Zwycięstwo (Conrad)/Część III/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



X

Tym obserwatorem był Marcin Ricardo. Życie nie było dla niego kwestją biernego wyrzeczenia lecz wytężonej walki. Nie odnosił się do życia z nieufnością i pogardą, a jeszcze mniej był skłonny do przewidywania w niem zawodów; ale zdawał sobie jasno sprawę, ile kryje możliwych niepowodzeń. Choć bardzo daleki od pesymizmu, nie karmił się głupiemi złudzeniami. Nie lubił niepowodzeń; nietylko ze względu na przykre i niebezpieczne skutki ale i z powodu ujemnego wpływu, jaki wywierały na własne jego pojęcie o Marcinie Ricardo. A obecna robota była nawskroś odrębna, uknuta przez niego samego i zupełnie nowa w pomyśle. Nie leżała na zwykłej linji jego poczynań — chyba tylko z moralnego punktu widzenia, którym nie myślał zaprzątać sobie głowy. Z tych to przyczyn sen odbiegł Marcina Ricardo.
Pan Jones — po kilku atakach dreszczów i po wypiciu wielu szklanek gorącej herbaty — zapadł najwidoczniej w głęboki sen. Udaremnił bardzo stanowczo próby nawiązania rozmowy podjęte przez wiernego towarzysza. Ricardo przysłuchiwał się miarowemu jego oddechowi. Nic nie przeszkadzało szefowi spać spokojnie. Zapatrywał się na tę ich wyprawę niby na rodzaj sportu — jak przystało wielkiemu panu. Ale Ricardo czuł, że ta delikatna i ważna robota musi być wykonana za wszelką cenę — zarówno ze względu na honor jak i na bezpieczeństwo. Wstał pocichu i wyszedł na werandę. Nie mógł spokojnie uleżeć. Chciał odetchnąć świeżem powietrzem; a przytem miał uczucie, że siłą swego pragnienia zmusi mrok i ciszę, aby wydały coś ze swoich tajemnic na żer jego oczom i uszom.
Zbadał położenie gwiazd i cofnął się napowrót w gęsty mrok. Oparł się wzrastającej wciąż chęci by wyjść i przekraść się do drugiego domku. Warjactwem byłoby skradać się w ciemnościach po nieznanym terenie. I w jakim celu? Chyba aby się nieco uspokoić. Bezruch ciężył jego członkom jak ołowiana szata. A jednak nie mógł się zdecydować na zaniechanie bezcelowego czuwania. Człowiek z wyspy zachowywał się spokojnie.
W tej chwili właśnie wzrok Ricarda pochwycił niknący, czerwony łuk światła zakreślony przez cygaro: ta groźna rewelacja dowodziła że tamten człowiek czuwa. Ricardo nie mógł się powstrzymać od cichego: „Oho!“ i zaczął sunąć bokiem ku drzwiom, ocierając się plecami o ścianę. Nie wiedział czy tamten nie zbliżył się do domku i czy nie obserwuje werandy; tymczasem Heyst, rzuciwszy cygaro, wrócił do mieszkania z uczuciem człowieka, który zaniechał bezcelowego zajęcia. Ale Ricardo wyobraził sobie, że dochodzi go z dworu słaby odgłos kroków i wsunął się prędko do pokoju. Odetchnął i pogrążył się na chwilę w rozmyślaniach. Następnie wymacał zapałki leżące na wysokim pulpicie i zapalił świecę. Zakomunikowanie szefowi nagromadzonych spostrzeżeń i refleksyj stało się nieodzownem, a były to rzeczy tak wielkiej wagi, że musiał koniecznie śledzić na obliczu słuchacza wywołane przez nie wrażenia. Narazie myślał że można odłożyć tę rozmowę do następnego dnia; ale bezsenność Heysta, zdradzona w tak zastraszający sposób, przejęła Ricarda nagłą pewnością, że i on nie powinien spać tej nocy.
