Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro/Księgi wtóre

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGI WTÓRE.

O tem, jak skorupka nasiąkała za młodu i z jakiego źródła pijał młody jelonek.

Zanim te karty inkaustem czernić poczniemy, aby dalszy ciąg historyi Symchy opisać, należy zastanowić się wpierw nad ogólnem szkoły znaczeniem. Powołana do życia na to, aby uczyć, jest ona niby ogrodem, w którym młode drzewka rosną, pilnowane przez biegłego ogrodnika, aby nie wyrosły krzywe, nie usychały stoczone przez robactwo, ani objedzone przez kozy psotne, lecz aby wydały owoc zdrowy, na pożytek ludzi.
Takim ogrodnikiem biegłym był Imć pan Klopman, a szkoły swej strzegł jak źrenicy w głowie, o tyle, o ile mu inne w tem nie przeszkadzały interesa. Ale podczas nieobecności mistrza ogród źle strzeżony nie był, pilnowali go bowiem rzeczeni belferowie i szczepili w młode płonki mądrość o tyle, o ile ją sami posiadali.
Trwało to od rana do wieczora, bez przerwy prawie, gdyż w tym razie przesady nigdy być nie może; słusznie albowiem powiedział wielki mędrzec, że wiele mięsa pociąga za sobą wiele robaków, wiele majątku — wiele trosk, wiele dziewcząt — wiele nieprzystojności, wiele służących — wiele kradzieży; ale wiele nauki daje wiele życia.
Ponieważ każdy pragnie mieć wiele życia, przeto się uczniowie skwapliwie do nauki garnęli; słuszność jednak przyznać każe, że musieli się garnąć, gdyż inny mędrzec powiedział: grzej się przy ogniu mędrców, ale strzeż się ich płomieni, gdyż ich ukąszenie jest jak ukąszenie szakala, ich ukłucie — jak ukłucie niedźwiadka, ich syczenie jest syczeniem węża, a wszystkie ich wyrazy są na kształt żarzących węgli.
Imć pan Klopman, który miał się za wielce uczonego męża, posiadał też w wysokim stopniu wszystkie przymioty uczonych, pozwalał chętnie pacholętom grzać się przy swoim ogniu, ale skoro płomieniem gniewu wybuchnął, stawał się strasznym, jak szakal, wąż, niedźwiadek i rozżarzony węgiel. Twarz jego czerwieniała jako purpura, oczy na kształt dwóch wielkich karbunkułów błyszczały, a na skroniach występowały żyły grube i nabrzmiałe.
W takich momentach, przejmujących drżeniem całe audytoryum, a nawet i asystentów, którym się także przy okazyi coś obrywało, Imć pan Klopman bywał nieubłagany. Nie kąsał ci on wprawdzie jako szakal, ale zdjąwszy z głowy jarmułkę, uderzeniami takowej uczniów srodze policzkował, lub też giętkim jak wąż cybuchem od fajki po plecach ich ćwiczył, popędliwości wrodzonej wolne puszczając wodze. Wielki lament wówczas szkołę napełniał i trwał, dopóki mistrz się nie zmęczył i wszystkiej z siebie nie wyrzucił złości. To jeszcze dodać należy, że Imć pan Klopman, pewien defekt fizyczny mając, częstokroć dolegliwości swe ożywczym uśmierzał kordyałem; że jednak wina zamorskie i weneckie dryakwie za kosztowne dla niego były, przeto się, według stanu swej szkatuły biednego, zwyczajną gorzałką zakrapiał. Uśmierzała ona cokolwiek dolegliwości, ile że ją zwykle z pieprzem czarnym zażywał, ale zarazem do głowy różne wilgotności napędzała i humory, co przy kolerycznym mistrza temperamencie silne w nim wzbudzało alteracye.
W takich wypadkach nawet na kategorye uczniów nie zważał i jednakową wszystkim wymierzał sprawiedliwość — nie wedle zasług i stopnia, ale według równości.
Gdy nie był pod wpływem kordyału, uczniów na kategorye dzielił, wedle zasady dawnych mędrców, która powiada, że cztery są uczących się rodzaje: tacy, którzy łatwo pojmują i łatwo zapominają, którzy trudno pojmują i trudno zapominają, którzy łatwo pojmują i trudno zapominają, i wreszcie którzy trudno pojmują i łatwo zapominają.
Pierwszych Imć pan Klopman hojnie obdzielał szturchańcami; dla drugich starał się być wyrozumiałym, o ile mu temperament koleryczny nie przeszkadzał; trzecim cybucha nie żałował, ale wróżył im świetną przyszłość; czwartych traktował stale pięścią i dawał im tygodniowo znacznie więcej kułaków, aniżeli brał groszy za naukę.
Nieraz też w słusznem rozżaleniu mówił, że uczniowie ostatniej kategoryi wielką mu krzywdę na zdrowiu czynią, bo gdyby furę drzewa zrąbał, to jeszczeby tak rąk i pleców nie sforsował, jak przy wytłómaczeniu takiemu dyscypulowi różnicy, jaka zachodzi pomiędzy dwiema podobnemi jedna do drugiej literami.
Nie można powiedzieć, aby pomiędzy uczniami a mistrzem był zadzierzgnięty silny węzeł sympatyi, owszem, raczej z wszelką pewnością da się stwierdzić, że wątła pajęczyna była stokroć mocniejsza od nici przyjaźni, jaką mieli dla niego.
Czynili mu też różne figle i psoty, a choć ich za to sroga spotykała kara, jednak słodycz zemsty milszą im była od goryczy razów.
Starsi chłopcy poważali się nawet niekiedy czynić sobie z niego nieprzystojne żarty, a zwłaszcza robić alluzye do jego nosa, który i kształtem i barwą znacznie się od zwykłych nosów różnił. Dosypywali mu popiołu i piasku do tabaki, a nieraz tabakierę tak schowali, że jej na żaden sposób nie mógł odszukać.
Mały Symcha nie od razu mógł się grzać przy ogniu mądrości samego Imć pana Klopmana i był wraz z kilkoma innymi młodzieniaszkami powierzony pieczy asystenta imieniem Mojsie. Ten, aczkolwiek miał nadzieję kiedyś mistrzem zostać i obyczaje swego nauczyciela pilnie studyował, jednak nie naśladował go w surowości, i owszem, łagodny był dla dzieci, a tę miał z tego korzyść, że każdy z pieczy jego powierzonych pupilów dzielił się z nim prowizyą, z domu do szkoły przynoszoną. Ten asystent miał takie przekonanie, że więcej waży cicha łagodność, aniżeli głośna gwałtowność, i że dla delikatnej potrawy zawsze się znajdzie miejsce w żołądku. I to mu również obcem nie było, że kto dziecko chwali, ten matkę po sercu głaszcze, więc odprowadzał co wieczór małego Symchę do domu i Imć pani Dawidowej cuda o jego pilności wielkiej i nadzwyczajnych zdolnościach opowiadał; tym sposobem matka jadła słodki miód pochlebstwa i chętnie płaciła za to śledziem dziękczynienia — a wiecznie głodny asystent radował się i cieszył, że jego sposób postępowania takie mu przynosi korzyści.
Tego rodzaju raporta nie tylko matce, ale także ojcu i dziadkowi wielką czyniły przyjemność i cała rodzina pyszniła się pacholęciem, tak świetne rokującem nadzieje. Ażeby mały Symcha Boruch i powierzchownością do małego mędrca był podobny, przeto sprawiono mu i strój poważny: kapotę do samej ziemi, pas wełniany, pantofle, a Imć pan Migdał, jako przywiązany dziadzio, podarował wnukowi bardzo piękną aksamitną czapkę, którą sam przez lat kilkanaście na własnej głowie nosił i liczne podróże w niej odbywał. Ach! gdyby wnuczek wiedział, ile pod tą czapką roiło się myśli poważnych i wzniosłych, ile mądrych zdań przechodziło przez głowę, którą przykrywała, niby przez wielki alembik — jakżeby tę pamiątkę szanował! Ale wnuczek, zapowiadający się jako wielki mędrzec w przyszłości, był jeszcze mały i głupi, i nie mógł ocenić wartości wspaniałego podarunku dziadka. Co prawda, czapka była za wielka i spadała wnuczkowi na oczy, zasłaniała mu więc pole widzenia.
Imć pani Dawidowa, widząc, że pierworodek jej niemały z czapką ma kłopot, zeszyła ją w jednem miejscu mocnemi szaremi nićmi, co znów miało ten skutek, że czapka z bardzo obszernej stała się bardzo ciasną i trzymała się na samym czubku głowy. Ta wszakże okoliczność nie zmniejszała ani wartości aksamitu, ani charakteru pamiątki.
Trzeba było widzieć małego Symchę Borucha, jak w tem wielkiem nakryciu głowy i w długiej kapocie, przepasany wełnianym pasem, po mieście kroczył: tyle w nim było powagi i godności, że ludzie nadziwić się nie mogli, jakim sposobem taka masa dobrego o sobie rozumienia może się zmieścić w tak małym bachorze. Brakowało mu tylko fajki i cokolwiek większego wzrostu, a mógłby stać obok dorosłych, bynajmniej harmonii zacnego towarzystwa nie psując.
I sposób wyrażania swych myśli również miał zachwycający; najczęściej albowiem, zapytany, drapał się palcem po nosie — i nic nie odpowiadał, hołdując widocznie wzniosłej zasadzie, że mowa srebrem jest tylko, a milczenie złotem. Wogóle było to brylantowe dziecko, a Imć pan Dawid słusznie się swoim pierworodnym mógł chlubić. Nie widziano nigdy, żeby mały Symcha oddawał się zabawom i rozrywkom, wiekowi jego właściwym; nie gonił się z towarzyszami, ani nie podzielał ich uciech; a jeżeli zdarzyło się, że był do zabawy wciągnięty, to nie długo w gronie rówieśników popasał; wolał, jak latem, położyć się na trawie i leżeć, a zimową porą siedzieć pod piecem, lub grzać się przy ogniu, przy którym matka gotowała kolacyę. Wogóle nad wiek swój poważny był i zamyślony, a gdy czasem do sklepu Imć pana Migdała, dziadka swego, przyszedł, to bardzo uważnie i pilnie przypatrywał się biegowi interesów. Poznał też w krótkim czasie ceny sprzedażne zapałek, biczysk, mioteł, nafty, smoły i wszystkich wogóle towarów, którymi szanowny dziadzio handlował.
Ponieważ natłok kupujących w tym sklepie nie zawsze bywał wielki, przeto Imć pan Migdał miał dość czasu, aby wiadomości praktyczne wnuczka wspierać teoryą. Wiedząc, jak zbawienny wpływ na młodociane umysły wywiera studyowanie żywotów znakomitych mężów, choćby nie według Plutarcha, opowiadał Imć pan Migdał wnukowi historyę co poważniejszych kupców i co uczeńszych nabożników, jako ci z czemś niewielkiem albo i zgoła z niczem zaczynając, doszli do wielkiego znaczenia, uznania i honorów, tak, że na starość używają miru u ludzi i wszelakich błogości; a przecież i oni byli kiedyś malutkimi bachorami, czołgali się po ziemi jak robaki i mieli oblicza umorusane wszelakiemi śmieciami.
Opowiadania te były bardzo budujące, a że Imć pan Migdał sentencyami poważnemi je przeplatał, więc miały wartość pedagogiczną niemałą.
Że podczas takich opowiadań wnuczek cokolwiek ziewał, a nawet niekiedy zasypiał to wcale Imć pana Migdała nie zrażało, bywały już bowiem notowane w historyi i takie zdarzenia, zwłaszcza ongi w gorących krajach, że podczas wykładu bardzo znakomitego nauczyciela audytoryum, złożone z kilkuset uczniów, bardzo twardym snem usnęło, tak, że trzeba ich było głośnym okrzykiem budzić, a opowiadaniem zajmujących anegdot ostatecznie ze snu wybijać.
