wolałabym, abyś sprawę tę załatwiła, jeżeli to być może, listownie. Pragnę tego tem bardziej, że okolica ta nie przedstawia dość bezpiecznego schronienia dla nas kobiet... Jeżeli będziemy musiały z babcią i dziećmi wyruszyć na północ, to raźniej nam będzie podróżować razem. Wiem, że biedna staruszka z żalem opuści te strony, ale cóż robić, gdy Bóg zesłał na nasz biedny kraj tę klęskę wojenną? Muszę w każdym razie zasięgnąć porady Samuela...
Ładny i schludny domek kuzyna Hicksa stał u podnóża łańcucha górskiego Blue Rygde (Bliu Ridż). Sam właściciel, ubrany w tradycjonalny szerokoskrzydły kapelusz, zajęty był zamiataniem szpaleru, wiodącego do ganku, w chwili, gdy karykiel zajechał przed bramę. Z miotłą w ręku zbliżył się do gości.
— Rad jestem, że was widzę — rzekł. — Witajcie w moich progach. A gdzież jest Puk?
— Został, bo nie było miejsca — żywo odparła Pozy. — Okropnie był zmartwiony, ale mu powiedziałam, że wujaszek pewnie mu na pociechę przyśle miętowych cukierków, więc się uspokoił i polecił mi, abym nie zapomniała ich przywieźć.
— Pozy! — ostro upomniała ją ciotka.
Dziewczynka skryła się za Marjorie i nie wyszła, z miejsca, póki wujaszek Hicks, śmiejąc się, nie kazał jej pójść do frontowego pokoju i poszukać, czy tam nie znajdzie czego dobrego.
— Przybyliśmy do ciebie, kuzynie, celem uproszenia cię, abyś udzielił gościnności człowiekowi, którego nie śmieliśmy przechowywać u siebie — objaśniła ciotka Debora, rozwiązując wstążki kapelusza i siadając w głębi obszernego, trzcinowego fotela, — ale szczęśliwym dla ciebie i dla nas trafem spotkaliśmy w drodze oddział unjonistów, który łaskawie zdjął nam z głowy ten kłopot. Czy niepokojono cię w tym czasie?
— O, nieraz — odparł, wysłuchawszy szczegółowego opowiadania ciotki Debory. — Byłbym zrobił, coby było w mojej możności, dla tego człowieka, ale nie mógłbym mu zapewnić bezpiecznego schronienia.
— Mój Boże! więc cóż się stanie z naszym drugim gościem, Daisy? — spytała ciotka zmartwiona.
— Czyż znów jaki szpieg? — sucho zagadnął kuzyn Hicks.
— Ale broń Boże! cóż znowu! — obruszyła się ciotka Debby. — Jest to najmilszy i najprzyzwoitszy człowiek, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Ale poco o tem mówić, kiedy zachodzą takie trudności! Może Bóg da, że obmyślimy inny sposób ratunku dla niego.
Popołudnie zeszło na wspólnej przyjacielskiej gawędce, a choć przyjaciel Hicks pragnął bardzo przedłużyć pobyt miłych swych gości, ciotka Debby, niespokojna o dom, pozostawiony bez opieki, stanowczo oświadczyła, iż nazajutrz, skoro świt, wyruszą z powrotem. Kuzyn Samuel postanowił im towarzyszyć dla pomówienia z babcią o projekcie jazdy na północ. Wistocie zaledwie słońce się ukazało, stary kwakier, dosiadłszy ogromnego siwego konia, który równie uroczyście kroczyć się zdawał po ziemi, jak i jego pan, i zaopatrzywszy Pozy w przejeździe przez miasteczko w pakiet słodyczy, ruszył w ślad za podróżnemi.
Drogę odbyto bez żadnych przeszkód, a pod wieczór zajechano do domu.
Zaledwie ciotka Debby rzuciła wzrokiem na babkę, zaraz spostrzegła, że stało się coś nadzwyczajnego...
Staruszka z opuszczoną na piersi głową siedziała bezczynnie z założonemi rękami; pończocha jej upadła na ziemię, a Blot bawił się kłębkiem, goniąc go z kąta w kąt.
Dora zbladła i zmieszała się, spotkawszy surowy wzrok ciotki.
— Cóż, u Boga, stało się tutaj? — spytała, wchodząc.
Z najciemniejszego kąta pokoju podniosła się drobna postać z rozczochranemu włoskami i krezką na bakier. Twarzyczka zrozpaczona tonęła we łzach, a sznurki od trzewików wlokły się rozwiązane po ziemi.
— Obrzydliwi buntownicy przyszli... i powiesili Blota... — mówił Puk, zanosząc się od płaczu. — Kapitan King wyskoczył ze stogu.., aby go obronić... zabrali go... i powieszą go zamiast Blota... Kazał ci powiedzieć, ciociu Debby... że jestem bohaterem!... O! Boże! mój Boże!...
I mały bohater, rzuciwszy się na szyję wiernej Pozy, dał na nowo folgę żalowi swemu.
Trudno opisać uczucia ciotki Debby, gdy z ust strapionej babki usłyszała całą historję zbrojnego napadu na dwór i uprowadzenia więźnia, który tak szczerze przypadł jej był do serca. Łzy tem gorętsze, im dłużej tłumione, łzy niewysłowionego oburzenia zwolna płynąć zaczęły z jej oczu.
— W rękach filistynów! — zawołała. — Panie, miej pieczę nad nim!
Marjorie, która stała nieruchoma, z twarzą śmiertelnie bladą, odezwała się nareszcie:
— Ciotko Debby, musimy go ratować! Czy nie widzisz, że go wzięto za Rogersa? Przecież to ten był tym szpiegiem, którego szukano. Ten człowiek... Hayes... okrutny jest jak tygrys... on go skaże na śmierć, nie troszcząc się o sprawdzenie jego osobistości...
I biedne dziewczę załamało ręce z rozpaczy nad swoją bezsilnością.
— Powiem ci, co robić, ciotko... — dodała po chwili z wzrastającą energją — każę osiodłać Brown Bess i Katon zawiezie mnie do obozu konfederatów. Powiem im, że ja to ułatwiłam ucieczkę szpiegowi i że kapitan King nic z tem nie miał wspólnego. Nie zabiją mnie przecież, a zresztą ja się niczego nie lękam.
Wszyscy obecni ze zdumieniem spoglądali na nią.
— Czy to dziecko postradało zmysły? — zawołała ciotka Debby.
— Jest to szlachetna myśl, którą Bóg cię natchnął, dziewczyno! — odezwał się grubym głosem kuzyn Hicks, opuszczając ciężką dłoń swoją na ramię Marjorie. — Ja sam będę ci towarzyszył.
— Ty?! — wykrzyknęła ciotka Debby, nie posiadając się ze zdumienia.
— O! dziękuję, stokroć dziękuję panu! — zawołała Marjorie, ściskając silnie ogorzałą dłoń przyjaciela. — Wszystko teraz pójdzie dobrze, musi pójść!... Miss Debby, czy mogę kazać osiodłać Brown Bess?
— Rób, co chcesz, dziecko, tylko daj mi ochłonąć z tego wszystkiego.
— A kto mógłby nas objaśnić, w którą stronę należy nam się udać? — spytała Marjorie.
— Ja — wdał się Samuel Hicks. — Główny korpus armji, z Jubalem Earlym na czele, znajduje się gdzieś w okolicy Cedar Run; tylko jeżeli twój przyjaciel został schwytany przez gerylasów, to prawie niepodobna będzie go odszukać.
— Oficer powiedział nam, że udaje się z więźniem do obozu Earlego — odparła babka. — Czy nie tak, Doro?
— Tak, lecz nie byli to żadni gerylasi, ale kawalerzyści skonfederowanej armji — rzekła Dora z odcieniem dawnego zuchwalstwa. — Hayes służy w kompanji Harrego Peytona i należy do pułku wirgińskiego.
— Niema zatem czasu do stracenia — mówił kuzyn Hicks, spoglądając na zachodzące słońce. — Każ woźnicy nasypać sporo obroku mojemu siwkowi, przyjaciółko Frost, i daj nam przekąsić co naprędce. Mamy przed sobą dobre 4 mile drogi i musimy jechać przeważnie lasem... Włóż więc, dziecko, cieplejsze odzienie, bo noce chłodne.
— Weź, proszę, moją amazonkę — uprzejmie nalegała Dora, — a gdy Marjorie podziękowała jej z wdzięcznością, obie razem pobiegły na górę. Ciotka Debby, ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, zaczęła biegać na wszystkie strony, wydając rozkazy służbie i pakując mały koszyczek z prowjantami na drogę.
Gdy Marjorie zeszła na dół, ubrana w ciemnogranatową amazonkę i mały tyrolski kapelusik, opasany powiewną, białą gazą, zastała już wieczerzę gotową, ale nic w usta wziąć nie mogła. Niepokój trawił ją, przyprawiając niemal o gorączkę. Echo dawnych, zamglonych wspomnień, zbudzone w jej sercu głosem i obejściem Rexa, dźwięczało wciąż w jej duszy; nie umiała sama zdać sobie sprawy, dlaczego taki ostry ból ściskał jej serce, gdy teraz myślała, że mogą przybyć za późno...
Jazda ta po wieczne czasy pozostała w pamięci Marjorie.
Noc była jasna, księżycowa, ale droga szła przez las, a splątane konary rozłożystych drzew zaledwie gdzie niegdzie przepuszczały złote promyki gwiazd, migocących na niebie. Odurzający zapach sosen, melancholiczny świergot polnych koników, tajemnicze szelesty, niby dreszcze przebiegające leśną, senną puszczę, a nadewszystko to uczucie samotności, które ogarnęło ją potężnem, a smętnem tchnieniem swojem, wszystko to niezatartem nigdy wrażeniem odbiło się w duszy dziewczęcia.
Kuzyn Hicks prawie nie otwierał ust, ale jako obznajmiony dobrze z okolicą, przewodniczył śmiało i bezpiecznie po krętych ścieżkach i błędnych manowcach, które musieli przebywać.
Wkońcu kraj stawał się coraz dzikszym i spustoszonym, a Marjorie drżała, gdy mijała gruzy spalonych domów, które były świadkami krwawych, a nieraz i bohaterskich scen.
Już było dobrze po północy, gdy kuzyn Samuel, pochyliwszy się na siodle, schwycił w rękę trenzlę konia Marjorie.
— Zbliżamy się — rzekł krótko i węzłowato.
— Kto tam? — spytał głos obcy, któremu towarzyszył chrzęst broni.
— Przyjaciel — spokojnie odparł kwakier.
— Ilu was jest i czego tu chcecie?