Zwrócił się z tem oświadczeniem do swego zwierzchnika. Gdy mały płomyk w kształcie sztyletu rozproszył jako tako ciemność, w odległym kącie pokoju ukazał się pan Jones wyciągnięty na łóżku polowem. Podróżna derka zakrywała szczupłą jego postać aż po głowę; druga derka zwinięta w rulon służyła za poduszkę. Ricardo przykucnął ze skrzyżowanemi nogami na podłodze, tuż przy niskiem łóżku, tak że pan Jones — który nie spał może tak bardzo głęboko — otworzywszy oczy, ujrzał twarz sekretarza, umieszczoną wygodnie na poziomie swojej twarzy.
— No? Co takiego? Nie powinieneś dziś spać? Ale dlaczego mnie spać nie dajesz? Idź do djabła i nie zawracaj mi głowy.
— Obudziłem pana, bo tamten drab nie śpi — tylko dlatego. Bodajbym zdechł, jeśli tam czegoś nie knuje! Co on w tem ma, żeby rozmyślać tak po nocy?
— Skąd wiesz o tem?
— Wychodził na dwór, proszę pana — spacerował późno w nocy. Widziałem to na własne oczy.
— Ale skąd wiesz, że wstał aby rozmyślać? — spytał pan Jones. — Mogło go zbudzić coś innego — naprzykład ból zębów. Pewno przyśniło ci się to wszystko, tak mi się coś zdaje. Czy nie starałeś się zasnąć?
— Nie proszę pana. Nawet nie starałem się zasnąć.
Ricardo zawiadomił zwierzchnika o swojem czuwaniu na werandzie i o rewelacyjnym fakcie, który je przerwał. Wyprowadził wniosek że człowiek, spacerujący z cygarem wśród głębokiej nocy, musi knuć jakiś zamysł.
Pan Jones podniósł się nieco i oparł głowę na łokciu. Ta oznaka zainteresowania pokrzepiła na duchu wiernego giermka.
— Zdaje mi się że czas najwyższy, abyśmy się trochę zastanowili — dodał Ricardo z większą pewnością siebie. Choć tak dawno obcowali już z sobą, nastroje szefa były zawsze źródłem niepokoju dla prostej duszy sekretarza.
— Ty zawsze robisz zamieszanie — zauważył pan Jones wyrozumiałym tonem.
— No ale przecież nie bez powodu, co? Nie może pan tego powiedzieć. Może i nie patrzę na rzeczy jak dżentelmen, ale także nie jak idjota. Przyznał mi to pan wiele razy.
Ricardo rozgrzewał się własnemi argumentami. Pan Jones przerwał mu obojętnie:
— Przypuszczam że mnie nie obudziłeś aby mi opowiadać o sobie.
— Nie, proszę pana. — Ricardo zamilkł na chwilę, trzymając koniec języka między zębami. — Nie zdaje mi się, żebym mógł powiedzieć panu o sobie coś czego pan nie wie — ciągnął dalej. Z głosu jego przebijało jakieś wesołe zadowolenie, które znikło przy dalszych słowach. — Nie o mnie, ale o tamtym człowieku trzeba pomówić. On mi się nie podoba!
Nie zauważył błysku okropnego uśmiechu na ustach szefa.
— Nie podoba ci się? — mruknął pan Jones, którego twarz, wsparta na łokciu, była na jednym poziomie z wierzchem głowy Ricarda.
— Nie — odrzekł ten dobitnie. Świeca stojąca z drugiej strony pokoju rzucała jego potworny cień na ścianę. — Ten człowiek — nie umiem tego określić — nie ma w sobie nic serdecznego.
Pan Jones potwierdził leniwie po swojemu:
— Wygląda na bardzo opanowanego człowieka.
— Otóż to właśnie. Opanowa... — Ricardo zaciął się z oburzenia. — Zarazbym mu wypuścił trochę tego opanowania przez dziurę między żebrami, tylko że to jest taka specjalna robota.