To, że mały Symcha często poważnie się zamyślił i miał taką minę, jak gdyby najtrudniejszą zagadkę naukową chciał rozwiązać, napełniało dumą Imć pana Dawida tak dalece, że był on prawie pewny, iż syn jego wielkim w przyszłości zostanie uczonym. Nieraz zastanawiał się ojciec nad kwestyą, jakie mianowicie myśli mogą taki młodociany umysł zajmować, ale pytaniami dziecka nie męczył i biegu myśli mu nie przerywał. W istocie jednak myśli przyszłego luminarza nie miały orlego polotu i nie szybowały pod niebiosami; owszem, były bardzo blizkie ziemi, komina, na którym matka jeść gotowała, i miski. Mały Symcha zastanawiał się najczęściej nad tem, czy dostanie na kolacyę trzy kartofle, czy cztery? czy będą one duże, czy małe? czy same, czy z dodatkiem kawałka chleba lub dzwonka śledzia?
Jak słońce, które, aczkolwiek tak czystym i wspaniałym ziemi przyświeca blaskiem, ma jednak plamy na sobie, — jak najpiękniejszy kwiat, który oko ludzkie barwami, a powonienie rozkosznym delektuje zapachem, tak i mały Symcha, pacholę delikatne, wielkich zdolności i wielkich na przyszłość nadziei, nie był jednak bez wady. Obiecujący ten chłopaczek odznaczał się niepohamowanem żarłoctwem. Na jedzenie rzucał się jak lew na niewinnego baranka, a był tak nienasycony, że potrafił schrupać cały obwarzanek za grosz i jeszcze wołał o więcej.
Pomimo takiej chciwości do jedzenia, nie odznaczał się, jak powiedziano wyżej, Samsonowymi kształtami, a rumieńce nigdy na jego policzkach nie kwitły; przeciwnie, blady był zawsze jak ściana, a głowę zwieszał ku ziemi, co rodzice na karb wrodzonej składali delikatności.
Po dwóch latach pobytu w akademii Imć pana Klopmana mały Symcha, jako młodzieniec, umiejący już jako tako czytać, przeszedł pod kierunek samego mistrza i zaraz pierwszego dnia zapoznał się z jego cybuchem, do czego zresztą w krótkim czasie zupełnie przywykł. Pod tym światłym kierunkiem odbywał on już poważniejsze studya i uczył się myśleć samodzielnie.
Samodzielność myślenia najczęściej polega na tem, jakby się wywinąć ze szkoły. Udawało się to nieraz, pod pozorem słabości, ale w takich wypadkach wzywany był zaraz felczer, sławny Imć pan Icek, i ordynował bardzo niesmaczne lekarstwo. Prócz tego i ojciec, szanowny Imć pan Dawid, siadywał w takich wypadkach przy łóżku chorego i pytaniami różnemi go trapił.
Raz, na przykład, postawił pierworodkowi swemu takie zadanie:
Wiedząc, że kij ma dwa końce, obliczyć, ile końców ma półtora kija?
Mały Symcha odpowiedział bez namysłu, że trzy, czem oczywiście serca ojcowskiego nie rozradował: owszem, napełnił je i smutkiem i gniewem, a względem Imć pana Klopmana żalem. Nawet z tego powodu pomiędzy mistrzem a ojcem Symchy wyniknęła bardzo ożywiona dysputa i grube nieporozumienie, które później w srogą miało się przerodzić nienawiść. Jak budowla, postawiona na bagnie, z czasem chwiać się zaczyna, tak też i nadzieje Imć pana Dawida co do przyszłej karyery naukowej pierworodnego syna traciły swoją podstawę.
Zaczął się Imć pan Dawid smutnie zamyślać i coraz silniej utwierdzać w przekonaniu, że syn jego pierworodny wielkim luminarzem nauki nie będzie i na tem polu do zaszczytów nie dojdzie. Imć pan Klopman pocieszał strapionego ojca, jak mógł, dowodząc, że nie ma się czego tak dalece martwić: 1-o, gdyż oprócz małego Symchy dało mu jeszcze niebo czterech synów: Judkę, Berka, Szmuła i Beniamina, o przyszłości których wolno jest najpiękniejsze rokować nadzieje — i 2-o, że i o przyszłości małego Symchy jeszcze nie należy rozpaczać.
Różne są gatunki kwiatów na świecie: jedne zaraz od wczesnej wiosny zachwycają ludzi barwami swemi i wonią, drugie dopiero podczas gorącego lata rozwijają się z pączków, inne wreszcie aż późną jesienią wszystkie swe okazują wdzięki.
Mały Symcha nie jest kwiatem wiosennym — ale kto mu broni zakwitnąć w lecie lub w jesieni żywota? Gdzie napisano, że taki wypadek nie może się zdarzyć?
Znana to rzecz, że pewien mąż do czterdziestu lat swego żywota czytać nawet nie umiał, a jednak wziąwszy się do nauki, tak wielkie i zdumiewające uczynił postępy, że w krótkim czasie stał się sławnym nauczycielem, tak, że po dwanaście tysięcy uczniów chodziło za nim, aby słuchać jego wykładów.
— Nie należy rozpaczać — powtarzał Imć pan Klopman, — straconego nic niema. Wielki duch w synu waszym jeszcze śpi. Czekajmy na jego przebudzenie się.
Imć pan Dawid ręką machnął niechętnie, chcąc zapewne tym gestem powątpiewanie wyrazić.
— Ja sam — mówił dalej Imć pan Klopman — nie należałem do kwiatów zbyt wczesnych i mogę was zapewnić, że duch mój przez długi czas spał tak twardo, jak, nie przymierzając, najpospolitszy parobek. Zato, skoro się przebudził, dopiero pokazał swoją sztukę! To wszystko wskazuje aż nadto wyraźnie, co macie czynić z synem.
— A cóż czynić? — zapytał ojciec.
— Czekać.
— Łatwo to mówić!
— Nie zdaje mi się, żebyście mieli inny sposób.
I rzeczywiście innego nie było; chyba wyrzec się wszelkich ambitnych zamiarów i, zrzuciwszy pychę z serca, oddać chłopaka na naukę do szewca lub innego rękodzielnika, aby się do pracy ręcznej sposobił.
Nie każdy atoli może tak postąpić. Są tradycye, są pewne punkta honoru, których szanujący się człowiek naruszyć nie może. W szlachetnym rodzie Kaltkuglów i Migdałów, który kilku wielkich kupców i uczonych z siebie wydał, rzemieślnika ani jednego nie było.
Na cóż więc na jasne karty dziejów familijnych rzucać plamę?
Postanowiono tedy na walnej naradzie, że Symcha Boruch jeszcze przez lat kilka do szkoły Imć pana Klopmana ma uczęszczać i tam ze źródła mądrości pić, na przebudzenie się ducha czekając — zaś Imć pan Klopman przyrzekł solennie, że ducha tego ospałego wszelkimi sposobami budzić będzie.
Przyznać trzeba, że doświadczony mistrz przyrzeczenia dotrzymywał sumiennie, a podczas wykładów Symchę Borucha po lewicy swojej umieszczał, gdyż, jako mańkut, lewą ręką razy uczniom swoim wymierzał.
Stało się w tym czasie, że Imć pan Migdał sprawiedliwy swój żywot zakończył i do lepszego świata się przeniósł. Nikt się takiego wypadku nie spodziewał, gdyż był to mąż jeszcze w sile wieku i zdrowia, i mógł sobie długie życie rokować — aleć człowiek nigdy nie wie, kiedy go zawołają. Imć pan Migdał w najlepszym stanie zdrowia wyjechał był na wieś, w interesach handlowych, i widocznie w czasie tej podróży zły wiatr go obleciał, gdyż powróciwszy do domu, skarżył się na kłucie w boku i do łóżka natychmiast się położył. Choroba postępowała tak szybko, że nawet dziwnie w sztuce Hipokratesowej biegły Imć pan Icek, felczer, głowę stracił, i wyczerpawszy wszystkie środki, po zwyczajnego doktora posłać polecił, — ale ten również nic nie mógł poradzić, gdyż było za późno — i chory już konał.
Uczciwie Imć pana Migdała pogrzebawszy i żałobę, jak się należy, odprawiwszy, Imć pan Dawid, w imieniu małżonki swej działający, z innymi sukcesorami mienia po niegdy Migdale pozostałego szybko układy przeprowadził i podział takowego uczynił.
Spadkobiercy porozumieli się zgodnie i po bratersku, co nieco sobie tylko policzki siniakami popstrzywszy. Mienie po nieboszczyku wielkie nie było. Pół domu dobrze zdezelowanego, zapas towaru w składzie smoły i mioteł, tudzież kilkadziesiąt rubli w gotowiźnie — nie licząc ruchomości, garderoby odświętnej i ksiąg nabożnych — oto wszystko, co Imć pan Migdał po sobie pozostawił i o co ubiegało się cztery głowy spadkobierców zstępnych, tudzież wdowa, którą także odpowiednio należało opatrzyć.
Gdy się wszystko sprzedało i na grosz gotowy zamieniło, gdy podział uskuteczniono — wypadło, że jejmość pani Dawidowa, a właściwie Imć pan Dawid, gdyż on głową domu był i majątkowemi sprawami zarządzał, otrzymał w gotowiźnie sześćdziesiąt kilka rubli i nieco kopiejek — co mu się w swym czasie bardzo a bardzo przydało...
Śmierć teścia, który, o ile tylko mógł, zięciowi dopomagał, stagnacya w interesach, tudzież znaczne powiększenie się rodziny, czyniły żywot Imć pana Dawida bardzo ciężkim. Postanowił przeto zaraz z wiosną coś nowego przedsięwziąć i nowe wynaleźć resursy, aby liczną swą rodzinę utrzymać i wyżywić.
Jakoż, gdy śniegi stopniały, a wiosenne słońce o tyle obsuszyło rolę, że się chłopi już do orania zabrali, wziął Imć pan Dawid laskę, worek i nieco pieniędzy do kieszeni, i opuścił progi domowe, aby się po świecie trochę rozpatrzeć, ażali się jakie korzystne przedsiębiorstwo nie znajdzie. Żeby mu zaś w drodze było przyjemniej i weselej, syna swego pierworodnego za towarzysza wziął, urlop mu czasowy ze szkoły Imć pana Klopmana wyrobiwszy.
O samym wschodzie słońca ojciec z synem, w lekkich szatach, domowe opuściwszy progi, w drogę za miasto się puścili, a że wiatr tego dnia był znaczny i z długiemi połami ich odzieży figlował, przeto wyglądali z daleka niby dwa korabie, po falach piaszczystych płynące.
Udali się drogą ku południowi; a że zaraz z miejsca bardzo szybkim krokiem ruszyli, przeto zmęczenie dało im się uczuć niebawem.
Imć pan Dawid bynajmniej końskiem zdrowiem pochwalić się nie mógł, w dalszych peregrynacyach nie miał wprawy, zaś Symcha Boruch, jak powiedziano wyżej, był nader delikatny z natury. To też zaledwie za miasto wyszli i niecałe pół mili ubiegli, zaczęli oddychać z trudnością.
Ciężko sapał Imć pan Dawid, ciężko dyszał Symcha, aż nagle obadwaj, jak gdyby jedną myślą tknięci — stanęli.
— To jest ciężki interes — rzekł syn.
— Wszystkie są ciężkie — sentencyonalnie potwierdził ojciec, — ale co robić?
— Jak daleko mamy jeszcze iść?
— Blizko dwie mile drogi; uszliśmy pół, pozostaje więc półtorej i to po piasku.
— Nie mam nadziei — szepnął chłopiec, — że przez dzień dzisiejszy całą tę drogę odbędziemy...
Ojciec nic nie odrzekł i usiadł przy drodze na wzgórku, syn poszedł za jego przykładem. Odpoczywali.
Syn pierwszy przerwał milczenie.
— Ojcze — rzekł, — ja jestem głodny.