— Udajemy się do głównej kwatery Jubala Earlego — rzekł Hicks, kwakierskim obyczajem pomijając wszelkie tytuły. Jeżeli nam zechcesz wskazać drogę, przyjacielu, będziemy ci zato wielce obowiązani, mamy pilny interes do wodza.
— A jeżeli nie zechcę, to cóż będzie, przyjacielu? — odparł żołnierz, przedrzeźniając go i dając sygnał pikiecie. — Nie mamy zwyczaju nocnych włóczęgów wpuszczać do obozu.
— Radziłbym ci być grzeczniejszym — spokojnie napomniał go kwakier.
Tymczasem pięciu czy sześciu ludzi nadbiegło z boku wraz z kapralem. Ten ostatni więcej był cywilizowany, bo wypytawszy podróżnych i błysnąwszy Marjorie w oczy czerwonem światłem żywicznej pochodni, zgodził się zaprowadzić ich do kwatery głównego dowódcy sztabu, jeżeli na to zezwoli zwierzchnik jego, do którego naprzód się udano.
Otyły i śpiący wojskowy w mundurze majora ze zdziwieniem popatrzał na młode i odważne dziewczę, które nie lękało się w towarzystwie jednego tylko starca puścić się nocą w tak niebezpieczną podróż, i widocznie ciekawy był, co ją tu sprowadzić mogło.
— Nie widzę innego sposobu, tylko musicie państwo zaczekać do rana — rzekł, albo też możecie interes wasz załatwić przez moje pośrednictwo.
— To być nie może — odparła Marjorie, spoglądając błagalnie wielkiemi swemi oczami na oficera. — Muszę natychmiast widzieć się z generałem. Nie zabiorę mu wiele czasu.
— Oficerowie obradują jeszcze w namiocie wodza — szepnął jeden z ludzi majorowi.
— No! zresztą, kiedy pani tak bardzo na tem zależy... — ociągając się, niechętnie rzekł major, — to chodźcie państwo za mną...
Przyjaciel Hicks i Marjorie śpiesznie udali się za nim.
Na wyniosłości małego pagórka rozpościerał się namiot, z którego dochodził gwar kilku głosów, zajętych żywą rozmową. Gdy się zbliżali, dwóch oficerów, uchyliwszy płócienną zasłonę, wyszło z wnętrza i odkłoniwszy się majorowi, z ciekawością zaczęli przypatrywać się przybyszom.
Nastąpiła chwila oczekiwania, podczas której odważne serce młodej dziewczyny z obawy zamierało w piersi. Zsiadłszy z konia, stała nieruchoma w miejscu, a pobladłe usta szeptały słowa modlitwy. Po upływie, kilku minut zawezwano ją do namiotu i stanęła w obecności wodza.
— Przyjacielu — przemówił stary kwakier, prostując się, lecz nie zdejmując kapelusza — Daisy Russel życzy sobie mówić z tobą.
Powiedziawszy to, usunął się na bok, nie mieszając się już do rozmowy.
— Zechciej pani usiąść — rzekł wódz.
Marjorie, podniósłszy głowę, spotkała badawczo zwrócony ku sobie wzrok czarnych, ruchliwych oczu, osadzonych pod krzaczastą i siwiejącą brwią. Drugi wojskowy, w generalskich szlifach siedzący opodal, patrzył też na nią ciekawie.
— Wolę stać — odparła, a usta jej łagodne przybrały dawny wyraz stanowczy. — Przyszłam zapytać cię, panie generale, o oficera unji, którego pułkownik Hayes przyaresztował wczoraj w majątku pani Frost. Czy znajduje się on w pańskim obozie?
— Jeżeli pani mówisz o szpiegu Rogersie, to on jutro rano osądzony zostanie na mocy praw wojennych — odparł wódz. — Jest to jedyny więzień, którego mam na myśli... choć nie... Zeszłej nocy przyprowadzono jakiegoś generała... czy to o niego pani pytasz?
— Nie — zaprzeczyła Marjorie; — mówię o oficerze, aresztowanym przez pułkownika Hayesa, i gotowa jestem złożyć przysięgę, że on nie jest tym, za którego go panowie bierzecie.
— Czy tak? — niedowierzająco uśmiechnął się wódz — i jakiż dowód masz pani na to?
— Ten tylko jeden — odparła, blednąc nieco — że szpieg Rogers znajdował się jednocześnie na plantacji pani Frost, choć ona nic o tem nie wiedziała. Ja to dopomogłam mu do ucieczki i wczoraj odprowadziłam go w bezpieczne miejsce.
Groźne przekleństwo zawisło na ustach wodza.
— Uczyniłaś to pani i ośmielasz się mnie o tem mówić?!
— Jechałam bez wytchnienia osiemnaście mil po to tylko, aby ci to powiedzieć, panie generale — czystym i dźwięcznym głosem wyrzekła młoda dziewczyna, patrząc nań śmiało nieustraszonemi oczami, w których przebijała cała szlachetna moc jej poświęcenia. — Czyż mogłam znieść, aby niewinny człowiek poniósł haniebną śmierć zdrajcy i nie otworzyć ust w jego obronie?
— Czy więzień jest krewnym pani? — grzecznie zapytał drugi oficer, składając pióro, którem coś pisał na papierze.
— Może narzeczony? — wtrącił wódz.
Krew trysnęła na spokojną i bladą twarz dziewczęcia.
— To nic niema do rzeczy... — odparła z godnością.
Generał, siedzący przy stole, zmarszczył nieznacznie brwi.
Wódz Early przerzucił wzrokiem notatki.
— Jak się nazywa ten młody człowiek? — spytał.
— Sama nie wiem... — odparła, zawahawszy się chwilę. — Może być, że... King.
— Podał się tutaj jako kapitan Gray z kawalerji nowojorskiej; Hayes i jego ludzie twierdzili na pewno, że to jest szpieg Rogers... Odroczyłem egzekucję jedynie dlatego, że tamten wydawał mi się starszym. Jeżeli zeznanie pani jest prawdziwe, to wyślę go do więzienia do Richmond; ale musisz pani wpierw sprawdzić jego osobistość.
— Nie mogę panów dokładnie objaśnić co do nazwiska jego i rangi, bo nie chciał nam ich wyjawić, aby nas nie wprowadzać w kłopot — rzekła Marjorie. — Ale twarz jego pamiętam dobrze — dodała, rumieniąc się pod znaczącem wejrzeniem wodza.
— Opisz ją pani — rzekł Early, patrząc w notatki.
— Przystojny bardzo... — zaczęła Marjorie, ale zatrzymała się zmieszana, — tak mi się przynajmniej wydawał... — a po chwili dodała: — wysoki, szatyn, oczy ma błękitne i wąs ciemny.
— Rysopis zgadza się z naszym... I możesz pani przysiąc na to, że kimkolwiek jest ten więzień, nie jest szpiegiem Rogersem?
— Jestem gotowa.
— A czy zechcesz nam pani powiedzieć, gdzie obecnie znajduje się Rogers?
— Tego nie wiem dokładnie. Oddział unjonistów spotkał nas w drodze i zabrał go z sobą.
— Przyjacielu — wdał się między nich stary kwakier, przerywając nagle milczenie, — ona mówi prawdę... Człowieka tego wiozła do mego domu... Jam zwolennik pokoju, jak ci wiadomo... Pod moim dachem byłby bezpieczny..., ale przybyła bez niego... Zeznanie dziecka tego jest prawdziwe...
— Poślij raczej więźnia do Libby... — szepnął oficer na ucho Earlemu.
Ten skinął głową, potem zawołał swego ordynansa.
— Czy więźniowie, których przyprowadzono wczoraj, są na odwachu? — zapytał.
— Tak, generale.
— Weź pochodnię i poświeć nam. Chcę odwiedzić jednego z nich.
Gdy wychodzili z namiotu, sina pręga na ciemnem niebie zwiastowała świtanie dziennego brzasku. Słaby ruch zaczynał się objawiać w obozie. Wódz zapalił cygaro i szedł w milczeniu obok Marjorie, aż stanęli w miejscu, gdzie więźniowie byli strzeżeni. Żółty i chwiejny płomień jaskrawej pochodni padł na kilka śpiących postaci.
Rex, który śnił słodko o rodzinnym domu, zerwał się z posłania.
— Gdzie jest więzień, aresztowany przez Hayesa? — spytał wódz.
— Ja jestem — odpowiedziały naraz dwa głosy, a Rex, wstając wpół jeszcze senny, potknął się w pośpiechu o jednego ze swoich towarzyszów.
— Oto on! — zawołała Marjorie, występując naprzód, a ponure światło pochodni padło w pełni na jej piękną, wzruszoną twarz i złociste włosy.
— Marjorie! — wykrzyknął Rex, nie wiedząc sam, jak mu się to słowo z serca wyrwało.
Ale ona nie dosłyszała go nawet. Szła ku niemu z wyciągniętą dłonią.
— Przybyłam w porę — rzekła z oczami promieniejącemi szczęściem. — Rogers był na plantacji jednocześnie z panem i jego to wywieźliśmy wczoraj... Jesteś pan bezpieczny teraz... wszak prawda, generale?
— Przyrzekłem tej pani wysłać pana z resztą więźniów do Richmond — krótko odparł wódz.
— Nie martw się, pani — szepnął Rex, widząc zasmucone jej oblicze. — Wszak wiadomo pani, że wymieniają czasem więźniów... a wszystko jest lepsze, aniżeli zginąć sromotną śmiercią szpiega. Kiedyś... jeżeli mi Bóg przeznaczy cało wyjść z wojny, wszak pozwolisz mi pani podziękować ci za twoją bohaterską odwagę i poświęcenie?
Podniósł jej rękę do ust z uszanowaniem, salutował generała i po chwili drzwi zamknęły się za nimi.
— Niech ją Bóg strzeże i błogosławi!... — mówił w duchu. — Czy też dojdę kiedy prawdy moich przypuszczeń?
— Młodzieńcze!... — zawołano nagle — i jak ogień rozpalona, drżąca dłoń pochwyciła silnie jego rękę, a dwoje oczu, błyszczących gorączkowym niepokojem, wpiło się chciwie w twarz jego. — Przez Bóg żywy, powiedz mi, kto jest ta kobieta?
— Kobieta?... — powtórzył Rex zdumiony.
— Ta złotowłosa dziewczyna, którą nazwałeś Marjorie?
— Czyż ja ją tak nazwałem?... — to zupełnie pomimowoli. Nazywa się Daisy Russel.
— To być nie może! — gwałtownie wykrzyknął więzień. — Jest to żywy obraz mojej Magdaleny... Moje dziecko!... moje drogie, jedyne, ukochane dziecię!
Zatoczył się na nogach, oczy jego przymknęły się i padł w wyciągnięte ku niemu ramiona Rexa, który delikatnie i troskliwie złożył go na ziemi.