Pan Jones snuł przez ten czas własne myśli, zapytał bowiem:
— Czy myślisz że jest podejrzliwy?
— Nie widzę o co mógłby nas podejrzewać — rozważał Ricardo. — A jednak wstał i namyślał się nad czemś. Co go mogło niepokoić? Co wyciągnęło go z łóżka wśród nocy? Z pewnością nie pchły.
— Może wyrzuty sumienia — poddał żartobliwie pan Jones.
Wierny sekretarz był rozdrażniony i nie zrozumiał żartu. Oświadczył zirytowanym tonem, że taka rzecz jak sumienie wcale nie istnieje. Natomiast istnieje strach; ale ten drab nie miał żadnego powodu do strachu. Jednak Ricardo przyznał, że przybycie nieznajomych mogło Heysta przerazić — właśnie z powodu tego łupu, który gdzieś trzyma w ukryciu.
Ricardo spoglądał tu i tam, jakby się obawiał że podsłuchują go ciężkie cienie, zalegające cały pokój przy mdłem światełku świecy. Zwierzchnik szepnął bardzo spokojnie:
— A jeśli ten hotelarz nakłamał ci na niego? Ten Heyst to może taki sobie biedak poprostu.
Ricardo potrząsnął zlekka głową. Schombergowska teorja o Heyście trafiła mu głęboko do przekonania; wchłonął ją tak naturalnie, jak gąbka chłonie wodę. Wątpliwości szefa były dziecinnem zaprzeczeniem faktu, który się sam przez się rozumiał; lecz mimo to głos Ricarda nie zmienił się wcale i brzmiał w dalszym ciągu jak łagodne, kocie mruczenie o warczącym podkładzie.
— Pan mię doprawdy zadziwia! Tak jak on postępują właśnie wszyscy oswojeni — zwykli, światowi hipokryci. Kiedy chodzi o łup, który mają tuż pod nosem, ani jeden rąk przy sobie nie utrzyma. I wcale ich nie ganię. Tylko cholera mnie bierze, gdy patrzę na ich sposoby. Niechże pan sobie przypomni, jak to on pozbył się tego swego przyjaciela. Wysłać człowieka żeby z zimna zdechł na płuca — to taki typowy kawał tych oswojonych drabów. I pan mi powie, proszę pana, że człowiek zdolny do czegoś podobnego nie zgarnął wszystkiego co wpadło mu w ręce? — cichaczem, jak hipokryta? A co znaczył ten cały węglowy interes? Te oswojone gagatki urządzają zawsze takie kawały; to hipokryzja — nic więcej. Nie, nie, proszę pana! Musimy wyciągnąć z niego wszystko na czysto. To jest nasze zadanie; i wcale nie takie proste jakby się zdawało. Przypuszczam że pan przypatrzył się tej robocie ze wszystkich stron, zanim się pan na nią zdecydował.
— Nie. — Ledwie można było dosłyszeć głos pana Jonesa, który patrzył gdzieś przed siebie, wyciągnięty na swem legowisku. — Nie myślałem dużo o tem. Nudziłem się.
— Właśnie — okropnie się pan nudził. Byłem już doprawdy w rozpaczy tego dnia po południu, kiedy ten brodacz, ten zbzikowany hotelarz zaczął mi rozpowiadać o tym człowieku. To był czysty przypadek. No i dostaliśmy się tutaj, a trzeba przyznać że byliśmy już jedną nogą na tamtym świecie. Czuję się jeszcze jak flak — ale co mi tam, jego kabza zapłaci nam za wszystko.
— On tu jest sam jeden — zauważył pan Jones głuchym szeptem.
— Ta—ak, do pewnego stopnia. Tak, prawie sam. Tak; właściwie można powiedzieć, że jest sam.
— A jednak jest i ten Chińczyk.