— Zwyczajna to u ciebie rzecz. Odkąd żyjesz na świecie, nie słyszałem, żebyś był kiedy syty. Ty masz brzydką naturę, Symcha; jesteś żarłoczny jak parobek, jak pospolity, ordynaryjny chłop. W naszej familii nigdy takich obżartuchów nie było. Możesz mi wierzyć na słowo.
— Zapewne, że tak jest, jak mówicie; ja wam wierzę; ale swoją drogą jestem bardzo głodny, tak głodny, że robi mi się mdło.
— Martwisz mnie, synu, bardzo martwisz — odrzekł Imć pan Dawid: — głowa twoja jest twarda jako kamień, a brzuch niby przepaść niezgłębiona, gotowa zawsze pochłonąć wszystko, co w nią wpadnie. Jakie ciebie życie czeka przy takim niegodziwym charakterze?!
— Ja nie wiem, jakie mnie życie czeka, ale to wiem dobrze, że kto jest głodny, musi jeść.
— Nie zawsze — odrzekł ojciec.
— Dlaczego?
— Jeżeli, na przykład, nie ma nic do jedzenia, to musi się obejść i czekać; i ty więc musisz czekać.
— Muszę?
— Tak jest.
— Zapewne, skoro powiadacie, że tak, to tak; ale żeby w tem miała być prawda, ja nie powiem.
— Co?
— Chociaż macie mnie za głupiego, mam ja jednak dobre oko i lepiej widzę, niż wam się zdaje.
— Ciekawym, co ty możesz widzieć?
— Wczoraj jeszcze widziałem, jak matka włożyła do worka na drogę kilka funtów chleba, dwie bardzo piękne cebule i przynajmniej za pół grosza soli w papierku. Może nie?
Ojciec nic na to nie odrzekł, syn zaś dalej rzecz swą prowadził:
— Chociaż macie mnie za głupiego, jednak ja widzę, że jestem głodny nie dlatego, że niema co jeść, tylko dla waszej fanaberyi... Wy o tem dobrze wiecie... ale to wam zapewne nie wiadomo, że wczoraj stary Klopman wybił mnie bardzo dotkliwie; a kiedym go zapytał: za co? odpowiedział, że właśnie za... fanaberye.
Imć pana Dawida oburzyła hardość syna; wydobył chleb z torby, ułamał kawałek i rzucił go na kolana Symchy, mówiąc:
— Masz, żarłoku! Najedz się, napchaj swe nienasycone gardło, ale o tem pamiętaj, że jeżeli człowiek wyrusza w drogę nie dla przyjemności, lecz za interesem, to wpierw powinien załatwić interes, a potem myśleć o pożywieniu; nie zaś odwrotnie, jak ty czynisz.
Na to Symcha nic nie odrzekł, ponieważ usta miał chlebem zapchane. Imć pan Dawid zaś zaczął kombinować w myśli słowa syna i przyszedł do wniosku, że jednak umysł jego nie jest tak dalece ograniczony. To, co powiedział o fanaberyi, obrócone było wcale dobrze, pomimo brzydkiej tendencyi. Któż wie, może jeszcze z tego chłopca da się co zrobić i będzie z niego pociecha. Któryż ojciec nie lubi mieć takich słodkich złudzeń! Dla rodzicielskiego serca są one jako najprzedniejszy kordyał, jako ożywcza i wzmacniająca dryakiew. One to napełniają duszę radością, czyniąc dzień milszym, a noc spokojniejszą.
Gdy Symcha cokolwiek się posilił, dał Imć pan Dawid znak, że trzeba wstać i iść w dalszą drogę; jakoż poszli — nie tak szybko, jak z początku, ale krokiem umiarkowanym, tusząc, że tym sposobem sił zaoszczędzą i łacniej do zamierzonego dojdą kresu.
Chcąc bliżej się ze sposobem myślenia swego syna zapoznać, zagadnął go Imć pan Dawid temi słowy:
— Ciekawy jestem, o czem ty myślisz?
— Ja, ojcze — odrzekł, — dużo myślę. W mojej myśli znajdują się te wielkie pola, koło których idziemy, i ten wielki las, co przed nami jest. Ja myślę, że ludzie, którzy posiadają tyle pola i tyle lasu, mają co jeść i czem w piecu palić. Chyba nigdy nie dokucza im głód i zimno.
— Czasem dokucza — odrzekł ojciec, — zwłaszcza, jeżeli kto ma niewiele pola, a lasu wcale nic. Na polu rośnie zboże, które trzeba, uprawiwszy grunt poprzednio, zasiać. Takim interesem trudnią się chłopi. To, co się na polu zieleni, jest trochę zboże; ono już zasiane, ono już powschodziło, ale to jeszcze nie jest całkiem zboże. Musi wpierw urosnąć, mieć wysoką słomę i kłosy pełne ziarna.
— No, to urośnie i będzie miało.
— Nie zawsze; czasem Pan Bóg daje pogodę, czasem deszcz, ale niekiedy daje zimno i grad. Grad może zepsuć zboże i z tego powodu człowiek, który ma pole, może poznać głód. Co myślisz o tem, Symcha?
— Ja myślę, że belfer Mojsie jest bardzo, bardzo rozumny człowiek, i że stary Klopman nie wart u niego w piecu palić.
— Co ty powiadasz?!
— Prawdę.
— No, no... Odkądże to tacy głupcy, jak ty, mają oceniać ludzi uczonych i rozumnych?
— Ja go wcale nie oceniam, ja mówię tylko, że belfer Mojsie ma od niego więcej rozumu. Klopman umie tylko krzyczeć, bić i wymyślać, a Mojsie spokojny jest i często ze mną rozmawia. Wczoraj jeszcze pokazywał mi mały pieniądz i mówił, że to jest najlepsza rzecz na świecie. Kto ma pieniądze, wszystko ma; kto ich nie ma, nic nie ma. Teraz, kiedy mi ojciec powiedział, że nawet ten, kto posiada swoje własne pole, może niekiedy nie mieć chleba, widzę, że belfer Mojsie jest bardzo rozumny. Czy nie tak?
— Zapewne, on dobrze mówił; człowiek powinien się starać o pieniądze, bo bez nich trudno żyć, a z niemi można zajść daleko. To nie jest nic nowego. Przecież idąc teraz w tak daleką drogę i zrywając nogi w piasku, idziemy także po pieniądze.
— A dokąd my idziemy?
— Do Trzmiela.
— Co to jest Trzmiel?
— To jest taka sobie wieś, zwyczajna wieś.
— Co my tam będziemy robili?
— Zobaczysz, jeżeli jesteś ciekawy.
— Dlaczego nie miałbym być ciekawy? owszem...
Imć pan Dawid uśmiechnął się.
— Nic to nie szkodzi — rzekł: — człowiek powinien być ciekawy, jeżeli chce mieć kawałek chleba na tym świecie i uznanie u ludzi. To powinieneś pamiętać, że w twoim wieku należy mieć dwie ciekawości, a raczej dwa gatunki ciekawości: jeden do nauki, drugi do interesów; pierwszy prowadzi do honoru, drugi do majątku.
— Ja, proszę ojca — wtrącił mały Symcha, — mam jeszcze jeden gatunek ciekawości.
— Na przykład?
— Czy w Trzmielu mieszka jaki żyd?
— Na cóż ci ta wiadomość?
— Bo nie wiem, czy dostaniemy tam jakie ciepłe jedzenie, czy będziemy musieli poprzestać na kawałku chleba?
Imć pan Dawid aż splunął ze złości, przyśpieszył kroku i mruczał pod wąsem:
— Zakała rodu, wstyd! Żarłok, pasibrzuch nienasycony!...
W lesie zatrzymali się znowu dla wytchnienia. Pół drogi uszli, należało więc dać wypoczynek nogom. Zeszli z drogi i usiedli na trawie; ojciec zaczął sakwę rozwiązywać — i jemu także głód już dobrze dokuczał. Rozłamał chleb na dwoje i połowę synowi rzucił. Posilali się, milcząc, — poczem w poblizkim strumieniu myli ręce i napili się wody. Imć pan Dawid zapalił fajkę i na niebieskawy dymek w zamyśleniu spoglądał. Pogoda była prześliczna, słońce wiosenne przygrzewało silnie, po niebieskich lazurach przesuwały się białe obłoczki. Wśród drzew leśnych świergot małych ptasząt rozbrzmiewał. Mały Symcha przypatrywał się bacznie wszystkiemu; w życiu swojem nie widział on jeszcze nigdy lasu i wogóle piękność przyrody nie była mu znana.
— Tu jest bardzo pięknie! — odezwał się — tu jest daleko piękniej, aniżeli w mieście.
— Co pięknego widzisz? — spytał ojciec.
— Wszystko tu bardzo ładne; nie widziałem jeszcze nigdy tak pięknej trawy, takich drzew zielonych, takich śpiewających ptaszków. U nas tego niema...
— Owszem, i u nas jest to samo, tylko jeszcze piękniejsze.
— Ja nie wiem.
— Zmartwienie z tobą mam, ty nic nie rozumiesz. Powiadasz: piękna trawa, piękne drzewo, piękne ptaszki! Czy nigdy tego nie widziałeś? Czy nie pamiętasz, jak nieboszczyk dziadzio Migdał... oby miał wieczny spokój!... kupował całe fury siana na targu i robił z nich małe wiązeczki?
— Pamiętam.
— No, widzisz, to jest twoja piękna trawa. A zdarzało ci się zapewne widzieć furę drzewa na targu?... to jest twoje piękne drzewo. W zeszłym tygodniu matka twoja kupiła bardzo pięknego koguta, który też ładnie umiał śpiewać; sprzedała go nazajutrz aptekarzowej z dobrym zarobkiem... oto jest twój śpiewający ptaszek! To, co tu widzisz, wcale nie jest piękne i naprawdę ani takie, ani owakie nie jest; dopiero jak się znajdzie u nas, na rynku, ma swoje znaczenie i swoją wartość.
— Ten ptaszek, który teraz na gałęzi usiadł — rzekł Symcha, wskazując ręką ptaszynę, — nie jest podobny do koguta.
— On też nic nie znaczy — rzekł Imć pan Dawid surowo; — on jest tyle wart, co mucha, która łazi po ścianie; za niego grosza nikt nie da.
— Ale on jest bardzo ładny.
— Nie zaprzątaj sobie głowy takiemi myślami pustemi; czy on bowiem jest ładny, czy brzydki, tobie nic z tego nie przyjdzie. Wstawaj oto lepiej, czas w drogę.
— A daleko jeszcze?
— Jak się las skończy, zaraz będzie wieś Cygan, a potem znów trochę lasu, i Trzmiel. Tam zanocujemy, a jutro powrócimy do domu. Ja mam nadzieję, że w Trzmielu zrobię dobry interes.
— Co ojciec chce zrobić?
— Zobaczysz. Nie lubię mówić o tem, co nie jest zrobione; jak się zrobi, wtenczas...
Syn nie nalegał; myśl jego była tem tylko zaprzątnięta, aby jak najprędzej do owego Trzmiela dojść i położyć się, — wielkie albowiem zmęczenie nie tylko w nogach, ale we wszystkich członkach uczuwał.
Las się skończył, a za nim ukazała się wioseczka Cygan, przeprawa przez którą była ciężka, gdyż z każdego podwórka wybiegały psy kudłate, zażarcie szczekając. Imć panowie Kaltkuglowie, senior i junior, oganiali się rozpaczliwie laskami, a tu jeszcze małe dzieciaki chłopskie kundlów do większej zachęcały zażartości.
Ledwie że podróżni wydostali się z tej wioski, nie bez pewnych jednak na kapotach plejzerów.
Ochłonąwszy z przestrachu i otarłszy spocone czoło, odezwał się Symcha w te słowa:
— Dlaczego ludzie trzymają na wsi takie paskudne psy?