ROZDZIAŁ XXIV.

— Hej! strażniku! wody! a żywo! — zawołał Rex, rozpinając mundur zemdlonego.
Jeden z więźniów miał przy sobie manierkę z wódką; wlano więc zemdlonemu kilka kropel w usta i poczęto silnie rozcierać skronie i ręce. Po niejakim czasie chory zaczął dawać słabe oznaki powracającego życia.
— Powinni go byli umieścić w szpitalu — rzekł jeden z obecnych do Rexa. — We wczorajszej bitwie postrzelono mu silnie ramię, poczem dostał się do niewoli, zdaje mi się jednak, że felczer byle jako opatrzył mu ranę. — Czy go zna kto tutaj?
— Ja go znam. Jest to generał Clive z dywizji Crooka.
— Kto tu mówił do mnie? — omdlałym głosem szepnął chory — i co się ze mną stało?... Ach! prawda... zemdlałem.
— Tak, panie — odparł Rex. — A teraz wypij pan tę resztę wódki. Postaram się zaraz sprowadzić cyrulika. Czy pan bardzo cierpisz?
— Trochę mniej obecnie..., ale mniejsza o moje ramię. Kto pan jesteś?
— Reginald Gray, z dywizji Kustara.
— Gray?... Czy nie krewny sędziego Graya?
— Jestem jego jedynym synem. Czy znasz pan mego ojca?
— Osobiście go nie znam. Ale właśnie pisałem do niego niedawno, wypytując się o małą dziewczynkę, która czas jakiś przebywała w waszym domu.
— A to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności! — zawołał Rex. — Mój drogi generale, mogę panu udzielić wszelkich wiadomości, dotyczących tej maleńkiej... Usiądźmy ot tam w kącie, na mojem posłaniu... Będziemy mogli rozmawiać swobodnie.
Można sobie łatwo wyobrazić zdumienie Rexa, gdy generał opowiedział mu swoje przygody i zabiegi w odszukaniu utraconego dziecięcia...
Więc to był ojciec Marjorie, ten smutny człowiek, który po wielu latach z takiem rozczuleniem mówił o żonie swej i córce, a którego los rzucił z nim razem na więzienny barłóg! Czyżby przyrzeczenie, jakie uczynił niegdyś małej swej towarzyszce zabaw, iż odszuka jej ojca, miało się spełnić nareszcie?
Ale jeżeli zdziwienie Rexa nie miało granic, cóż dopiero powiedzieć o gorączkowem zajęciu, z jakiem generał Clive słuchał opowiadania młodego człowieka! Odpowiedź sędziego Graya na jego list nie doszła go, a Percy Clive postanowił nie pisać do brata, dopóki nie będzie w możności udzielenia mu już pewnych wiadomości o jego córce. To też cały pobyt Marjorie w domu sędziego, adoptacja jej przez panią Wilder i tajemnicze jej zniknięcie, wszystko to nowością było dla jej ojca. Co się później z nią stało, Rex nie umiał powiedzieć; nadmienił tylko o nadzwyczajnem podobieństwie miss Russel do straconego dziecka. Gdy zaś dodał to, co słyszał od Dory, że młoda nauczycielka wychowana była staraniem i kosztem pana Seldena Clive, wzruszenie generała przeszło niemal w spazmatyczny rozstrój. Zasłonił oczy rękami, a silna męska jego postać drżeć poczęła jak w febrze.
— Uspokój się pan, proszę — nalegał Rex. — Nie masz mi pan za co dziękować. Było to takie miłe, śliczne dziecko, że trudno było jej nie kochać. Zachowaj pan swoją wdzięczność dla mego ojca... mego drogiego ojca...
Tu usta jego zadrżały pod ciemnym wąsem na wspomnienie tego, do którego tak gorąco tęsknił.
— Co to jest?! — zawołał po chwili, zrywając się i nadsłuchując. — Jakiś ruch niezwykły w obozie... A, tak! jak mi Bóg miły! — zawołał, gdy odgłos rotowego ognia doszedł ich zdaleka. — Ach! gdybym tam był na miejscu!... Strażniku!
Ale strażnik nie słyszał.
Cała garstka więźniów zbiła się u wejścia w jedną gromadkę, przysłuchując się ciekawie i obliczając szanse ucieczki. Szanse te jednak nie przedstawiały się świetnie, gdyż w kilka godzin później więźniowie dowiedzieli się z rozmowy żołnierzy, iż Early o świcie zaatakował unjonistów i przepędził ich o trzy czy cztery mile dalej w głąb kraju.
Po długiem i niecierpliwem wyczekiwaniu zaszła zmiana w dotychczasowem położeniu więźniów. Kilku trupjerów wpadło na odwach i kazało im się sposobić do drogi.
— Macie być zaprowadzeni do szeregów — objaśniono ich węzłowato, zbywając milczeniom ich zapytania.
W rzeczywistości jednakże rzeczy zupełnie odmienny wzięły były obrót. Dzielny Till Sheridan (jak go powszechnie nazywano) w tylko co stoczonej potyczce raz jeszcze odniósł był zwycięskie wawrzyny.
Więźniowie jednak nie wiedzieli o tem; dopiero gdy im kazano ogólnie cofać się, nadzieja ucieczki zaczęła znowu budzić się w ich sercach. Rex, który cały czas był przy generale Clive, czekał tylko sposobności, aby odwrócić czujność straży i rzucić się w krzaki. Liczba trupjerów zaczęła się stopniowo umniejszać, ambulanse napełniły się rannymi i umierającymi, a koło południa rozpoczął się odwrót wojsk; panika wzrastała z każdą chwilą.
— Teraz czas na nas! — szepnął do Rexa jeden z więźniów i poskoczył, aby uchwycić za cugle przebiegającego luzem wierzchowca. — Wsadź pan naszego generała na tego konia, a my we dwóch damy sobie jakoś radę.
Korzystając z chwili ogólnego zamieszania, więźniowie rozpierzchli się w różne strony, a z nimi Rex z jednym towarzyszem, trzymając po obu stronach konia generała. Ujechawszy boczną drogą może milę, zbliżyli się do pola bitwy, o ile wnosić można było z dymu, unoszącego się dużemi kłębami w powietrzu, oraz z ludzi i koni, pędzących w bezładzie po gościńcu.
Zaledwie mieli czas rzucić się w zarośla, gdy w tumanie kurzu ujrzeli Kustara z obnażoną głową, galopującego co koń wyskoczy i pędzącego przed sobą znaczny oddział konfederatów tuż koło nich.
— Nie wytrzymam! — zawołał Rex, któremu serce uderzyło dumą i radością na widok swego pułku. — Stań na boku, generale, i ty, sierżańcie! Muszę i ja zmierzyć się z wrogiem.
Z okrzykiem triumfu popędził naprzód, przyłączył się do swoich, wyrwał szablę z rąk jakiegoś rannego, zmierzył się z jednym Ketsańczykiem, który go zlekka zranił w ramię, położył dwóch piechurów i pędził dalej, gdy jeden z żołnierzy, który dzielnie bił się obok niego, tknięty śmiertelnym strzałem, powalił się na niego, zalewając go całego strumieniem krwi swojej.
— Tym razem już po mnie — jęknął ranny, gdy Rex, zachwiawszy się na nogach, pochylił się ku niemu. — Czy nie mógłbyś, kolego, odciągnąć mnie gdziekolwiek na bok, abym choć umrzeć mógł spokojnie?
Nikt daremnie nie odwołał się jeszcze do serca Reginalda. Znużony i krwią zbroczony, przypadł do swego sierżanta, żądając jego pomocy w przeniesieniu rannego.
We dwóch podnieśli go ostrożnie, zanieśli w miejsce, gdzie generał ich oczekiwał, i złożyli na zielonej darni pod cieniem rozłożystego dębu.
— Jest tu trochę wódki we flaszce... — rzekł generał, patrząc z politowaniem na ponsową falę krwi, która wybuchała z piersi żołnierza za każdem jego odetchnieniem.
Słysząc dźwięk tego głosu, umierający drgnął gwałtownie.
— Kto tu mówił? — jęknął, chwytając powietrze. — Jerzy! Jerzy! czy ty mnie nie poznajesz?
Generał pochylił się nad nim.
— Wielki Boże! — krzyknął głosem, wyrażającym wstręt i ulgę zarazem. — Sądziłem, że już dawno nie żyjesz!
— Lepiejby było dla wielu, gdyby tak było wistocie! — z goryczą odparł Bodman, gdyż on to był, — a w tej liczbie i dla ciebie. Jerzy! jam cię kochał za dawnych naszych koleżeńskich dobrych czasów... ale nikczemnie obszedłem się z tobą w późniejszem życiu. Powiedz, że mi przebaczasz w ostatniej życia mego godzinie!... Ty nie wiesz, ile ja ci złego wyrządziłem, tobie i twoim — szepnął, gdy generał wzruszony uścisnął dłoń jego. — Gdy posłyszysz spowiedź moją, może nie zechcesz powtórzyć twego przebaczenia!... Dajcie mi tę resztę wódki!... bo siły mnie odbiegają i ciemno robi mi się przed oczami. Nie odchodź, młodzieńcze! — zawołał, gdy Rex, powodowany delikatnością, chciał się usunąć na bok. — Chcę mieć świadka tego, co powiem, a niczyje sądy ani nagany już mnie dziś nie obchodzą!