— Aha, jest i Chińczyk — przyznał Ricardo z roztargnieniem.
Rozważał czy należy zakomunikować szefowi wiadomość o dziewczynie. Po namyśle zdecydował że nic nie powie. Przedsięwzięcie było trudne samo przez się i nie należało go komplikować przez wyprowadzenie z równowagi prawdziwego pana, którego miał zaszczyt być wspólnikiem. Prawda wyjdzie na jaw sama przez się — myślał — a potem będzie mógł przysiąc, że nie miał pojęcia o tym drażliwym szczególe. Nie potrzebował przy tem wcale kłamać przed szefem. Wystarczało trzymać język za zębami.
— Tak — mruknął w zamyśleniu — jest naturalnie i ten Chińczyk.
W gruncie rzeczy czuł jakiś dziwny szacunek dla przesadnej antypatji, którą jego szef żywił względem kobiet, jakby ten wstręt do kobiecego towarzystwa był pewnym rodzajem moralności — dziwacznej wprawdzie, ale zawsze moralności — jako cecha w oczach Ricarda pożyteczna i zapobiegająca wielu niepożądanym komplikacjom. Nie miał pretensji do zrozumienia tej idjosynkrazji swego zwierzchnika. Nie starał się nawet jej badać. Wiedział tylko że on sam miał wręcz przeciwne skłonności i że nie czuł się z tego powodu szczęśliwszym ani bezpieczniejszym. Nie wiedział jak byłoby się ułożyło jego życie gdyby się sam tłukł po świecie. Na szczęście musiał podporządkować się cudzej woli — nie jako niewolnik, za wyznaczoną pensję, ale jako towarzysz — i to stanowiło dla niego hamulec. Tak! Tamten rodzaj usposobienia upraszczał życie naogół — nie dało się temu zaprzeczyć. Ale widocznie mógł także sprowadzić i komplikacje, jak naprzykład w obecnym wypadku niezmiernej wagi — który — według Ricarda — już sam przez się był bardzo delikatnej natury. A najgorsze ze wszystkiego było to, że nigdy się nie dało przewidzieć, w jaki właśnie sposób ta idjosynkrazja szefa się przejawi.
— To nienormalne — rozmyślał Ricardo z pewną irytacją. I jakże zdać sobie sprawę z nienormalności, która żadnym prawom nie podlega? Wierny giermek „zwykłego sobie Jonesa“, przewidując wiele trudności natury fizycznej, postanowił ukryć przed szefem obecność dziewczyny i oszczędzić mu jej widoku póki się tylko da. Niestety, według wszelkiego prawdopodobieństwa było to możliwe tylko przez parę godzin; Ricardo zaś obawiał się, że przygotowania do właściwej roboty zajmą i kilka dni. Kiedy sprawa będzie już w toku, wówczas — był o tem przekonany — jego pan nie zawiedzie. Jak to bywa często u natur żyjących bezprawiem, wiara Ricarda w tego lub innego osobnika była prosta i bezwzględna. Albowiem człowiek musi mieć w życiu jakieś oparcie.
Ricardo, siedzący zupełnie nieruchomo ze skrzyżowanemi nogami i głową nieco pochyloną, wyglądał jak bonza zatopiony w rozmyślaniach nad świętą sylabą „om“. Był to jaskrawy przykład kłamliwości pozorów, gdyż pogarda jego dla świata miała nawskroś praktyczny charakter. W Ricardzie nie było nic wschodniego poza zdumiewającym spokojem pozy. Pan Jones zachowywał się też bardzo spokojnie. Opuścił głowę na zwiniętą derkę i wyciągnął się na boku, odwrócony tyłem do światła. W tej pozycji jego oczodoły z nagromadzonym w nich cieniem sprawiały wrażenie zupełnie pustych. Gdy zaczął mówić, widmowy głos miał do przebycia tylko kilka cali aby przeniknąć wprost do lewego ucha Ricarda.