— One im są potrzebne: pilnują, żeby złodzieje w nocy nie przyszli i nie ukradli czego. Zresztą taki zwyczaj: chłop lubi mieć koło domu psa. Brzydkie towarzystwo, ale co nam do tego?... niech on ma psa, skoro mu się to podoba.
— Swoją drogą ja się bardzo dziwię...
— Czemu się dziwisz? Od dawnych czasów tak było i tak jest, że chłopi psów trzymają. Myśl lepiej o czem innem, niż o psach.
— Kiedy, proszę ojca, ja się bardzo dziwię i chciałbym, żeby mi kto wytłómaczył. Jeżeli zapytam starego Klopmana, to on najpierw da mi ze trzy razy w kark, potem krzyknie: „o co się pytasz!!...“ a potem da mi znów z pięć razy w kark, żebym na drugi raz wiedział, co to znaczy pytać. Ja go dobrze znam! A jeżeli zapytam belfera Mojsie, to on nie potrafi mi może wytłómaczyć, bo jeszcze wszystkiego nie wie. Ja pomyślałem sobie, że ojciec ma teraz czas, że ojciec także jest człowiek uczony i może...
— Ale cóż ty chcesz wiedzieć nareszcie? — zapytał Imć pan Dawid — jakież znowu głupie pytanie mogło się zrodzić w twojej pustej głowie?
— Ja powiem: myśmy szli przez wieś, na nas bardzo szczekały psy; jakaś obca baba też szła przez wieś, na nią wcale nie szczekały psy. Chłopaki we wsi, co się bawili na ulicy, gdy myśmy szli, wołali: „huź go! weź żyda!“ a gdy baba szła, wcale nie wołali: „huź babę!“ My mieliśmy dużo strachu, i nasze kapoty są w kilku miejscach rozdarte; baba nic się nie bała... i, niech ojciec patrzy, idzie przed nami i wcale nie ma podartej spódnicy. Ja się temu bardzo dziwię...
— Zwyczajna to rzecz — odrzekł Imć pan Dawid: — tak zawsze było i tak będzie.
— Ale dlaczego?
— Bo nas chłopi nie lubią i psy nas nie lubią.
— Ale dlaczego? niech mi ojciec powie, dlaczego? Co psu do tego, że my idziemy do Trzmiela? Na co chłopakom trzeba, żeby nas psy kąsały? Jaki oni mają z tego zysk?
— Wiadomo ci zapewne, mój synu — odrzekł poważnie Imć pan Dawid, — że ryba psuje się zwykle od głowy.
— No, tak, ale...
— Czekaj-no, nie bądź taki prędki i naucz się porządnie słuchać, jeżeli chcesz wyćwiczyć własną siłę myślenia. Jeżeli powiedziałem, że ryba psuje się od głowy, to widać, że do wytłómaczenia tego, o czem chcesz wiedzieć, potrzebna mi jest głowa, ryba i psucie się. Mamy tedy trzy kawałki, z których zrobimy kombinacyę. Niech ci się zdaje, że psy i chłopskie dzieciaki to ryba; szczekanie i hałas, jaki dzieciaki robią, to jest psucie się ryby; a skąd się to psucie zaczyna? Od głowy. Gdzież jest głowa? Głowa to dorośli chłopi. Pies jest zwierzę dzikie i bezrozumne, mały chłopski dzieciak też nie ma rozumu... robią więc to, co im każe stary chłop. A co on im każe? On im każe nie lubić żyda.
— Ale dlaczego?
— Ty zawsze ze swojem „dlaczego?“
— Chciałbym wiedzieć. Niech mi ojciec wytłómaczy, ja jestem bardzo ciekawy.
— Bardzo dużo trzebaby o tem mówić.
— Nie szkodzi, mamy czas. Do tego kochanego Trzmiela jest, jak widzę, jeszcze porządny kawałek drogi. Ja będę uważnie słuchał. Dlaczego chłopi nas nie lubią? Czy zrobiliśmy im co złego?
— Im się zdaje, że my ich oszukujemy.
— A czy to prawda?
— Czasem oszukujemy, czasem nie. Rozmaicie się trafia.
— No, to po co my ich oszukujemy?
Imć pan Dawid rzucił się, jak gdyby żmija go ukąsiła.
— Głupi jesteś jak cielę! — zawołał. — Co się mieści w twojej pustej głowie! Po co my ich oszukujemy? Naprzód, co oni nazywają oszukaństwem, to podług nas może być najrzetelniejsza rzetelność; a powtóre, choćbyśmy nawet oszukiwali, to co? Czy nie mamy żon, dzieci? czy nie potrzebujemy żyć? Taki nienasycony żarłok, jak ty, powinien to rozumieć... a jeżeli nie potrafisz objąć takiej prostej rzeczy głową, to obejmijże ją twoim bezdennym brzuchem!
— Co ma do tego brzuch?
— A ma! ma! ma! — wołał rozjątrzony już na dobre Imć pan Dawid. — Czy, kiedy ja ci daję kawał chleba, kiedy matka woła cię do miski krupniku, czy tobie przychodzi na myśl, skąd ojciec wziął chleb i kaszę na krupnik? Ty bierzesz się do jedzenia i pożerasz, napychasz się, nie zastanawiając się, skąd jest twoje jadło. A czy my wszyscy nie chcemy jeść?... my też chcemy. Rozumiesz teraz, końska głowo?
— Słyszałem.
— Ale co słyszałeś?
— To, że ojciec powiedział, iż jestem końska głowa.
— Ojciec powiedział prawdę.
Symcha zamilkł, ale za wygranę nie dał; szedł jakiś czas w milczeniu, nareszcie nagle zagadnął:
— Ojciec ma przy sobie trochę pieniędzy?
— Mam; co ci do moich pieniędzy?
— Coby ojciec zrobił, żeby ojcu kto te pieniądze chciał wyciągnąć?
— Nie wymów w złą godzinę, paskudniku! — rzekł Imć pan Dawid i machinalnie za kieszeń się chwycił.
— Zapewne gniewałby się ojciec na tego człowieka?
— Jabym... jabym mu oko wybił! Co to jest brać cudze? To nie wolno...
— Ja już teraz nie rozumiem nic.
— Czego nie rozumiesz? Kto bierze cudze, to jest złodziej...
— A jeżeli on potrzebuje żyć, jeżeli ma żonę, dzieci, chce chleba... to na co ma pytać, skąd ten chleb jest? Aby go dostał...
Imć pan Dawid zasunął czapkę na sam tył głowy, poczem szepnął:
— Ten stary Klopman jest cygan i oszust; mój syn nic nie umie i nic nie rozumie. Tak być nie może. Trzeba go uczyć samemu. Słuchaj-no, Symcha — rzekł głośno, — czy ty rozumiesz, co to znaczy krzywda?
— Rozumiem; dopiero cośmy o tem mówili.
— Czy ty wiesz, kto ty jesteś? kto ja jestem? kto był nieboszczyk dziadek Migdał?
— Dlaczego nie mam wiedzieć?
— Więc kto?
— No, kto? dziadzio, ojciec i ja...
— Ale kto my jesteśmy?
— Biedni ludzie...
— I to prawda, ale my jesteśmy Żydzi. Nie przyszliśmy na świat jako biedni, ale jako dzieci Jakóba. Biedny stać się może bogatym, z bogatego może się zrobić kapcan, ale Żyd zawsze jest Żydem. Chyba... no, chyba, że... ale o tem niema co mówić... to jest fe!
Tu Imć pan Dawid szeroko opowiedział synowi, że Żydzi są potomkami Jakóbowymi, wszyscy zaś inni ludzie idą od Ezawa; że, jak to wiadomo, Jakób miał bardzo legalne prawa pierworodztwa i dziedziczenia, a Ezaw prawa swoje utracił; że zatem wszystko, co na świecie było, co jest i co w przyszłości może być, jest legalną Żydów własnością. Stąd oczywiście wynika, że gdy oni cokolwiek biorą, to biorą swoje, własne. Zmiany czasów, okoliczności i ludzkich stosunków ukształtowania nic nie znaczą, takie bowiem prawo jest wieczne i niewzruszone...
Następnie, w drugiej części swego przemówienia, szeroko się Imć pan Dawid rozwodził o szczepu swojego zacności i przekonywał syna, że wszyscy inni ludzie w porównaniu z nimi są to śmiecie...
— I ciebie to obchodzi, że pies na cię szczeka, że chłop cię nie lubi!... Nie, synu, za wielki jesteś na to, żeby cię jego miłość lub nienawiść dosięgnąć mogła.
Tak przekonywające i wymowne były słowa ojca, że pod ich wpływem mały Symcha okrutnie shardział, głowę do góry podniósł i kroczył już z wielką powagą.
Człowiek, do którego świat należy, ma prawo z góry na ludzi spoglądać. Jednak w niedojrzałym jeszcze umyśle małego Kaltkugla zaczęły się znowuż budzić pewne wątpliwości.
— Ojcze — rzekł.
— Co chcesz? Czym ci mało jeszcze powiedział?
— Owszem, bardzo dużo, nawet zrobiliście mi piękny podarunek.
— Ja tobie?!
— No, darowaliście mi cały świat... to jest bardzo przyjemnie...
— Śmiałbyś sobie żartować z moich słów! A może im nie wierzysz, może myślisz, że mówię nieprawdę?
— Wiem, że mówicie prawdę, i wierzę, tylko...
— Jakie tylko?... nie można wierzyć przez połowę... albo, albo...
— Ja was pragnę o coś zapytać.
— No, mów...
— Zdarzyło mi się widzieć kilka razy, jak przyjechał do miasteczka jakiś purec i kazał was zawołać; wyście wyszli z izby, staliście przed nim bez czapki i kłanialiście się bardzo nizko...
— Więc cóż?
— Czekajcie; zdarzyło mi się też widzieć, że nieboszczyk dziadek Migdał chylił swoją głowę także przed jakimś purecem. Wytłómaczcie mi teraz, jak to może być? Do nas należy świat, my jesteśmy ludzie nad wszystkich ludzi... dlaczego my się kłaniamy?...
— Ty, mój kochany, jesteś głupi. My się kłaniamy, bo tak trzeba, bo stąd jest zysk; ale czy wiesz, co my sobie myślimy? Nasza myśl daleka jest od pokłonów.
— No, no...
— Tak jest, bo tak być musi, a inaczej nie może; zresztą, czyś ty kiedy widział, jak się porządny Żyd kłania purecowi i jak zdejmuje przed nim czapkę?
— Widziałem.
— Nie, tyś tylko patrzył na to, ale nie widziałeś. On się kłania i schyla, ale myśli sobie: oby cię tak nieszczęście pochyliło, jak ja się pochylam przed tobą; on zdejmuje czapkę, ale naprawdę wcale jej nie zdejmuje, gdyż ma pod czapką jarmułkę i głowa jego bynajmniej nie jest odkryta. Nawet w wielkich elegancyach, w takich pokojach, gdzie niekiedy, jak pieniędzy potrzeba, przyjmują Żyda, gdzie sam purec siedzi z odkrytą głową, Żyd zawsze ma na głowie jarmułkę. Czy ty teraz rozumiesz smak tego interesu?
— Rozumiem i dziękuję wam. Ja teraz będę umiał się kłaniać.
— Ty powinieneś uczyć się koniecznie; powinieneś przykładać się do książki, słuchać mądrych ludzi, naśladować ich we wszystkiem, co robią, a w takim razie wyjdziesz jeszcze na ludzi.
— Ja to zrobię.
— Przyrzekasz?
— Na co wam moje przyrzeczenie? Powiadam, że zrobię. To jest mój interes.
Weszli na wzgórek i z wysokości jego ujrzeli wioseczkę.
— Co to za wieś, ojcze?
— To jest Trzmiel.
— Nareszcie! ja jestem bardzo kontent, że odpoczniemy już po tej podróży.
— Nogi cię bolą?
— Tak, nogi mnie bolą... i głowa boli.