Jerzy, ty nie wiesz, jak nisko upadłem w społecznej skali — rzekł po chwilowej przerwie cokolwiek głośniej. — Zazdrościłem ci twego mienia, a gdy przyszedł twój list, wzywający mnie do przesłania żonie twojej sum, wyznaczonych przez twoich braci na wasze utrzymanie, zastał mnie w więzieniu. Przywłaszczyłem sobie te pieniądze, a list od twojej żony, pisany do ciebie i zaadresowany na moje ręce, odpieczętowałem. Z niego dowiedziałem się, że żona twoja pod przybranem nazwiskiem pani Williams wraz z dzieckiem puściła się w drogę do Ameryki, do ciebie. Byłeś zbyt chory wtedy, aby odkryć moje przeniewierstwo. Powitałem niby panią Clive na statku, którym przybyła i sprowadziłem ją do hotelu, w którym sam stałem.
Głęboki jęk wyrwał się z piersi generała.
— Przybyła — mówił dalej umierający — i gorączkowo żądała widzieć cię. Wiesz, że miałem zdolność naśladowania cudzego pisma... sfałszowałem więc list... niby od ciebie... wzywając ją, aby się udała do twego ojca i usiłowała go przebłagać... Wiesz, jak była niewinna i niepodejrzliwa... uwierzyła mi, i pojechała...
Nastała chwila głębokiego milczenia, które przerywał tylko chrapliwy oddech konającego.
— Byłem przygotowany do ucieczki, bo czułem to, że biedna kobieta powróci z niczem i znajdzie się sama, opuszczona, w obcym dla siebie kraju, gdzie nie znała nikogo... Twarz jej blada i znękana prześladowała mnie odtąd ciągle we śnie i na jawie. Uciekłem... po owej sprzeczce z twoim bratem... aż do Meksyku... Gdy powróciłem do Nowego Yorku, spadłem już wtedy na najniższy szczebel nędzy i upodlenia. A teraz... Jerzy... czy możesz mi jeszcze przebaczyć?
Wielkie krople potu występowały na znękane czoło generała, nie mógł słowa przemówić.
— Zapomniałem... — dodał po chwili ranny, ocknąwszy się jakby ze snu. — Mogę choć w ostatniej chwili naprawić ci cząstkę złego, jakie ci uczyniłem. Wczoraj spotkałem dziewczę, które, jeśli nie jest twoją córką, jest chyba żoną twoją, która wróciła z tamtego świata...
— Gdzie? — zawołali jednocześnie Rex i generał.
— Tam... na plantacji, w otoczeniu rodziny kwakierskiej. Odważna jest i szlachetna, jak ty, Jerzy... Ułatwiła mi ucieczkę, gdy mnie poszukiwano.
— Więc to pan jesteś tym szpiegiem Rogersem! — krzyknął Rex.
— Tak, a skąd pan wiesz o tem?... coraz więcej słabnącym głosem spytał umierający. — Nazywają ją Daisy Russel... była wychowana w domu brata twego, Seldena... widziałem ją tam... O Jerzy!... — dodał, załamując ręce — powtórz, że mi przebaczasz... Onaby mi przebaczyła!
Generał odzyskał nareszcie głos i, przyklęknąwszy nad człowiekiem, który mu tak śmiertelną wyrządził krzywdę, ujął w swoje dłonie stygnące jego ręce.
— Tak, Danie, przebaczam ci przez miłość tej, którą tak ciężko i niewinnie skrzywdziłeś... i przez pamięć dawnej naszej chłopięcej przyjaźni... O... niech Bóg ma miłosierdzie nad tobą... Dziękuję ci za wiadomość o mojem dziecku...
— On mi dziękuje!... On?!... o Boże!...
Ciężki oddech podniósł pierś konającego, wyrzucając z niej falę krwi.
Z oddechem tym uleciało i życie.
Nastała chwila głębokiego milczenia... Obecni odkryli głowy przed majestatem śmierci i przeżegnali się pocichu. Generał złożył troskliwie głowę zmarłego na darni i ciało jego obwinął w fałdy płaszcza. Potem zbliżył się do Rexa i sierżanta.
— Muszę udać się gdzieś... gdzie jest lekarz... aby mi opatrzył ranę — rzekł, wspierając się na ramieniu Rexa i zataczając się trochę. — Rana strasznie mi dokucza... ale nim się stąd oddalimy... czy nie możnaby naznaczyć tego miejsca?... Chciałbym go przyzwoicie pochować.
Sierżant, uczynił według jego życzenia, zaznaczywszy miejscowość; potem obaj z Rexem ostrożnie wsadzili generała na konia i ruszyli naprzód, bardzo wolno, gdyż pan Clive tak był wycieńczony, iż z największą trudnością zdołał się utrzymać na siodle.
O dwie mile dalej spotkali jakiś ambulans wraz z siostrami miłosierdzia, które zaraz zajęły się chorym. Był już na to wielki czas, gdyż w chwilę potem generał stracił zupełnie przytomność.
Rex, nie chcąc go opuścić w tym stanie, towarzyszył mu aż do Winchester, gdzie go umieszczono w jednym ze szpitali.
Młody kapitan tak był stroskany o swego towarzysza, iż nie miał nawet czasu rozpytać o szczegóły bitwy.
Gdy złożono rannego na wygodnem łóżku, pod czujnym dozorem siostry miłosierdzia, Rex zapragnął wyrwać się choć na chwilę, ale wpierw poszedł pomówić z głównym chirurgiem szpitala.
— Jest to ciężki wypadek — rzekł tenże — ręka musi być odjęta aż po ramię, i to śpiesznie, aby się gangrena nie wdała. Muszę niezwłocznie uśpić pacjenta i przystąpić do operacji, bo potem mogłoby już być za późno,
— Pójdę mu o tem powiedzieć — smutnie rzekł Rex.
Znużony, głodny i spragniony, waleczny młodzieniec nie pomyślał ani chwili o sobie. Wrócił do łoża chorego, którego zastał cokolwiek zdrowszym i zwiastował mu wyrok lekarzy. Pierś rannego podniosła się szybko kilka razy, dreszcz wstrząsnął silną jego postacią; potem nerwowym ruchem schwycił dłoń młodego swego przyjaciela i, odwróciwszy się do ściany, rzekł krótko, stłumionym nieco głosem:
— Im prędzej, tem lepiej.
Operacja odbyła się szczęśliwie, a chirurg z zadowoleniem patrzał na swego pacjenta, upewniając, że teraz już wszystko pajdzie dobrze.
Rex uczuł dopiero teraz, jak zapach chloroformu okropnie jest mdły i odurzający. Usiadł więc w milczeniu, z głową ukrytą w rękach i zaczął drzemać, gdy naraz dłoń czyjaś spoczęła na jego ramieniu i głos, drgający tłumionem wzruszeniem rozpaczy i radości, odezwał się tuż obok niego.
— Rexie! mój drogi chłopcze!
Zerwał się gwałtownie na nogi i z łkaniem niewypowiedzianej tęsknoty rzucił się na pierś ojcowską.
— Ojcze! och! mój drogi ojcze! to ty jesteś... jakże się cieszę... jakże szczęśliwy jestem, że cię widzę nareszcie! Jakże ty tu, ojczulku, przybyłeś?... w jakiż sposób mnie znalazłeś?
Sędzia Gray zwykł był potem opowiadać ze śmiechem, że Rex zabrał mu wtedy jedyną suchą chustkę, jaką posiadał, na co młody kapitan odpowiadał, że było to czystem niepodobieństwem, gdyż ojciec miał dwie, obie od łez wilgotne.
Sędzia, który po tysiącznych trudach i dopytywaniach, po zwiedzeniu wielu ambulansów i szpitali znalazł nareszcie swego jedynaka, zabrał zaraz ukochanego syna do swego mieszkania i kazał mu podać sutą wieczerzę. Podczas gdy zagłodzony młodzieniec posilał się, ojciec siedział przy nim, nie spuszczając oczu z odzyskanego skarbu swego.
Jak rozmawiali ze sobą tego wieczoru, to łatwo się domyślić. Jeżeli sędzia miał wiele do powiedzenia, miał też i wiele do usłyszenia i łatwo pojąć jego wzruszenie, gdy się dowiedział, że ta właśnie sierota, którą zaopiekował się kiedyś w jej niedoli, ocaliła życie jego ukochanemu jedynakowi.
— Więc generał Clive to jej ojciec! — zawołał sędzia, gdy Rex dokończył swego opowiadania. — Rexie! dotrzymałeś swego przyrzeczenia! odszukałeś ojca Marjorie i ją samą. A teraz, drogi ty mój paladynie i obrońco uciemiężonych dziewic, czas wielki, abyś o sobie samym pomyślał. Ta ranna twoja głowa nie tęgo wygląda. Potrzebujesz długiego wypoczynku... zabieraj się więc tymczasem do łóżka, a resztę rozmowy odłóżmy na jutro. Ale czy wiesz, że doszedłem do tego przekonania, że niema to, jak spać pod jednem tylko prześcieradłem na gołej ziemi? Co to na te barbarzyńskie obyczaje powie ciotka Rachela? Dobranoc ci, mój chłopcze!
Ale choć błękitne oczy Reginalda były już oddawna snem ożywczym sklejone, ojciec siedział przy nim do samego rana, wpatrując się z miłością w każdy rys twarzy ukochanego syna i z pełni wdzięcznością przejętego serca dziękował Bogu, że pozwolił mu odzyskać jedyną jego pociechę.




ROZDZIAŁ XXV.

Nazajutrz zrana Reginald pośpieszył do szpitala, ale nie zastał generała Clive w tak dobrem zdrowiu, jak się spodziewał. Doktór zabronił mu stanowczo wszelkich rozmów i wzruszeń, to też biedny pacjent, który miał tylko jedną myśl i jedno ciągle zapytanie, zmuszony był poprzestać na upewnieniu, iż jego Marjorie obecnie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
Kilka dni upłynęło, zanim mu pozwolono widzieć sędziego Graya.
Gdy się nareszcie poznali, od pierwszego rzutu oka powzięli wzajemnie ku sobie szczerą przyjaźń, do której ze strony generała przyłączyła się wdzięczność zbyt głęboka, aby się dała wysłowić wyrazami. Sędzia, widząc jego wzruszenie, przerwał wynurzenia jego uczuć i w krótkich słowach opowiedział mu o liście pana Wildera i o spotkaniu swojem z panem Percy Clive.
— Wszak nie zachodzi już żadna wątpliwość co do jej osoby? — niespokojnie zapytał generał.
— Tak sądzę — odparł sędzia — ale odpowiem na to, gdy ją zobaczę. To też chcę cię prosić, generale, abyś mi pozwolił jechać do Valley dla poznania tej miss Daisy Russel. Rex upewnia z radością, że to jest Marjorie, że ją odrazu poznał i że dlatego tylko był trochę z tropu zbity, że ona go zupełnie nie poznawała. Ale ja sam chcę się o tem naocznie przekonać.
— Drogi sędzio! i ty mnie pytasz o to! — zawołał chory. — Właśnie chciałem, ale nie śmiałem cię prosić, abyś mnie zastąpił w tym razie. A ja żyć nie mogę bez tej pewności, czy to jest istotnie moje ukochane dziecko. Nie mam ani chwili spokoju, a jestem tutaj, niestety, na uwięzi i doktór powiedział, że gdy tylko będę mógł znieść podróż, to muszę jechać wprost do domu. Kiedyż ją więc zobaczę?... Ale jest to może nadużywanie twej uprzejmości narażać cię na trudy tej nowej drogi? Możeby Percy mógł jechać zamiast ciebie?
— Mogę zatelegrafować do brata twego, generale, aby przyjechał cię pielęgnować w naszej nieobecności, ale nie dam się nikomu zastąpić w tej podróży. Wszak to drogie, kochane dziecko nie wahało się narazić na tysiące niebezpieczeństw, aby ocalić życie mego jedynaka. Należy jej się zato podziękowanie ode mnie osobiście.
Rex był uszczęśliwiony, dowiedziawszy się, że ojciec zaraz zamierza udać się do pani Frost i oświadczył niezwłocznie, że zażąda kilkudniowego urlopu, aby mógł mu towarzyszyć.
— A to poco? — przekomarzał się sędzia. — Czy mi nie ufasz?
— Przeciwnie, ojcze — odparł Rex, — ale czy myślisz, że cię puszczę samego? Gerylasi grasują po lasach, a podróż w tych warunkach przedstawia wiele niebezpieczeństw. Poproszę jeszcze generała, aby nam dał kilku ludzi do eskorty.
— Dobrze więc; to oni zaopiekują się mną w drodze, a ty zostań i pielęgnuj generała.
— Siostra miłosierdzia uczyni to lepiej ode mnie... — rzekł Rex, spotkawszy uśmiechnięte spojrzenie ojca. — Zresztą, ty, ojcze, potrzebujesz przewodnika... i... ja sam powinienem podziękować mojej wybawicielce.
Ale wróćmy do młodej naszej bohaterki, którą przyjaciel Hicks odwiózł bezpiecznie do domu. Gdy minęło wzruszenie, podtrzymujące jej energję, młode dziewczę uczuło opuszczające ją siły, wyczerpane długą i nużącą jazdą. To też, słaniając się prawie, upadła w wyciągnięte ku niej ramiona ciotki Debby, która wraz z całą rodziną i służbą wybiegła na jej spotkanie. Zaprowadzono ją na górę i śpiesznie położono do łóżka, gdzie wszyscy, nawet skruszona i żałująca Dora, usługiwali jej na wyścigi, podając jej różne przysmaki, jakgdyby była zagłodzona.
Podróż na północ została w zasadzie zatwierdzona, gdy najniespodziewaniej pojawił się oddział gerylasów, którzy choć nikomu nic złego nie uczynili, ale splondrowali cały dom od strychu do piwnicy.
Ciotka Debby i Katon winszowali sobie w duchu, iż starą, kosztowną porcelanę i srebra rodzinne zakopali w lochu. Babcia, ukrywszy w kieszeni papiery wartościowe, nie poruszyła się ze swego krzesła przez cały czas trwania grabieży, a powaga i spokój matrony tak zaimponowały nawet tym grubym i nieokrzesanym naturom, że nikt nie śmiał jej niepokoić.
Gdy nareszcie cała gromada, zrabowawszy, co się dało, drób i bydło, wyniosła się do lasu ze swoim łupem, zabrano się energicznie do pakowania tego, co pozostało nietknięte. Dzieci, ciesząc się nadzieją podróży, kręciły się po pokojach, zawadzając każdemu, przyczem dostało się im kilka szturchańców od ciotki, zniecierpliwionej do żywego.
Wtem przed samym wieczorem tętent koni odezwał się przed gankiem. Ciotka Debby wybiegła zobaczyć, czy to nie gerylasi wracają; ale po chwili głos jej wzruszony, choć zawsze energiczny, zabrzmiał donośnie na korytarzu.
— Daisy, Daisy, chodźno tutaj prędzej!
Marjorie schodziła właśnie ze strychu i, nie zważając na to, że długie, jasne jej włosy rozsypały się na ramiona, złocistą kaskadą spadając aż po biały rąbek jej sukni, szybko zbiegła na dół, sądząc, iż jej pilno potrzebują. Już z bawialnego pokoju usłyszała gwar obcych głosów, a przechodząc przez sień, ujrzała zdaleka piękną i szlachetną postać starca o siwych włosach, który przyglądał jej się ciekawie.
Wtem spostrzegła kapitana Rexa. Z okrzykiem radości i wyciągniętą dłonią biegła już na jego spotkanie, gdy naraz głos serdecznie brzmiący odezwał się do niej jak najczulej:
— Marjorie! dziecię moje, czy mnie nie poznajesz, czy mnie zapomniałaś?
Przystanęła i drgnęła, jakby pod elektrycznem dotknięciem, a krew cała zbiegła jej z twarzy i drżenie nerwowe wstrząsnęło nią całą. Ręką przesunęła po czole, jakby budząc się z głębokiego uśpienia.
— Marjorie! — powtórzyła zwolna — tak, to było moje imię... a pan... — tu z radosnym okrzykiem padła w otwarte ramiona sędziego Graya — ach Boże! pan jesteś tym, który mnie nauczył kolędy i pieśni o św. Mikołaju, ale... ale nazwiska pańskiego nie pamiętam....
— Pomyśl trochę... — odparł tenże sam głos wesoły, choć wzruszony.
— Nie mogę... — rzekła ze łzami w oczach. — A ten pan... — dodała, wpatrując się w kapitana — to jest Regie!... O! Regie! Regie! czemu mi nie powiedziałeś o tem wprzód? Jak ja mogłam ciebie nie poznać? A tak długo byłeś tu u nas i ja z tobą rozmawiałam... nie wiedząc, kto ty jesteś...
— To pewnie z przyczyny mego bandaża, który mnie zasłaniał... ale ja poznałem cię zaraz, Marjorie!... — triumfująco zawołał Rex.
— Tak, teraz powoli przypominam sobie wszystko... — mówiło dziewczę, tuląc się w objęcia sędziego... — Pamiętam śnieg dokoła i płaszcz, w który mnie pan otuliłeś i... Barneja, który mówił: „Wasza Wysokość“... i... sędzio... Gray, drogi, ukochany, opiekuńczy sędzio Gray — dokończyła, całując z uniesieniem jego ręce — poznaję cię nareszcie! — Ale cóż to działo się ze mną przez te wszystkie lata?
— Otóż to właśnie musisz nam wytłumaczyć, moje dziecię — rzekł sędzia, sadzając ją obok Rexa na kanapie. — Pogadajcie sobie o tem z kapitanem, a ja pójdę wytłumaczyć tym paniom, o co idzie, bo gotowe wziąć nas wszystkich za warjatów.
— Tak, to ten bandaż był przyczyną, że cię nie poznałam — mówiła Marjorie poważnie. — Gdybyś tak był wyglądał wtedy, jak teraz, nie mogłabym się była omylić. Jakimże sposobem poznałeś mnie, Regie?
Rex pokazał jej fotografję, którą nosił przy sobie.
— Nie zmieniłaś się od tego czasu.
Uradowana, podziękowała mu wzrokiem.
— Skądże jednak przyszło ci na myśl, że to ja być mogę?
— Zaraz od pierwszego spojrzenia czułem, że przypominasz bardzo dawną Marjorie. Potem zaszła drobna okoliczność, która potwierdziła moje domysły. Było to wtedy, gdy Pozy powiedziała mi, że miałaś lalkę, Dolcię.
— Tak, i tę lalkę ty mi dałeś, Regie, przypominam sobie; było to w wigilję Bożego Narodzenia, mieliśmy choinkę i była jakaś dziewczynka, która nazywała się... Lili... — zawołała Marjorie, jakby oszołomiona budzącemi się nagle wspomnieniami dzieciństwa. — A kto ma teraz Dolcię?
— Meta. Pani Wilder darowała jej lalkę na pamiątkę po tobie. Co tobie jest, Marjorie? — zawołał Rex, widząc, że zbladła i pochyliła się na kanapie.
— Nic — odparła po chwili — tylko... tylko wszystko to po tylu latach żywo staje mi teraz w pamięci... Był gdzieś jakiś czarny pokój... — mówiła zwolna, jak ociemniała, torująca sobie drogę wśród ciemności zamroczonej pamięci — i Horcio zamknął mnie razem z ogromnym psem, Hyderem... wdrapałam się wtedy na okno... i... i gdy pies przyskoczył do mnie, wypadłam na ulicę — dokończyła, drżąc na wspomnienie tej okropnej chwili.
— Wiedziałem zawsze, że ten łotr był w gruncie przyczyną wszystkiego złego!... — zawołał Rex oburzony. — Ojcze! posłuchaj, co Margie mówi... — Ale biedne dziewczę, wysilone, położyło znużoną głowę na ramieniu sędziego, prosząc, by ją o nic więcej nie pytano, bo czuje wielki zamęt w myślach.
— Spocznij, moje dziecię — rzekł czule sędzia — nie będziemy teraz dręczyć cię pytaniami, tylko na pociechę powiem ci, że Rex ma dla ciebie dobrą wiadomość. Obiecałem mu, że nie wyprzedzę go w udzieleniu ci jej.
— Czy pamiętasz, Margie, — powiedział czule Rex, biorąc ją za rękę, — co ci przyrzekłem kiedyś?... że gdy dorosnę, to odszukam twego ojca? Otóż... dotrzymałem słowa!
— Znalazłeś... mego... ojca?!...
Trzy słowa tylko!... lecz jaki świat radości w nich się mieścił!...
Przez długą chwilę sędzia nie miał nic innego do roboty, jak tylko tulić w swych objęciach serdecznie rozpłakaną Marjorie.