— Przecież chyba nie od gorąca?... owszem, dziś mamy bardzo przyjemny czas.
— Nie od gorąca mnie głowa boli, tylko od tego, coście mi w nią nakładli. Ja dziś nie będę mógł spać jak należy, choćbym się nawet na świeżem sianie położył i choćby mnie ojciec swoją własną kapotą przykrył.
— Wielkich wygód się tobie zachciewa! Świeżego siana, mojej kapoty... może jeszcze poduszkę dać ci pod głowę?
— Owszem...
— Nie myśl o tem; ja sam jeszcze nie wiem, gdzie będziemy dziś spali, ale to wiem naprzód, że nie będzie wygody w tem spaniu. Pachciarz Mendel da nam gościnność, bo on jest gościnny, ale całe jego mieszkanie to jedna mała stancyjka, a familia jego duża jest. Mendel, jego żona, ośmioro dzieci i babka przy nich też jest. Trzeba, żebyś Mendla szanował.
— Za co ja mam go szanować?
— Ja ci tak każę, bo ja będę współkę z nim miał, a z czasem, jak dorośniesz, to i tobie Mendel może się przydać. Jest to człowiek mądry i rzetelny...
— To biedny musi być.
— Dlaczego?
— Mówicie przecież, że jest rzetelny...
— Słuchaj, Symcha — rzekł Imć pan Dawid, — ty już dziś nie myśl, to na ciebie za dużo i za ciężko, a myśli twoje są jak dzikie koty... skaczą z jednego pieca na drugi i same nie wiedzą, czego im potrzeba.
— Ja jednak wiem.
— Mówię ci, daj pokój... Widziałeś zapewne nieraz małe dzieci, które jeszcze nie umieją chodzić.
— Mam braci...
— No, to wiesz, że takie dzieci porywają się do chodzenia, a padają i tłuką sobie nosy, dlatego, że nie mają jeszcze dość siły, aby kierować swoimi krokami. Otóż ty jesteś także małe dziecko i nie umiesz chodzić.
— Bogu dzięki, zaszedłem przecież już prawie do samego Trzmiela.
— Nogami; ale twój mózg jeszcze chodzić nie umie i ciągle się potyka... Poczekaj, ty się wzmocnisz z czasem i będziesz chodził porządnie, ale wprzód musisz się nauczyć. Trzeba słuchać starszych ludzi, co oni powiadają; trzeba siedzieć nad staremi książkami i czytać, co w nich napisane; trzeba poznać dużo interesów, dużo handlu, a wtenczas myśl będzie miała dobre nogi i potrafi chodzić jak należy... Otóż, widzisz, jesteśmy u celu. Ta wioska nazywa się Trzmiel... Kawałek drogi ładny!
— Oj! — westchnął Symcha — będę ja go dobrze pamiętał... Zaczekajcie-no trochę.
— Co ci trzeba?
— Ja się boję.
— Czegóż znów?
— Tam zapewne są złe psy i trzeba poszukać kija, żeby się bronić przed nimi.
— Nie bój się... jeszcze przyjdzie taki czas, że będziesz chodził po wsi, jak po swojej stancyi, i żaden pies nie potrafi cię nastraszyć.
— Tymczasem ja się boję.
— Nie lękaj się... nie pójdziemy przez wieś, ale boczną drogą, poza domami. Pachciarz nie mieszka we wsi, ale na folwarku, niedaleko dworu.
— Co jest folwark? co jest dwór?
— Znów się pytasz!
— Bo nie wiem.
— Widzisz... jak dla nas, dwór, folwark, to jest interes hurtowy, a wieś detaliczny... Czy teraz rozumiesz?
— Cokolwieczek, ale nie bardzo.
— Trzeba ci wiedzieć, że we dworze mieszka purec, który ma dużo ziemi, dużo lasów i dużo interesów; a we wsi mieszkają chłopi... ci zaś mają mało ziemi, a lasu ani interesów nie mają wcale. To jest taki dla nas geszeft jak nafta: może być na całe beczki, a może być na funty. Otóż folwark jest interes na beczki. Nie potrzebuję ci opowiadać, że do handlu beczkowego pasuje żyd z trochę większym kapitałem; do drobiazgowego handlu tyle nie trzeba... można zaczynać nawet z jednym rublem.
— To Mendel jest beczkowy kupiec?
— Mendel jest Mendel, rozumny człowiek; na beczkowy interes go stać, ale i drobnym nie pogardzi. Dlaczego ma gardzić? O, widzisz, tam w dużej gromadzie stoją drzewa, a pomiędzy niemi bieli się budynek.
— Widzę.
— To jest dwór; a tam znów, cokolwiek na lewo, znajduje się kilka dużych budynków... to jest folwark. Pomiędzy dworem a budynkami stoi maleńki, bardzo maleńki domek... tam mieszka Mendel. On musi mieć ciągle oko i na folwark i na dwór.
— Dlaczego?
— Bo on jest Mendel.
— No, no...
— A jeżeli będziesz się pilnie przypatrywał, jak już staniemy u Mendla, to zobaczysz, że w jego mieszkaniu jest też maleńkie okienko, które wychodzi na wieś. Mendel musi mieć także oko i na wieś.
— W takim razie... ile on ma oczów?
— Tylko dwa, ale w dobrym gatunku.
Imć panowie Kaltkuglowie, nie dochodząc do wioski, zwrócili się wązką dróżką, wśród pól się ciągnącą, w stronę folwarku i zatrzymali się przed domostwem, które zajmował wraz ze swoją rodziną Imć pan Mendel Szkolnik, pachciarz.
Domostwo rzeczone, w jednej połowie zupełnie zrujnowane i niezamieszkałe, znajdowało się nieco na stronie, tak, że chcąc się do niego dostać, należało zboczyć z drogi i pójść opłotkami. Obok domu znajdowała się mała stajenka, przed którą stała biedka dwukołowa oraz wóz z wasągiem, do dalszych peregrynacyi i do wożenia towarów służący. Przed domem bawiła się gromadka dzieci, a na każdym prawie kołku wystającym z płota wisiał duży, siwy garnek gliniany. Ze trzydzieści ich było, a może i więcej. Na progu dziewczyna, najstarsza córka Imć pana Mendla, skrobała kartofle.
Gdy Imć pan Dawid z synem przyszli i dziewczynę grzecznem słowem pozdrowili, wnet wyszedł z domostwa sam pan Mendel we własnej osobie i poprosił gości, aby spoczęli na progu, lub na wielkim kamieniu, koło izby leżącym.
— Zaraz będę gotów — rzekł do Dawida, — tylko w stroju pewne uczynię dopełnienia.
Jakoż rzeczywiście Imć pan Mendel ubrany był po domowemu: w pantoflach i bez szaty zwierzchniej; miał na sobie pończochy niebieskie, szerokie hajdawery dreliszkowe, tudzież szatkę starożytnym krojem, bez boków i bez rękawów, białą z czarnymi szlakami, opatrzoną pęczkami nitek na rogach. Ciemna broda, spadająca mu na piersi, bardzo pięknie na białem tle tej szatki odbijała.
Goście usiedli na kamieniu, gospodarz zaś zniknął we wnętrzu chaty i po chwili ukazał się odziany jak należy — w żupanie kamlotowym świecącym, przepasany pasem bawełnianym czarnym, w ręku miał laskę i był zupełnie gotów do drogi.
Imć pan Dawid kazał synowi zostać i czekać, dopóki nie wróci; powierzył też jego opiece torbę, w której znajdowała się jeszcze reszta chleba, zaleciwszy, iżby do niej zbyt często nie zaglądał.
Symcha posilił się nieco, a czując wielkie zmęczenie, wybrał sobie dobre miejsce pod ścianą, torbę podłożył pod głowę i wyciągnął się na piasku jak długi.
Bolały go nogi i plecy i wogóle czuł się bardzo znużonym; to też, pomimo wielu wrażeń, jakich w czasie podróży doznał, pomimo różnych myśli nadzwyczajnych, tłoczących mu się do głowy, oczy mu się zaczęły kleić i sen go powoli ogarnął.
Byłby też zaraz usnął, ale zainteresowała go rozmowa dwóch małych chłopców, którzy tylko co przyszli i niedaleko niego usiedli, rozmowa tem ciekawsza, że, o ile Symcha mógł wyrozumieć, po trosze i jego osoby dotyczyła. Jednem okiem nieznacznie zerknął na mówiących, ale je zamknął natychmiast i udawał śpiącego.
Do ucha jego wpadał po trosze następujący dyalog:
— Mojsie, co to za mały żydek leży pod ścianą? nie wiesz?
— Owszem, wiem; pytałem o to siostry. To jest syn Dawida Kaltkugla. Dawid poszedł z naszym ojcem do dworu, a chłopak odpoczywa. Przyszedł piechotą z miasta, zapewne jest zmęczony... i usnął.
— Niech sobie śpi. Nie wiesz, jak jemu na imię?
— Podobno Symcha. Ja wiem, po co tu przyszli. Słyszałem, będąc ostatnim razem w mieście, jak się ojciec nasz z Dawidem umawiał. Dawid weźmie w dzierżawę ogród i, jak się zdaje, zostanie tu we wsi na dłużej.
— Ja myślę, że dla nas wcale to nie jest potrzebne.
— Może tak, może i nie. Żeby nam miało szkodzić, toby ojciec jego tu nie wpuścił. Oni mieli z sobą długą naradę, targowali się przez kilka godzin; ja byłem przy tem, słyszałem. Podobno w mieście teraz ciężko, niema zarobku, więc Dawid chce na wieś. Ma trochę pieniędzy. Ogród podobno bierze do spółki z ojcem, inne interesa sam będzie robił. Dobrze nie wiem, dlatego, że chwilami rozmawiali po cichu i nie mogłem rozumieć... ale tak miarkuję.
— Ciekawy jestem, czy ten Symcha ma pieniądze.
— Na co ci jego pieniądze?
— Moglibyśmy jego wziąć do spółki; możnaby robić większe interesa. Ja dziś przyniosłem i sprzedałem matce tylko osiem jaj. Szkoda mego chodzenia...
— Ja i tego nie miałem. Cały mój zysk dzisiejszy to pół garnca grochu; dałem za to Walkowi od sołtysa trzy papierosy...
— A ile dostałeś od matki za groch?
— Nie sprzedałem... dawała bardzo mało; wolę sprzedać w mieście... będzie jarmark za kilka dni.
Symchę zupełnie sen odbiegł. Leżąc z przymkniętemi oczami, słuchał rozmowy, która coraz bardziej ciekawą mu się wydawała. Wyrozumiał z niej, że ci chłopcy prowadzą operacye na własną rękę, że zamiast pieniędzy płacą papierosami i mają stosunki handlowe z Walkiem, Jankiem, Maćkiem, Wojtkiem, tudzież Marysią, Nastką, Franką, które nie przyjmują za gotowiznę papierosów, lecz cukierki groszowe, igły, kolorowe tasiemki i tym podobne drobiazgi. Dowiedział się, że synowie Imć pana Mendla zaczynali z paroma groszami, a obecnie już mają po kilka rubli w obrocie; że na zbliżający się jarmark mają zamiar nabyć kurcząt, na jesień zaś będą mogli puszczać się nawet na kupno wielkich zwierząt, n. p. na barana lub cielę. Dowiedział się też, że marzeniem owych młodzieńców jest nabyć hurtownie kilka garncy wódki i roznosić ją po wsi, czy po wsiach, we flaszkach — i że można mieć na tem jeszcze większe zyski, aniżeli na handlu papierosami i cukierkami. Nie wszystko dobrze rozumiał, ale przyszedł do przekonania, że korzystniej jest prowadzić takie interesa, aniżeli siedzieć w chederze i kilka razy na dzień brać cięgi od Imć pana Klopmana...