· · · · · · · · · · · · · ·

Ciotka Debby pośpieszyła do kuchni dla przypilnowania wieczerzy, a sędzia Gray, zostawiwszy Rexa w ożywionej rozmowie z Marjorie, skorzystał ze sposobności, aby lepiej zaznajomić się z babcią, którą zachwycił obejściem swem, pełnem szlachetnej prostoty i uprzejmości. Puk i Pozy również oczarowani byli gościem, z którego kolan nie schodzili, bawiąc go dziecinnym swoim szczebiotem.
Marjorie nie mogła się oswoić z myślą, że ten nieznany ojciec, do którego przez lat tyle tęskniła całą siłą sierocego serca, był niedaleko niej... że go ujrzy wkrótce i na piersi jego wypłacze wszystkie łzy minionego bólu i obecnej radości... Zdawało jej się, że to wszystko jest tylko pięknym snem!... Och! jakże jej pilno było do tego drogiego ojca!
Ale sędzia Gray ułożył był pewien plan w swojej rozumnej i wszystko przewidującej głowie. Chciał, aby ojciec i córka, długo rozłączeni, spotkali się w staroświeckiej siedzibie „Craignest“, dokąd pan Percy Clive miał przewieźć brata. Projekt ten został gorąco poparty przez Rexa, któremu podobała się bardzo myśl przywrócenia ojca dziecku w tem samem miejscu, skąd wygnane było przez tak okrutną niesprawiedliwość.
— Zaufaj mi, moja droga — mówił sędzia do Marjorie, która błagała, aby ją puszczono zaraz do ojca. — Generał Clive nie przyszedł jeszcze do zdrowia i wszelkie silniejsze wzruszenia są mu stanowczo wzbronione.
— Czy jest chory? — zawołała przestraszona Marjorie. — Nie powiedzieliście mi o tem!
— O Marjorie! Waleczny twój ojciec otrzymał ciężką ranę i... jedną rękę swoją aż po ramię oddał ojczyźnie w ofierze.
Oczy jej zabłysły jak brylanty.
— Mój drogi, dzielny ojciec! — zawołała ze łzami wzruszenia. — Tem bardziej obie moje ręce będą mu teraz potrzebne.
— Więc, droga moja, będziesz cierpliwa, nieprawdaż? Wszak razem pojedziemy na północ?
— Mieliśmy tam wszyscy jechać pojutrze — rzekła zmartwiona Marjorie. — A czy pan myśli, że godzi mi się opuszczać tak zaraz dzieci, babcię i drogą ciotkę Debby? Może to będzie niesumiennie z mej strony?
— O cóż to idzie, Daisy, kochanie? — spytała ciotka Debby. — Nie nabijaj sobie głowy niepotrzebnym kłopotem; ileż to lat sama opiekowałam się temi dziećmi! Dam sobie radę, bądź spokojna, dziecko! Że mi będzie tęskno i markotno do ciebie, to prawda.
Tu ciotka wyprostowała się energicznie i szybko otarła łzę z oczu.
— No! patrzcież państwo! co za mazgaj ze mnie! Aż wstyd, i to na starość jeszcze!
I niezdolna pohamować się dłużej, ukryła twarz w chustce i załkała cicho.
Dora popatrzała na ciotkę z niedającem się opisać zdumieniem, a słodkie usta Marjorie spoczęły czule na pomarszczonym policzku ciotki Debby.
— No! dość już tego! dość! — mówiła ciotka, przycisnąwszy Marjorie szybko i gorąco do serca. — Nie rozczulaj mnie, dziecko. Nie często w życiu zdarzyło mi się tak duszą przylgnąć do kogo, jak do ciebie, kochanie. Otóż, co chciałam powiedzieć?... Nie chcę, abyś się zatrzymywała z naszej przyczyny... Sędzio! powiedz jej, że ona nie ma swojej woli. Co innego, gdybyśmy tu zostawali na wieki... Ale przenosimy się do Filadelfji i będziemy cię często widywali... Zatem jedź jutro w swoją drogę, dziecko, i niechaj Bóg czuwa nad tobą.
W przejeździe przez Baltimore Marjorie otrzymała list od Wirginji, która, wyraziwszy jej swoje zdumienie i niewysłowioną radość z powodu wszystkich zaszłych wydarzeń i radosnego ich rezultatu, pisała dalej, jak następuje:

„Dziś wieczorem wyjeżdżamy do New-Yorku, a stamtąd do Craignest, gdzie stryjaszek Jerzy nas oczekuje. Przejeżdżał tędy pozawczoraj i mimo odjętej ręki wyglądał o dziesięć lat młodszym, niż poprzednio. Zapomniał całkiem o przebytych cierpieniach i nie myśli o niczem, tylko o swej ukochanej córce, którą pragnie przycisnąć jak najprędzej do swego stęsknionego serca... Spłakałam się, jak dziecko, na jego widok!... Droga moja siostrzyczko, gdybyś wiedziała, jak mi pilno także i ciebie uściskać! Żal mi tylko, że Fred nie może nam towarzyszyć i dzielić z nami tego rodzinnego szczęścia... Myrjam przesyła ci uniżone ukłony... Promienieje uciechą z tego, co zaszło, i wciąż tylko powtarza:
— A co? panienko, a co? czy stara Myrjam nie miała słuszności? Zawsze utrzymywałam, że to pańskie dziecko... i wyszło na moje!
Papa i ja przesyłamy ci tysiące serdeczności. Do miłego i jak najprędszego zobaczenia się.

Twoja kochająca Wirginja”.
Marjorie spłakała się z rozczulenia nad tym listem. Łzy i uśmiechy tak szybko teraz zmieniały się na jej twarzy, że sędzia, chcąc jej oszczędzić zbytecznych wzruszeń, przyśpieszał podróż, o ile mógł.

W Seybruk zastali czekającą na nich karetę wraz ze starym Robertem.
— To ona! — zawołał starzec — to ta sama twarzyczka, którą widziałem dzieckiem... Pani nasza młoda wraca do swego prawowitego dziedzictwa! Niech ją Bóg ma w swej opiece!
Sędzia, wsadzając Marjorie do powozu, uczuł, jak silnie drżała, a chcąc oszczędzić jej nowych wzruszeń, rozmawiał całą drogę z Rexem, tak że nawet nie spostrzegła wśród wzrastającej ciemności, gdy powóz zatoczył się przed ganek w Craignest.
— Oto ją pani ma! — wesoło zawołał sędzia do biegnącej naprzeciw nich pani Randolph.
W jednej chwili Marjorie uczuła ciepły uścisk zarzuconych na jej szyję ramion, i obie kuzynki, płacząc i śmiejąc się zarazem, padły sobie w objęcia.
— Chodź tu — zawołała Wirginja, pociągając ją za sobą do małego gabinetu. — Dlaczego patrzysz dokoła z takiem przerażeniem? Uspokój się, mój aniołku — prosiła, przygładzając jej złociste, nieco rozrzucone włosy.
Ale w miarę jak oczy Marjorie nawykały do światła, wyraz przestrachu zdawał się jeszcze potęgować. Twarz jej bladła i czerwieniała kolejno.
— Patrz pan! — krzyknęła nagle, chwytając konwulsyjnie dłoń sędziego — czy widzisz... tego ptaka... tego szarego ptaka nad drzwiami? A ten pokój... to ten sam, w którym ten starzec siwowłosy odtrącił mnie od siebie. O! czemu... czemuście mnie tutaj sprowadzili?!...
Wirginja spojrzała przestraszana na sępa, który ponad wejściem rozpinał szpony swoje i martwe skrzydła, rozpostarte do lotu; ale zanim zdołała coś odpowiedzieć, głos, pełen niewypowiedzianego wzruszenia, głos, w którym odbijała się cała tęsknota rodzicielskiego serca — zawołał nagle:
— Marjorie! dziecię moje drogie, ukochane!
Marjorie widziała jak przez mgłę, że jej się usuwano z drogi, ale stała jak przykuta do miejsca, niezdolna postąpić kroku...
Więc to był jej ojciec, ten piękny, wysoki, okazały mężczyzna, z luźnym rękawem, spiętym na walecznej piersi!
Lśniący łzami wzrok córki spoczął na pobladłej twarzy i zwróconych ku niej oczach, promieniejących niewysłowioną miłością.
Z głębokiem łkaniem zaspokojonego nareszcie serca padła na pierś ojcowską... Marzenie jej życia było spełnione!... Gwiazda nadziei doprowadziła ją do celu.




ROZDZIAŁ XXVI.

Było to w maju. Polne kwiaty rozkwitały wśród zielonych trawników, a ptaki leśne śpiewały w gęstwinie, nucąc pieśń wiosenną. Marjorie, siedząc w oknie swego pokoju, ujęta jakby w ramę zieleni, zwieszającej się z góry w fantastycznych splotach, marzyła słodko z cichym uśmiechem szczęścia i spokoju na ustach.
Rozkosznie zeszła zima w Craignest, bo i cóż to obchodziło Marjorie, że zawieja szalała na dworze, a śnieżne zaspy pokrywały lasy i pola, gdy ona siedziała na kolanach ukochanego ojca, uszczęśliwiając go uśmiechem swym i rozmową, i rozpraszając dawne jego smutne wspomnienia. Nieraz też siadała do staroświeckiego fortepianu, na którym babka jej niegdyś jeszcze grywała, i śpiewała czystym i dźwięcznym głosem rzewne a przebrzmiałe dawno melodje, których ojciec słuchał z przejęciem, jakby zbudzonego echa przeszłości.
Generał odchorował ciężko silne wzruszenie, jakie przebył, odzyskując swą córkę. Przy jego to łożu Marjorie poznała i zaprzyjaźniła się ze stryjem Percy, i za jego namową uprosiła ojca, aby zrezygnował z wojskowej służby i podał się do dymisji.
— Nie mogłabym znieść twojej nieobecności, papo! — mówiła ze łzami w oczach. Co widząc, generał kazał jej natychmiast usiąść do biurka i napisać prośbę o uwolnienie go od służby.
Jakże on ją pieścił, jak dogadzał swojej jedynaczce! Chciałby ją był zarzucić strojami i kosztownościami. Ale Marjorie ze zwykłą swoją prostotą broniła się od tego, mówiąc:
— Na co mi to? drogi ojczulku! Czyż mnie więcej kochać będziesz w jedwabnej sukni, niż w wełnianej?
— Nie myśl, że długo będę tak pobłażliwym! — odparł generał, udając zagniewanego. — Napisałem dziś rano do Wirginji, dając jej carte blanche do najpierwszej modystki. Czy sądzisz, że zaprezentuję w towarzystwie moją jedynaczkę w starej wełnianej sukni? Nie; zachowam takową dla mego domowego ptaszka, dla mego skowronka, który przez całą zimę radował moje serce piosenkami o wiośnie.
Najciężej przyszło Marjorie oswoić się z myślą, że z ubogiej nauczycielki stała się naraz bogatą dziedziczką. Upodobania jej były tak skromne, wymagania tak umiarkowane, że nie żądała nic prawie dla siebie — co doprowadzało jej ojca do desperacji.
Pewnego dnia generał wręczył jej znaczną sumę pieniędzy, która aż ją przestraszyła swoim ogromem, tem bardziej, iż ojciec oświadczył jej, iż co miesiąc wypłacana jej będzie ta sama kwota, przeznaczona na drobne jej potrzeby.
— Nie zapominaj, moje dziecko — mówił, śmiejąc się z wystraszonego wyrazu jej twarzy — że są pewne wymagania towarzyskie, którym, pomimo swej skromności, poddać się musisz... Wszakże jesteś jedyną pełnomocną i prawowitą dziedziczką Craignest, a ja tylko najpokorniejszym twoim sługą.
— O papo! jak możesz tak żartować!? — zawołała Marjorie — przecież niepodobna, aby dziadek mnie, a nie tobie zapisał był cały swój majątek?!
— A jednak tak jest, córeczko.
— Och! czyż to być może! — westchnęła — cóż ja zrobię z tem całem bogactwem? — Ale wiem co... papo... — dodała z rozjaśnioną twarzą — ten majątek powinien był do ciebie, a nie do mnie należeć... Poproszę pana sędziego Graya, aby sporządził taki dokument, którymbym mogła przekazać ci tę własność... Ty się śmiejesz, ojczulku... a to nieładnie!... Ja nie mam prawa ani ochoty być bogatą, gdy ty jesteś...
— Biednym — dokończył generał. — Musisz jednak znieść to okropne nieszczęście... Ale uspokój się, maleńka. Może dlatego właśnie, że tak długo nie miałem dla kogo pracować i oszczędzać, bogactwa i dostatki garnęły się do mnie same. Nie potrzebuję zabierać twojej fortuny, ale nigdy nie zapomnę, żeś mi ją ofiarowała...
Marjorie musiała więc ograniczyć się na dobrych chęciach i pocieszała się, rozdając ze swego woreczka hojne wsparcia biednym w okolicy, ustanowiwszy Roberta i panią Mackenzie jałmużnikami swymi, z czego oboje starzy wielce byli dumni i ucieszeni.
Nie przeszkodziło to młodej naszej bohaterce zabłysnąć, jako jednej z pierwszorzędnych gwiazd, na firmamencie wielkiego świata w Filadelfji. Jej świeża i pociągająca uroda, prostota jej obejścia, romantyczny urok jej przygód i szeroka sława bogactw jej ojca ściągały jej licznych wielbicieli na balach i zabawach, na które uczęszczała pod opieką Wirginji. Uszczęśliwiony generał dumny był z jej powodzenia.
Ale próżność światowa nie skaziła niewinnego serca młodego dziewczęcia. Grzecznie, ale obojętnie przyjmowała hołdy świata, bo żaden z nadskakujących jej salonowców nie znosił porównania w jej myśli z dzielnym młodzieńcem, którego los z jej przeszłością tak ściśle był połączony.
Przez całą zimę odbierała od niego częste i długie listy, które z taką dumą i radością odczytywała ojcu, że wkońcu dało mu to do myślenia... Uśmiechał się nieznacznie, z odcieniem mimowolnego smutku spoglądając na swoją ukochaną jedynaczkę.
I teraz w ów świeży majowy poranek, widząc ją siedzącą i zadumaną w oknie, wśród róż i fiołków, rozkwitających dokoła, przystanął chwilę i westchnął zcicha, gdy spostrzegł wytryskujący nagle na jej licach żywy rumieniec radości na widok listów, które jej podał.
— O papo! — zawołała — nie wiedziałam, że już nadeszła poczta!
— Bo też nie nadeszła, córeczko — odparł ojciec — tylko ja sam wyjechałem konno po nią.
— Cała paczka listów!... — mówiło uradowane dziewczę. — Jeden od ciotki Debby, drugi od Wirginji; ten znów jest od sędziego Graya, a ten list Regie... o! co widzę?... list Rexa datowany jest z Nowego Yorku!
— Papo! — zawołała, przebiegłszy pismo oczami — pan sędzia prosi cię, abyś mnie przywiózł tam do nich w odwiedziny!
— A tobie pewnie nie chce się jechać? — figlarnie dorzucił ojciec.
— Jakto nie, papo? Żeby zobaczyć babcię Livingston, Metę i miss Brooks!... Och! ojczulku! i ty je także musisz przecie poznać... I pomyśl tylko... co za radość dla sędziego!... Regie dostał urlop!
— Sędzia zaprasza nas bardzo uprzejmie do siebie, a ja i tak miałem zamiar wkrótce tam cię zawieźć — rzekł generał, składając odczytany list w kopertę. — Pragnę podziękować wszystkim tym dobrym i zacnym ludziom, którzy opiekowali się tobą w niedoli... O! dziecko moje! — dodał, ściskając ją wzruszony na wspomnienie sierocego jej dzieciństwa — czemże ja ci wynagrodzę te długie lata cierpienia i niedostatku!
— Przestań, mój ojcze ukochany — odparła, tuląc się do niego. — Tych kilka miesięcy doskonałego i niczem niezamąconego szczęścia u twego boku wynagrodziły mi wszystkie łzy, wylane w dzieciństwie...
— Napisz więc do sędziego, maleńka, że przyjedziemy w przyszłym tygodniu — rzekł generał. — Nie nabyłem jeszcze wprawy w pisaniu lewą ręką, a to dlatego, że twoje chętne paluszki zawsze gotowe są mnie wyręczyć.
Ku wielkiemu jego zdziwieniu, Marjorie odrzekła wahająco:
— Dobrze, ojczulku.
I podniosła ku niemu oczy pełne łez.
— Jakto? pieszczotko! czy jeszcze nie przestałaś płakać za tą moją odjętą ręką?
— Nie, to nie to, papo... — wzruszonym głosem mówiło dziewczę... — tylko... myślałam sobie, że te chętne paluszki, jak je zowiesz, powinny tylko tobie wyłącznie całe życie służyć.
— Co się to roi w tej egzaltowanej twojej główce! — zawołał ojciec, odgadując jej myśli. — Czyż mógłbym być o tyle egoistą, aby chcieć zatrzymać cię zawsze na wyłączną swoją własność? Jedno tylko mogę ci przyrzec.
— Co takiego, papo?
— To, że póty nie rozstanę się z tobą, póki sama tego nie zażądasz...
Generał uśmiechnął się znacząco, a lica dziewczęcia okryły się purpurą.
List ciotki Debby zawierał dużo wiadomości. Cała rodzina przywykła już do nowej swej siedziby w Germantown. Babcia i dzieci były zdrowe. Dora miała aż dwóch naraz adoratorów. „Chłystki, jeden i drugi — dodawała ciotka w nawiasie — i pustki mają w głowie, ale nie dziwiłabym się, gdyby się skończyło na zamianie ślubnych obrączek, pomimo że to są Yankesi.
„Co do mnie — kończyła ciotka — tęsknię za tobą, dziecko, i tęsknić nie przestanę. Donoś mi o sobie, o sędzim Grayu, o kapitanie i o twoim drogim ojcu, któremu szczere pozdrowienia przesyłam. Załączam list od Pozy, pisany pod jej dyktandem przez Dorę. Niech Bóg czuwa nad tobą i nad wszystkimi twoimi.

Twoja wierna stara przyjaciółka
Debora“.

„Droga miss Daisy-Marjorie — pisała Pozy. — Chloe upiekła migdałowe ciasteczka w niedzielę i bawiliśmy się dobrze, choć deszcz padał. Mam czarną kurkę z żółtemi kurczątkami. Paznokietki mam często brudne, bo sama nie umiem ich czyścić. Nasza nowa piastunka nazywa się Zuzia. Szczeniątko zdechło i mieliśmy z tego powodu wielkie zmartwienie. Blot zdrów. Puk także. Obydwaj panią ściskają. Ząbki myjemy sobie kredą. Proszę się kłaniać pięknie panu kapitanowi i panu sędziemu i nowemu pani ojczulkowi i proszę, niech pani do nas przyjedzie i przywiezie starą Dolcię z sobą. Moja Dolcia jest zdrowa. Dostałam czerwoną szarfę. Kochająca Pozy”.