Teraz przypomniało mu się pewne zdanie starożytnego mędrca, które bardzo często powtarzał dziadek Migdał, a mianowicie: że człowiek najwięcej się uczy w podróżach... Kiedy Symcha tę sentencyę słyszał, wydała mu się ona z gruntu fałszywą, bo przecież nikt nie bierze z sobą w drogę ani ksiąg, ani nauczyciela; teraz dopiero, odbywszy pierwszą w życiu swem podróż, przekonał się, że mędrzec miał słuszność zupełną. Podróż z miasteczka do Trzmiela nie może być uważana za wielką podróż ani ze względu na długość drogi, ani ze względu na czas, na jej odbycie potrzebny — a jednak w tej podróży nauczył się Symcha więcej, aniżeli w całem swojem życiu dotychczasowem. Co dopiero muszą umieć ludzie, spędzający w podróżach całe lata!
Stary Klopman nie daje tyle wiadomości przez rok, ile krótka wycieczka przez dzień, zwłaszcza gdy się pomyślnie złożą okoliczności.
Chcąc jeszcze bardziej wiedzę swoją wzbogacić i bliżej synów pachciarskich poznać, Symcha przestał udawać śpiącego i podniósł się z ziemi.
Ceremonia powitania i zapoznania się wzajemnego długo nie trwała i odbyła się w kilku słowach. Rozmawiano o interesach i o nauce. Chłopcy odbywali ją również w miasteczku, ale nie u Klopmana, lecz w szkole innego mistrza. Od roku są na wsi, a na jesień znów mają do szkoły wrócić — co im się nie bardzo uśmiecha, gdyż w szkole nie można nic zarobić, ani interesów prowadzić; lecz wola ojca jest wyraźna — tak chce, tak być musi.
Zapytali następnie Symchy, czy zechce być ich wspólnikiem i czy posiada pieniądze. Pokazało się, że młodzieniec nie jest bez kapitału.
— Ile?
— Jeżeli dołożyć dwie dziesiątki, będzie cały rubel — odrzekł z dumą.
— I to jest coś warto — odrzekł Mojsie, — myśmy jeszcze z mniejszem zaczynali.
Symcha opowiedział, że jeszcze nigdy handlu nie prowadził, — ten zaś kapitał, jaki posiada, uzbierał z drobnych datków, jakie otrzymywał od krewnych. Pierwszym fundamentem był trojak od dziadka — on to ciągnął do siebie więcej monety. Czasem ojciec dał grosz, czasem matka — i uzbierało się.
— Pytacie — rzekł, — czy chciałbym należeć do spółki? Z największą chęcią; tylko nie wiem, co zrobi ze mną ojciec: czy odbierze mnie od Klopmana, czy każe nadal u niego pozostać. Ojciec chce, żebym dużo umiał...
— Uczonym będziesz?
— Chyba nie...
— Dlaczego?
— Trudno nim zostać... Ja głowy takiej, jak do tego potrzeba, nie mam.
— A może i ochoty ci brak.
— Naprawdę, wolałbym zostać tu z wami i handlować; to mi się lepiej podoba. I wieś mi się podoba: na wsi jest ładniej, niż u nas w miasteczku; tylko jedna rzecz bardzo tu zła.
— Co?
— Psy.
— Jakie psy?
— Te chłopskie, które szczekają i chcą kąsać. Ja się boję psów. A wy nie boicie się?
— Nie; one nas znają... Myśmy dawniej też się bali, ale teraz wcale nie; mamy na nich sposób.
— Kto was nauczył?
— Ojciec. On powiedział, że, skoro pies szczeka, trzeba mu gębę zatkać.
— Ale jak?...
— Rzucić mu kawałek chleba... Ojciec opowiadał z tego powodu dużo bardzo ciekawych rzeczy. Słuchaliśmy przez cały wieczór... My ci to kiedyś, później, wszystko powtórzymy...
— Bardzo wam dziękuję...
— Masz być naszym wspólnikiem, to po winieneś wiedzieć wszystko, co potrzeba.
Dyskurs ten został przerwany, gdyż właśnie Imć panowie Dawid i Mendel powracali ze dworu, gdzie właśnie pakta, dzierżawy ogrodu dotyczące, ułożyli. Po lekkiej sprzeczce, która trwała z pół godziny, lecz do wielkiego rankoru nie doprowadziła, gospodarz i gość zasiedli do kolacyi, sumptem pana Mendla wyprawionej; a że Imć pan Dawid, po dokonanych tranzakcyach, w humorze dobrym był, przeto dał synowi nieco wódki i zostawił mu trochę gorącej strawy, tak, że Symcha, chlebem dołożywszy, podjadł sobie niezgorzej i na głód się nie uskarżał.
Po kolacyi długo jeszcze obadwaj mężowie ze sobą konferowali, a Imć pan Dawid część swoich pieniędzy Mendlowi oddał, podług umowy, którą bardzo pod względem szczegółów drobiazgowo, ustnie pomiędzy sobą ułożyli.
Dla wielkiej ciasności w izbie, panowie Kaltkuglowie położyli się spać w sieni, na garści słomy, gdzie byłoby im bardzo wygodnie, gdyby nie koguty, zawczasu na jarmark kupione i w tejże sieni trzymane. Ptaki te o północy, przed świtem i o samym świcie srodze się darły i przyjemne sny Imć panom Kaltkuglom przerywały.
Modlitwy ranne odprawiwszy, pan Dawid wraz z synem Trzmiel opuścił i z powrotem do domu się udał.
Był on już w miasteczku niejako gościem tylko, gdyż za parę dni wszelkie ruchomości swe tudzież rodzinę na wielki wóz zabrawszy, do Trzmiela odjechał, gdzie mu w ogrodzie dworskim zawczasu piękną budę słomianą Mendel na mieszkanie przygotował. W niej to zainstalowała się cała rodzina, chociaż jeszcze owoców na drzewach nie było i oczywiście o sprzedawaniu takowych nikt nie myślał. Było jednak mieszkanie, były wióry i gałęzie na ogień, były kartofle i inne warzywa, których nie żałowano we dworze.
Tam to sobie szczęśliwie Imć pan Dawid osiadł, tusząc nie bez zasady, że do świąt jesiennych na świeżem powietrzu przemieszka, a potem zimowego locum sobie poszuka.
I w istocie dobrze uczynił, że się z miasteczka wyniósł, słusznie bowiem powiadają ludzie, że zmiana miejsca daje zmianę szczęścia.
W Trzmielu wszystko zapowiadało się bardzo szczęśliwie. Słońce świeciło jasno, dając światło i ciepło, pobudzając do życia rośliny. Na agrestowych krzakach wkrótce zaczęły dojrzewać owoce, porzeczki zaczęły się czerwienić. Nadzieja dobrych zbiorów wstępowała w serce Imć pana Dawida.
Powiedział mu Mendel, że takie interesa idą bardzo szybko: agrest, czereśnie, porzeczki, wiśnie, gruszki małgorzatki, jakóbówki, jabłka papierowe, sapieżanki, panny, znów jabłka i gruszki, wreszcie śliwki i jesienne gruszki oraz jabłka, potem zbiór ogólny towaru... święta Nowego Roku — i interes skończony.
Zanim owoce dojrzały, Imć pan Dawid czasu próżno nie tracił; na wieś chodził, chłopów poznawał, kupował od nich drób’, masło, różne wiktuały, jakie mieli do sprzedania. Gdy sam odpoczywał w budzie, żona wychodziła na wieś, zawiązywała stosunki z kobietami, każdej miała coś przyjemnego do powiedzenia, niejednej wygodziła drobną pożyczką, doradziła, w którym sklepie w miasteczku najtaniej można chustkę czerwoną kupić.
Bardzo dobrze sobie oboje ci państwo poczynali, a Dawid co piątek rano do miasteczka przyjeżdżał i różne rzeczy na sprzedaż przywoził, tak, że zawsze grosz gotowy miał przy sobie i zupełnie inaczej niż dawniej na świat spoglądał. Doszło wkrótce do tego, że raz w tygodniu na szabas kupował mięso i ryby, bo o te w okolicy było łatwo. Koło Trzmiela płynęła mała rzeczka, a chłopcy wiejscy łowili w niej koszałkami albo na podrywki małe rybki i chętnie pani Dawidowej sprzedawali.
Do dworu Imć pan Dawid nie zaglądał, tak albowiem było umówione, że dwór i folwark znajdować się ma wyłącznie pod wpływem i protektoratem Mendla, i że wchodzi w jego sferę interesów. Warunek ten był ściśle przestrzegany i szanowany, a Dawid swoją faktoryę tylko dla chłopów utrzymywał.
Cierpiał dotkliwie i bolał mały Symcha, że mu wiejskich rozkoszy używać nie dano, i że, podczas gdy jego najmłodsi bracia mieli na spadłych i robaczywych owocach bardzo szeroką służebność, on musiał przesiadywać w dusznej izbie Imć pana Klopmana i ślęczeć nad różnemi zawiłemi kwestyami.
— Ojcze kochany — upraszał przed wyjazdem, — zabierz mnie z sobą.
— Nie mogę.
— Ojcze!
— Na żaden sposób nie mogę... ty musisz się uczyć i nie możesz zostać ordynarnym człowiekiem.
— Jabym ojcu chętnie pomagał.
— I na to przyjdzie czas.
— A kiedy ten czas przyjdzie?
— Nie wiem; to od ciebie zależy. Musisz dojść do pewnego stopnia edukacyi, a potem wezmę cię do domu. Tymczasem będziesz mieszkał u ciotki Ruchli i chodził dalej do Klopmana.
— Ciotka jest skąpa, a Klopman bije.
— Ja na to nic nie poradzę. Ucz się dobrze, będziesz w szkole krócej. Ciebie wezmę na wieś, a młodszych twoich braci oddam do szkoły lub przyjmę do nich nauczyciela.
— Oni są zawsze szczęśliwsi niż ja...
— Ty czekaj, może i do ciebie szczęście przyjdzie.
Nie tyle było młodzieniaszkowi żal wsi i świeżego powietrza, ile interesów, któreby wspólnie z synami Mendla prowadził; nie tyle go martwiły książki, zaduch izby szkolnej i szturchańce Klopmana, ile niemożność handlowania na własną rękę. Jemu tak się podobała ta samodzielność, on tak bardzo pragnął dorobić się — zostać bogatym, bogatym jak Gdali Tropfenholz, pierwszy pieniężnik i kupiec w całem miasteczku. Aby dopiąć celu jak najprędzej, postanowił Symcha przykładać się do nauk.
— Chcecie, żebym się uczył... dobrze, ja wam pokażę sztukę — i rzeczywiście pokazał.
Przychodził do szkoły pierwszy, wychodził ostatni, nie rozmawiał z nikim, tylko przez cały dzień czytał takim rozpaczliwym głosem i kiwał się nad stołem tak energicznie, że stary Klopman, niepomiernie zdumiony, zastanawiać się zaczął nad pytaniem, skąd nagle w takim nędznym uczniu przebudził się duch.
Niestety, o mały włos usiłowania Symchy nie doprowadziły do wprost przeciwnego celu. Imć pan Klopman powiedział panu Dawidowi o nadzwyczajnej pilności syna, czem serce ojcowskie uradował ogromnie.
Imć pan Dawid pogłaskał syna po głowie, dał mu całą garść miedziaków i rzekł:
— Chwalić Boga, jestem z ciebie kontent... masz oto trochę pieniędzy, żebyś wiedział, iż sprawiłeś mi wielką przyjemność.
Symcha nic nie odrzekł, lecz przedewszystkiem przeliczył pieniądze i poprosił o wymianę jednego czworaka, który był bardzo wytarty i zniszczony.
Ojciec dobry i to życzenie spełnił, a następnie rzekł:
— Rozradowałeś serce moje i dziękuję ci za to.
— Cóż zrobiłem?
— Przykładasz się do nauk, czytasz. Klopman twierdzi, że w krótkim czasie staniesz się drogocenną perłą, która przyozdobi jego szkołę. Mnie to sprawia wielką pociechę, mój synu.