Generał i Marjorie uśmieli się serdecznie z tego dziecięcego utworu i postanowili w nagrodę przesłać dziewczynce przy pierwszej sposobności najpiękniejszą woskową lalkę, jaką znaleźć będzie można w Nowym Yorku.
Następnego tygodnia, w pogodny dzień wiosenny, Marjorie z ojcem dojeżdżała do domu sędziego Graya tą samą drogą, którą odbywała niegdyś pod opieką pana Stevensa... O! jakże dobrze pamiętała teraz każdy szczegół tej podróży!... dużą, czarną lokomotywę, dziewczynkę ze strusiem piórem i rumiane dzieciątko!...
Sędzia spotkał ich na dworcu kolejowym, a gdy podchodzili do karety, człowiek jakiś o poczciwej i ogorzałej twarzy stał przy drzwiczkach i spuścił im stopnie.
— Barneju! drogi mój stary Barneju! — zawołała nagle Marjorie, rzucając mu się na szyję i ściskając go z całej siły.
— To ona! ona sama!... moja perełka! mój klejnocik! — głośno załkał stary. — Margie! kochanie, twoje serduszko nic się nie odmieniło!... I przepraszam uniżenie jaśnie wielmożnego pana generała, że ośmieliłem się nazwać ją po imieniu, ale tak się jakoś wymknęło...
— A dlaczegóżbyś nie miał zawsze tak mnie nazywać, mój drogi, stary przyjacielu? — podchwyciła Marjorie. — Papo! on taki dobry był dla mnie!... on mnie mył i czesał i ubierał, gdy Judyta była zła... Och! jakże się cieszę, że cię widzę, Barneju! Przywitaj się z moim ojcem!
— Nie mogłem go utrzymać w domu — mówił sędzia. — Uparł się jechać naprzeciw ciebie, mówiąc, że jeżeli się stałaś zbyt wielką panią, aby zwrócić na niego uwagę, to ci zejdzie z oczu i nigdy ci się już nie pokaże.
— O! czyż godziło się przypuszczać coś podobnego? — zawołało dziewczę oburzone. — Drogi Barnej! — dodała, powstrzymując łzy, bo powóz zajeżdżał właśnie przed ganek, na którym w paradnym, nowym koronkowym czepku stała ciotka Rachela i czule powitała dawną swą wychowankę.
Marjorie, stając w progu tego domu, do którego przybyła niegdyś sierotą, opuszczoną przez wszystkich, oglądała się za dawnym towarzyszem swoich zabaw, lecz onieśmielona, sama nie wiedziała czem, lękała się o niego zapytać. Sędzia sam ją objaśnił, że Rex przybędzie następnym pociągiem i że wieczorem mieć będą gości.
— Samych krewnych i dawnych przyjaciół tylko. Nie mogłem uniknąć tego, bo czułem, że dom oblężony będzie od rana do nocy. Wolałem więc wszystkich naraz zaprosić, aby ci się wspólnie przypatrzyli. Po obiedzie więc może będziesz łaskawa wystroić się odpowiednio do okoliczności.
— Czy wiesz, kochany sędzio — wtrącił generał — że taki kłopot mam z tą krnąbrną jedynaczką moją!... Nie mogę jej nakłonić, aby nosiła co innego, a nie tę bronzową wełnianą suknię.
— Papo! to brzydko tak skarżyć na swoją córkę! — zaśmiało się dziewczę. — Nie ma pan sędzia wyobrażenia, jaki mój ojczulek jest wymagający i wybredny.
Miss Rachela uprowadziła Marjorie na górę, nie do jej dawnej sypialni, lecz do paradnego frontowego pokoju, w którym Joanna czekała już, uśmiechając się i kłaniając uniżenie.
Marjorie była tak wzruszona i przejęta wszystkiem, że nie wiedziała nawet, jak i w co się ubiera.
Jeżeli biała, przejrzysta suknia z indyjskiego muślinu nie została zapięta krzywo; jeżeli złociste pukle jej włosów tak uroczo okalały owal jej twarzyczki, a drogocenne sznury pereł, zdobiące łabędzią szyję i ramiona, nie zostały zapomniane na dnie podróżnego kufra, było to zasługą li tylko Joanny.
Marjorie czuła jakby zamęt w swojej głowie, w której w tak krótkim czasie tyle chaotycznych mieniało się wrażeń.
Gdy schodziła do bibljoteki, aby toaletę swoją poddać krytyce ojca, ujrzała nagle wspartego o kominek Rexa, naciągającego białe rękawiczki. Uśmiechnęła się do niego z progu dawnym swoim dziecinnym uśmiechem.
— Marjorie!... — zawołał i zamilkł.
Rex długo myślał, jakby jej powiedzieć, w jakich słowach wyrazić to uczucie, które z braterskiego przeszło w odmienne i wzrastało z latami, jak owoc dojrzewający z kwiatu; ale na widok tego białego zjawiska, które zbliżyło się do niego z wyciągniętą dłonią, zapomniał całej ułożonej mowy, postąpił ku niej dwa kroki, wziął ją za ręce i, patrząc serdecznie w siwe gwiazdy jej oczu, zapytał naraz z powagą:
— Jam ci winien życie, Marjorie! czy chcesz być moją żoną?
A ona zażenowana, patrząc mu również w oczy, a następnie pochylając jasną swą główkę — odparła z równem uczuciem i prostotą:
— Tak, Regie!
I cała w rumieńcach znikła z pokoju właśnie w chwili, gdy sędzia wchodził.
— Gdzie jest nasza dzieweczka? — spytał ojciec.
— Uciekła do salonu — odparł syn z uśmiechem dumy i szczęścia, który starczył za wyznanie.
— Wiedziałem, że musicie się odszukać!... I czy wolno wiedzieć, co jej mówiłeś?
— Dziękowałem jej, że mi ocaliła życie; i...
— A ona cóż na to odpowiedziała?
— Spytaj ją, ojcze!... — odparł Rex, rzucając się wzruszony w jego objęcia i ściskając go z całej mocy. — O! papo! jestem najszczęśliwszym człowiekiem na całej kuli ziemskiej i biegnę wprost do generała powiedzieć mu...
Przerwało mu nadejście gości. Wszyscy dawni przyjaciele zeszli się, a Marjorie, stojąc u boku swego ojca, witała ich, tłumiąc z trudnością łzy wzruszenia, przemocą cisnące się do oczu. Babcia uścisnęła gorąco dawną swoją faworytkę, a gdy Rex, zachodząc ztyłu jej krzesła, szepnął jej coś na ucho, twarz zacnej staruszki rozpromieniała niewymowną radością.
Była tam także pani Marston z Lilą, unosząca się przed generałem nad pięknością i wdziękiem jego córki, cała rodzina Maxwellów, Klara z mężem, dobra miss Brooks, otyła i uśmiechnięta, jak zawsze, pani Edmundowa Livingston, blada i wątła i Meta, śliczna, promieniejąca i urocza, która rzuciła się Marjorie na szyję z oznakami najżywszej radości i przyjaźni.
Za nimi ukazali się państwo Wilder.
Jakże rada była Marjorie, zobaczywszy ich! Czule i gorąco dziękowała zacnemu człowiekowi, który kochał ją jak córkę, a pytając o Horacego, postanowiła sobie nigdy nie wyjawić ojcu jego okrucieństwa.
Sędzia już to był uczynił, ale ona o tem nie wiedziała.
Wieczór zeszedł nader miło, a gdy się w najlepsze bawiono, niespodziewanie pojawił się w salonie pan Stevens.
— Tylko co przybyłem, kochany sędzio — zawołał — i pośpieszyłem na twoje zaproszenie. Miss Marjorie!... czy to być może!... Nigdybym pani nie poznał, jak mi Bóg miły!...
— Tak, to ja jestem, kochany panie Stevens — rzekła, witając go — ta sama opuszczona Marjorie, którą tak litościwie opiekowałeś się w drodze, a która dziś jest najszczęśliwszą istotą na świecie. Ale gdzież jest papa?...
— O! — dodała po chwili, rumieniąc się na widok generała, zbliżającego się ku nim i wspartego przyjaźnie na ramieniu Rexa, z którym tylko co miał długą i poufną rozmowę na osobności... — Papo! oto pan Stevens, który tu mnie kiedyś przywiózł...
— Marjorie — szepnął jej sędzia — zdawało mi się wtedy, że znalazłem na drodze obce dziecię, tymczasem okazało się, że trafiłem przypadkiem na swoje własne!
— Czy kiedykolwiek kto na świecie miał szczęście posiadać dwóch takich ojców?... — odparła że wzruszającą pokorą i wdzięcznością. — Ja wiem, żem nie warta Rexa... on zawsze był najlepszy, najdzielniejszy, najszlachetniejszy...
— Słuchajcie państwo! ktoś wnosi toast ku czyjejś czci... — zawołano, śmiejąc się z drugiego końca stołu, przy którym wszyscy zasiedli do wesołej wieczerzy.
Sędzia, powstawszy, wzniósł puhar do góry:
— Wypijmy za zdrowie dzielnej, młodej dziewczyny, która nie wahała się nocą ujechać konno cztery mile drogi i przybyć do nieprzyjacielskiego obozu, aby ocalić życie młodego oficera, którego aresztowano w miejsce jakiegoś szpiega. Nie wyraziłem jej dotąd całej wdzięczności, jaką przejęte jest serce ojca... Niech żyje Marjorie Clive!
Historja ta trzymana dotąd była w tajemnicy. Całe pokolenie zdumionych krewnych cisnąć się poczęło teraz do onieśmielonej Marjorie, winszując jej i podziwiając jej odwagę.
Zkolei powstał pan Stevens, szepnąwszy coś na ucho dziewczęciu.
— Miss Marjorie nie upoważniła mnie do przemawiania w jej imieniu, ale niech mi wolno będzie dodać i od siebie słów kilka. Znacie państwo wszyscy historję owej grudniowej nocy, w której zacny nasz gospodarz znalazł w drodze i wziął w opiekę biedną opuszczoną sierotę... Z drobnej tej napozór okoliczności wynikły niespodziane a wielkie następstwa... Sam tylko co powiedział wam, że odwadze i poświęceniu dziewczęcia, które uratował od okrutnego losu, zawdzięcza ocalenie jedynego swego syna. Cześć więc szlachetności i cichym zasługom zacnego człowieka, którego Bóg już wynagradza w tem życiu. Niechaj żyje nam długo i pomyślnie ukochany i szanowany przez wszystkich sędzia Gray!
Grzmot oklasków towarzyszył tym słowom, a generał, wzruszony, uścisnął gorąco dłoń przyjaciela.
— Patrz! — rzekł stłumionym głosem, wskazując na Rexa, na którego ramieniu stała wsparta i słodko uśmiechnięta Marjorie — patrz, sędzio! oto rezultat twojej zacności i... najlepsza twoja nagroda!
A sędzia, spojrzawszy wzruszonem okiem na piękną młodzieńczą parę, promieniejącą szczęściem i uczuciem, wspomniał na słowa proroka, który wyrzekł był niegdyś:
„Rzuć chleb swój w wodę, a odnajdziesz go po latach wielu”.







  1. Pogardliwe wyrażenia o Irlandji i Irlandczykach, z jakiemi czytelnik spotka się w ciągu tej powieści, dają miarę, jak brzydko Anglicy obchodzą się z zawojowanym przez nich nieszczęśliwym narodem, dającym jednakże, mimo swego ubóstwa i pognębienia, dowody niezwykłej żywotności i siły moralnej oraz pięknych cnót domowych i narodowych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jeanie Gould i tłumacza: Zofia Hartingh.