— Staram się prędzej skończyć naukę, aby być wam pomocą w zatrudnieniach.
Imć pan Dawid pogładził się po brodzie.
— I to, co powiedziałeś — rzekł, — świadczy o tobie dobrze; ale nie myśl o tem. Dzięki Bogu, jestem jeszcze dość młody i zdrów, aby prowadzić te niewielkie interesa, jakie mam; więc nie widzę potrzeby odrywać cię od nauki, z którą od niejakiego czasu tak pięknie sobie poczynasz. Nie schodź z tej drogi i ucz się.
— Jak długo?
— Nauka nie ma końca... a kto chce być uczonym, nie może sobie powiedzieć, że skończy swoją naukę za rok, czy za dwa lata. Ty się będziesz uczył, dopóki nie dorośniesz; a gdy dorośniesz, jako młodzieniec oddany nauce i sławny z nauki, dostaniesz żonę bogatą; a gdy dostaniesz żonę bogatą, nie będziesz nic innego robił, tylko się uczył!... Kto wie, jakie na ciebie honory spadną!... kto wie, czy nie staniesz się chlubą swojej rodziny, ozdobą miasta!
Bardzo wymownie, a nawet z rozrzewnieniem, Imć pan Dawid przemawiał do syna, ten zaś stał ze spuszczoną głową, pokornie, jak przystoi dobremu, posłusznemu dziecku.
Gdy ojciec odjechał, Symcha zaczął rozmyślać i przyszedł do przekonania, że popełnił kapitalne głupstwo, — że staranność i pilność, z jaką przykładał się do nauki, zamiast wyprowadzić go co rychlej z przybytku mądrości i z pod władzy Klopmana, krępowała go jeszcze mocniejszymi węzłami ze światem starych szpargałów i wcale inną, aniżeli sobie zamierzył, torowała mu przyszłość. Zastanowiwszy się nad tem dobrze, słusznie pomyślał Symcha, że należy wielki zapał pohamować, a poziom gorliwości tak obniżyć, iżby stary Klopman w zachwyt nie wpadał i serca ojcowskiego zanadto nie rozradował.
Jakoż nazajutrz i dni następnych Symcha był w szkole jak gdyby śpiący i miał minę tak głupią, że aż Imć pan Klopman zaniepokoił się o zdrowie swego ucznia.
Rzeczywiście, dzięki oszczędności ciotki Ruchli, Symcha Boruch, bardzo licho żywiony, licho też i na obliczu wyglądał; był blady i chudy, a jeszcze gdy twarz wykrzywił i minę zrobił płaczliwą, wydawał się jak ów, co dopiero po ciężkiej chorobie łoże boleści opuścił. W szkole był jakby senny, ale myśl jego pracowała usilnie. Niby ptak na skrzydłach, biegła ona do Trzmiela. Ta wioska w marzeniach Symchy przedstawiała się niby ziemia obiecana — o niej tylko myślał. Postanowiwszy nie odznaczać się wielkimi postępami w nauce i nie okazywać gorliwości nadzwyczajnej, Symcha powoli schodził z piedestału, na który był się wyniósł w opinii Imć pana Klopmana; z każdym dniem był niżej i niżej, aż zeszedł na stopień ostatni, tak, że mistrz splunął z oburzenia i przyszedł do wniosku, że nie warto wlewać oliwy mądrości w takie marne naczynie.
Przy pierwszej zdarzonej okazyi zawiadomiony był o tem Imć pan Dawid. Mąż ten ze smutkiem ujrzał, że jego nadzieje rozwiały się zupełnie, że na polu nauki Symcha zaszczytów nie zdobędzie.
Ciężka to dla serca ojcowskiego przykrość widzieć rozwiane co do dziecka nadzieje, atoli trzeba się było zgodzić z losem i z ambicyi wysokich zrezygnować, co też Dawid uczynił. Symcha w dalszym ciągu do szkoły Klopmana uczęszczał, ale już nie jako przyszły luminarz nauki, lecz jako zwykłe indywiduum, które tyle wiedzy mieć musi, ile w powszedniem życiu potrzeba.
Siedziało tedy dwunastoletnie pacholę nad książkami, aby się nauczyć tych wiadomości, bez których żaden żyd obejść się nie może, — a gdy wystudyował już traktat o kobietach i o prawie rozwodowem, puszczono go na wolność.
Wówczas ciotka powiedziała do niego:
— Skończyłeś swoją naukę, idź do domu.
Młodzieniec tego tylko czekał. Kupił kilkadziesiąt papierosów na spekulacyę, a kawałek chleba na drogę, i pobiegł co żywo za rogatki, ani obejrzawszy się na akademię Klopmana, w której kilka lat przepędził...
Nie szedł on, ale biegł — wszakże wkrótce sił mu zabrakło; usiadł przy drodze. Nagle usłyszał turkot wozu za sobą... chłop próżnym wozem z miasta powracał. Symcha pomyślał sobie, coby to było za szczęście, gdyby ten chłop jechał w tę samą stronę.
— Panie gospodarzu, panie gospodarzu! — zawołał.
Pan gospodarz był to szesnastoletni wyrostek, któremu ten tytuł bardzo pochlebił, zatrzymał więc konia i zapytał:
— Cóż chcesz, żydku?
— Ja chciałem zapytać, w którą stronę pan gospodarz jedzie?
— Z Trzmiela jestem i jadę do domu.
— Aj, to dobrze, to bardzo dobrze, bo ja też jestem z Trzmiela.
— Toś tęgo zełgał, żydku; bo ja cię nie znam.
— Prawdę mówię; mój ojciec nazywa się Dawid, w Trzmielu mieszka.
— A juści mieszka, ale ciebie ja pierwszy raz widzę.
— Bo ja byłem w mieście w nauce, a teraz będę przy ojcu. Ja chciałem was prosić, panie gospodarzu, zabierzcie mnie do Trzmiela... mnie ciężko taki kawał drogi piechotą iść.
— A co dasz za to?
— Poczęstuję was dobrym papierosem; mam taki gatunek, jakiego pan gospodarz jeszcze nie widział.
To mówiąc, Symcha dał chłopakowi papierosa.
— No, dobrze, siadaj; ale w Cyganie półkwaterek wódki kupisz.
— Kupię.
Symcha wgramolił się na wóz — i chociaż siedział bokiem i na desce, przyznał jednak w duchu, że taki sposób podróżowania jest daleko prędszy i przyjemniejszy, aniżeli piesza wędrówka.
— Czy to wasz wóz? — zapytał Symcha.
— Nie, ojcowski.
— A koń?
— Także ojcowski. Woziłem drzewo na targ, sprzedałem i wracam do domu.
— A kto weźmie pieniądze za drzewo? wy, czy wasz ojciec?
— Ma się rozumieć, że ojciec. Ojciec to drzewo w lesie zakupili, ojcowy koń i wóz, to i pieniądze trzeba ojcu oddać.
— A co wy z tego macie?
— Co mam mieć? Nic nie mam. Każe ojciec jechać, to jadę...
— To nie jest sprawiedliwie.
— Dlaczego?
— Powinniście mieć coś za swoją fatygę.
— E, jaka tam fatyga...
— Czy wy macie żonę i dzieci? — zapytał Symcha.
Chłopak na całe gardło się roześmiał.
— Chyba ty masz żonę!
— Ja jeszcze nie mam — odrzekł z całą powagą młody Imć pan Kaltkugel.
— To i ja nie mam.
Z dalszego dyskursu dowiedział się Symcha, że chłopak jest synem zamożnego gospodarza Muchy, że mu na imię Ignac, że Dawida i całą jego rodzinę dobrze zna, że Dawid i Dawidowa często u jego ojca i matki bywają i handle rozmaite prowadzą.
— A z kim pan Ignac handluje? — zapytał Symcha.
— Nie mam ja czem handlować.
— Zawsze się coś znajdzie, a handel jest dobra rzecz. Kto handluje, ma pieniądze; a bez pieniędzy żyć trudno jest.
We wsi Cygan chłopak zatrzymał konia i przypomniał młodemu Kaltkuglowi obietnicę, którą tenże spełnił, aczkolwiek nie bardzo chętnie, gdyż żal mu było naruszać kapitał... Pocieszał się jednak tą myślą, że zabrał znajomość i zawiązał stosunek, który w przyszłości może mu się na coś przydać.
Gdy przybyli do Trzmiela, dzień jeszcze był, — że zaś właśnie w całej pełni lata rzecz się działa, przeto wioska wyglądała pięknie i ponętnie, jako i zawsze w takiej porze roku wygląda. Niby wysepka, wynurzała się z wielkiego morza zieloności, zefirek swawolny po drzewkach przebiegał, liśćmi na drzewach kołysał i takie z łąk przynosił zapachy, takie od blizkich lasów aromaty, że mogło się zdawać, iż jakąś wielką kadzielnicę niedaleko wioski zapalono.
Nie można twierdzić, jakoby przyjęcie, jakiego Symcha w domu rodzicielskim doznał, było wyjątkowo czułe i serdeczne; Imć pan Dawid uderzył kilkakrotnie pierworodka swego po karku i nazwał go bez ceremonii osłem, pani Dawidowa zaś wyrzuciła cały potok słów gwałtownych, z którego to można było tylko wyrozumieć, że każda gęba, którą trzeba żywić, sprawia przyjemności niewiele, a głupia gęba najmniej.
Po takiem przywitaniu Symcha obszedł ogród, policzył w nim wszystkie drzewa i usiłował policzyć wiszące na nich owoce, co mu się jednak, zarówno dla obfitego urodzaju, jako też i dla zapadającego już zmroku, udać nie mogło; następnie pobiegł do synów Mendlowych i z nimi dość długo konferował.
Był już wieczór dość późny, kiedy powrócił do ogrodu, gdzie miał wraz z ojcem nocować, Imć państwo Kaltkuglostwo bowiem prowadzili podczas lata dwa dwory — jeden w sąsiedztwie Mendla, a nawet pod tym samym dachem, co on, w odnowionym czworaku, drugi zaś w budzie ogrodowej, celem pilnowania, iżby różni łakomcy i złodzieje spustoszenia w owocach nie czynili. Oczywiście w zimowej siedzibie nocowała pani Dawidowa z małemi dziećmi, w letniej pan Dawid ze starszymi synami. Gdy Symcha Boruch przybył, i jego także na tym letnim umieszczono posterunku.
Ojciec wytłómaczył mu ważność zadania, zapowiedział, żeby spał czujnie i lekko, jak zając; żeby w razie najmniejszego szmeru, który mu się podejrzanym wyda, na równe nogi się zrywał i krzyk wielki czynił. Aczkolwiek Symcha nigdy jeszcze w swem życiu zająca nie widział i nie miał wyobrażenia o tem, jak zwierz rzeczony sypia — przyrzekł jednak spełnić wszystko, co od niego żądano, i w razie podejrzanych szmerów alarm czynić.
Rozciągnąwszy się w budzie na słomie, której tam wielka znajdowała się obfitość, położywszy pod głowę kapotę, Symcha leżał bardzo wygodnie i z rozkoszą wciągał w siebie zapach jabłek papierówek, w kącie budy złożonych, łowił uchem delikatny szmer liści, wpatrywał się w łagodne światło księżyca, które między drzewami jaśniało...
Czuł się przeniesionym w świat inny, niepodobny zupełnie do tego, w którym żył dotychczas. Zamiast twardej ławy, na której w ciasnem i dusznem mieszkaniu sypiał, miał pod sobą miękką słomę i czuł zapach jabłek, — zamiast łojówki lub kopcącej lampki naftowej — srebrne światło księżyca; po twarzy muskał go wietrzyk przedziwnie miły i łagodny, a z oddalenia dochodził jego uszu melancholijny chór żab i wesołe pokrzykiwanie derkaczy.
Doznając tylu nowych a różnorodnych wrażeń, Symcha zasnął snem mocnym, ale niespokojnym. Zdawało mu się, że jakaś wychudła, koścista ręka chwyta go za ramię, porywa za włosy i ciągnie daleko, daleko, — że ta ręka mocna jest jak żelazo a zimna jak lód, i że wlecze go napowrót do szkoły, przed surowe, groźne oblicze Klopmana...
Ciężkie to były sny...
Zdawało mu się, że mistrz podnosi pięść i uderza. Pod wpływem strachu zerwał się młody Kaltkugel na równe nogi i zobaczył, że ojciec stoi nad nim zagniewany.
— To tak sypia zając! — mówił Imć pan Dawid, targając chłopca za ucho — tak zając sypia, ty leniuchu!
— Co ojciec chce?
— Takiś to pomocnik mój!... Śpisz jak pijany chłop, dobudzić się ciebie nie można... taki to z ciebie stróż ojcowskiego dobra!... Tobie szewcem być i chłopskie buty łatać, ale nie porządnym sadownikiem... Wstydź się, na każdym kroku tylko zmartwienie mi przynosisz...
— Ale co ja mam robić? Co ojciec każe, żebym robił? Ja się postaram.
— Chodź ze mną.
To rzekłszy, Imć pan Dawid wyszedł z budy i powoli, starając się robić jak najmniej hałasu, udał się w tę stronę ogrodu, z której, jak mniemał, wychodziły jakieś podejrzane szmery. Symcha szedł za ojcem, trzymając się jego kapoty. Doszli do samego parkanu i nie znaleźli nikogo.
Takich peregrynacyi odbył Symcha tej nocy jeszcze dwie, co mu się bynajmniej nie podobało...
— Proszę was — rzekł do ojca, — ja tego nie rozumiem... Czego my szukamy?
— Mówiłem ci już, że szukamy złodziejów.
— Kiedy ich niema...
— Nie masz bystrego umysłu; gdyby byli, nie potrzebowalibyśmy ich szukać...
— Ale kiedyż spać?
— Mało masz czasu w dzień?
Symcha nic na ten argument nie odrzekł, ale postanowił sobie, że w dzień spać nie będzie. Miał on swoje projekta i co rychlej pragnął do ich wykonania przystąpić.
Skoro tylko dzień się zrobił, nie czekając śniadania, pobiegł do synów Mendla.
Ci młodzieńcy wiedzieli już, że przybył, i oczekiwali na niego z niecierpliwością. Zaraz też, gdy im się pokazał, przystąpili do interesu; wprawdzie Symcha Boruch posiadał bardzo niewielki kapitał, ale nie rozpaczano z tego powodu, bo wiadoma jest rzecz, że wielu bogaczów i kupców zaczynało od małego.
Umówiwszy się co do warunków spółki, trzej młodzieńcy udali się na wieś. Symcha bał się bardzo psów, ale widząc odwagę swych towarzyszów, nabrał otuchy i kroczył śmiało.
Po dwóch tygodniach pobytu na wsi już wszelkie jego obawy zniknęły i chodził sobie po wiosce jak po swojem własnem mieszkaniu.
Pomimo, że cały kapitał złożył wspólnikom, jednak i na własną rękę interesa prowadził, miał bowiem kilkadziesiąt papierosów i tymi operował tak szczęśliwie, że w krótkim czasie przyszedł do posiadania kopy jaj, które następnie na targu w miasteczku korzystnie spieniężył.
Imć pan Dawid nie zabraniał synowi tego handlu, owszem rad był, że się chłopiec wprawia...
— Nie będziesz uczonym — rzekł raz do niego, — bądź przynajmniej bogatym.
— Bardzobym pragnął.
— W takim razie krzątaj się i patrz, jak postępują starsi. Uważaj, co robi Mendel; uważaj, co ja robię.
— Będę się starał, żeby było dobrze, tylko nie brońcie mi działać; ja mam swoje kombinacye.
— Jakie kombinacye mieć może taki głupi chłopak jak ty?
Symcha uśmiechnął się tylko, ale nic nie odrzekł; przyzwyczaił się już do tego, że mu ciągle głupotę zarzucano, ale nie dbał o to, czuł bowiem, że posiada w sobie dość siły, aby handel prowadzić.
Pobyt na wsi doskonale mu służył. Symcha zaczął rosnąć i nabierać siły. Mógł bez wielkiego zmęczenia odbywać drogę pieszo do miasteczka i z powrotem, niosąc przytem w worku lub w koszu jaki towar; łaził po drzewach jak kot, a kiedy przyszedł czas zbierania owoców, bardzo pięknie wywiązywał się z zadania, tak, że ani jednej gruszeczki, ani jednej śliwki na drzewie nie zostawił.
Nie będziemy opisywali szczegółowo wszystkich czynności, wszystkich spekulacyi, jakie Symcha Boruch na swoją rękę podejmował. Byłby to regestr zbyt drobiazgowy i długi. Dość będzie, gdy powiemy, że gruszek w popiele nie zasypiał i grosz ciągle przyrabiał.
Przytem miał szczęście; z dziećmi przeważnie handlując, nie obawiał się, że może być oszukany; niepowodzeń też nie miał, ze stratą nic nigdy nie sprzedał i tylko raz jeden trafiło mu się nieprzyjemne zajście. Stary chłop dopatrzył, że mu dzieciak z chałupy różne drobiazgi wynosi, postanowił więc rzecz bliżej zbadać i zbadał. Pokazało się, że malec po kwarcie zboża wynosi, a Symcha mu za to papierosy daje.
Właśnie odbywała się taka tranzakcya za stodołą i obie strony targowały się w najlepsze, gdy chłop zaczajony nagle wypadł i obu kontrahentów w swe grube, ordynaryjne łapy pochwycił.
Była to straszna chwila!
Swego synaczka wnet puścił, obiecawszy, że się z nim później rozmówi, — do Symchy zaś, za kołnierz go trzymając, na seryo się zabierał.
Próżno przyłapany młodzieniec, usiłując się wyrwać z chłopskiej dłoni, z płaczem i krzykiem opowiadał o wolności handlu, o małej wartości nabytego towaru; próżno tłómaczył, że w tem, co się stało, nie było nic więcej nad wzajemną wymianę grzeczności. W twardą chłopską głowę te wymowne argumenta na żaden sposób wejść nie chciały. Jedna potężna łapa, niby łapa dzikiego niedźwiedzia, trzymała Symchę za kołnierz, druga zaś na poczekaniu, nie wiadomo skąd, wzięła pasek rzemienny i zaczęła na plecach Symchy robić takie nieprzyjemne łoskotanie, że biedny młodzieniec w niebogłosy krzyczał.
Wypuszczony nareszcie, zaczął zmykać jak zając, nie przestając krzyczeć — i nie oparł się, aż w budzie ogrodowej, przy ojcu.
Wielce zaniepokojony tem nieprzyjemnem zdarzeniem, Imć pan Dawid niemało miał trudności, zanim z urywanych słów syna dowiedział się, co właściwie jest. Obmacawszy syna, że jest cały, i przekonawszy się, że poważnego szwanku na zdrowiu nie doznał — rzekł Imć pan Dawid sentencyonalnie:
— Taka to jest wdzięczność rozbójników...
— Oby ten gałgan ręce i nogi połamał! oby go wielkie nieszczęście spotkało! — przeklinał Symcha. — Niech ojciec do sądu tego zbója zaskarży, niech on w kryminale siedzi.
— Zobaczymy, zobaczymy.
— Jakto? Niech ojciec nie zwłóczy... niech idzie teraz, zaraz; przecie nie można pozwolić, żeby taki cham mordował ludzi w biały dzień. Niech ojciec jedzie do sądu.
— Nie trzeba się śpieszyć — odrzekł poważnie Imć pan Dawid; — do sądu idzie się w ostatnim razie; wpierw trzeba próbować polubownie.
— Z takim zbrodniarzem!
— Dlaczego nie, jeżeli on ci za twoją krzywdę zapłaci.
— Ja nie chcę!
— Mówisz głupstwa, jak dzieciak...
— Mnie boli!
— Posłuchaj spokojnie, ja ci to wytłómaczę.
— To mi bólu nie ulży; jabym wolał, żeby on i zapłacił mi za moją krzywdę i w kozie żeby siedział choćby do samej śmierci.
Bardzo mocno oburzony był Symcha Boruch, zwyczajnie jak młodzik, który każdą rzecz goręcej do serca bierze, aniżeli człowiek dojrzały, i nie umie oburzenia swego pohamować.
Rozumiał to Imć pan Dawid i starał się syna przekonać, że nie jest rzeczą mądrą ani słuszną pochopnie sądzić i pod wpływem wrażeń postanowienia czynić — a tem bardziej sprawy przed sądy wyprowadzać. Ten jest albowiem wszelakich sędziów obyczaj, że pytaniami, częstokroć zupełnie niepotrzebnemi, ludzi, a najbardziej świadków, trapią — i jak zaczną po nitkach dochodzić, to mogą do nieprzyjemnych kłębków dojść i takiego piwa nawarzyć, które do wypicia miłe nie będzie.
Gdy tej przemowy Symcha dokładnie wyrozumieć nie mógł, wytłómaczył mu ojciec szczegółowo, że ów chłop o różnych interesach dobrze jest poinformowany, i że za jedną sprawę mógłby wytoczyć kilka i ambarasu niepotrzebnego narobić.
— Lepiej przeto będzie kwestyi tej nie poruszać — rzekł w konkluzyi Imć pan Dawid, — a porachowanie się z grubijaninem do stosowniejszego czasu odłożyć.
Przez jakiś czas Symcha na wsi się nie pokazywał, co wszelako na bieg spraw handlowych jego nie wpływało, gdyż dzieciaki, już do papierosów i łakoci różnych przyzwyczajone, obejść się bez nich nie mogły i po kryjomu do ogrodu różne produkty znosiły, byle tylko dostać, co chciały.
W takich drobnych handelkach, zarabiając po trosze na tem, to na owem, rósł młodzieniec w lata i zasoby, a kiedy już siedemnastą wiosnę ukończył, zaczął ojcu mówić, że Trzmiel dla niego za mały i że pragnie na szerszy świat się wydobyć.
Ojciec zapytał:
— Dlaczego?
— Tu niema co robić — odrzekł syn: — my sobie tylko przeszkadzamy.
— Kto ci przeszkadza?
— Ojciec, matka, bracia, Mendel, Mendlowa, ich dzieci... to jest niedobrze. Ja chciałbym być w takiem miejscu, gdzie nikt przeszkadzać nie będzie.
— Trudno to takie miejsce znaleźć.
— Ja już upatrzyłem.
— Gdzie?
— Na co ja mam o tem opowiadać?
— Przecież ja cię nie zdradzę, ani nie ubiegnę.
— Skoro ojciec tak mówi, to się przyznam. Jest stąd o trzy mile wieś porządna, Bielica.
— Znam bardzo dobrze.
— Tam była dawniej karczma. Budynek jeszcze jest, wprawdzie rozwalony nawpół, ale go można naprawić. Ja mam wielką ochotę na tę karczmę. Ja dobrze się przypatrzyłem różnym interesom i widzę, że karczma najlepszy. Ojciec wspominał, że mnie czas ożenić... niech mnie ojciec ożeni, ja tę karczmę wezmę.
— Głupstwo mówisz... Choćbyś się nawet ożenił, to będziesz siedział trzy lata u rodziców żony, trzy lata u nas, a potem dopiero...
— To jest wcale niepotrzebna rzecz; ja sobie wymiarkowałem, że można się bez tego obejść. Co macie dać w jedzeniu, dajcie w gotówce; ja sobie poradzę sam; mnie się stara karczma w Bielicy bardzo podobała i... niechno ją tylko dostanę...
— To co?
— To zobaczycie... Nieraz mówiliście mi, że muzykantowi potrzebny jest instrument, bo inaczej nie będzie mógł grać. Mnie właśnie potrzeba instrumentu.
Imć pan Dawid nad słowami syna się zamyślił i kilka godzin w cichej medytacyi przepędził.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.