— Dlaczego nic nie mówisz teraz, kiedyś mnie już rozbudził?
Chciałbym wiedzieć, czy też pan spał tak mocno jakby się zdawało — rzekł niewzruszony Ricardo.
— I ja chciałbym wiedzieć — powtórzył pan Jones. — W każdym razie odpoczywałem sobie spokojnie.
— Jakto, proszę pana — wyszeptał przestraszony Ricardo — pan mi przecież nie powie, że pan zaczyna się nudzić?
— Nie.
— To doskonale! — Sekretarz odetchnął z ulgą. — Niema do tego powodu, mogę pana zapewnić — szepnął poważnie. — Wszystko, byle nie to! Jeżeli nic przez chwilę nie mówiłem, to nie dlatego żeby nie było bardzo wiele do gadania. Mamy tego aż nadto.
— Co ci się stało? — szepnął zwierzchnik. — Czyżbyś się skłaniał do pesymizmu?
— Ja? Nie, proszę pana. Nie należę do tego gatunku. Może pan mnie zwymyślać, jeśli się panu podoba, ale pan wie bardzo dobrze że nie jestem kraczącym krukiem. — Ricardo zmienił ton. — Jeśli nic nie mówiłem przez chwilę, to dlatego że medytowałem nad tym Chińczykiem.
— Doprawdy? Szkoda czasu mój Marcinie. Chińczyka przeniknąć nie można.
Ricardo przyznał że może to i prawda. Ale przecież nie chodzi im o Chińczyka, choćby i najbardziej tajemniczego; a taki szwedzki baron nie jest i nie może być nieprzenikniony. Roi się wszędzie od takich baronów.
— Nie wiem czy on jest znów tak bardzo oswojony — zauważył półgłosem pan Jones grobowym tonem.
— Co pan chce przez to powiedzieć? Naturalnie że to nie zmokła kura. I nie mógłby go pan zahipnotyzować, jak to pan robił z niejednym południowcem i z różnymi innymi oswojonymi obywatelami, kiedy trzeba ich było wciągnąć do gry.
— Na to nie masz co liczyć — mruknął poważnie „zwykły sobie Jones“.
— Nie liczę, proszę pana, choć pan ma nadzwyczajną siłę w oku. To fakt.
— Powiedz że mam nadzwyczajną cierpliwość — zauważył sucho pan Jones.
Mętny uśmiech przewinął się po wąsach wiernego Ricarda, który trzymał wciąż głowę spuszczoną.
— Nie chciałbym zanadto pana nudzić; ale ten interes nie jest podobny do żadnego z tych, któreśmy razem robili.
— Może i nie. W każdym razie cieszmy się tem przekonaniem.
Znużenie monotonją życia odbiło się w tonie tego względnego potwierdzenia. Szarpnęło to nerwami pełnego nadziei Ricarda.
— Pomyślmy nad tem jak się zabrać do roboty — odparł z pewną niecierpliwością. — Chytra z niego sztuka. Niech pan tylko sobie przypomni, jak urządził tego swego kolegę. Słyszał pan kiedy o takiej podłości? A obłuda tej bestji — plugawa, tchórzowska obłuda!
— Tylko nie puszczaj się na morały, mój Marcinie — przestrzegł go pan Jones. — O ile rozumiem tę historję opowiedzianą przez niemieckiego hotelarza, dowodzi ona dość silnego charakteru, a także i uniezależnienia od pospolitych ludzkich uczuć, co nie jest rzeczą zwykłą. To nawet bardzo godne uwagi, o ile jest prawdziwe.
— Aha! bardzo godne uwagi. I bardzo paskudne — mruknął Ricardo. — Przyjemnie mi pomyśleć że ten drab dostanie za to zapłatę, której się wcale nie spodziewa.
Między zaciśniętemi wargami Ricarda ukazał się na chwilę ruchliwy czubek języka, próbujący niejako smaku tej dzikiej zapłaty. Ricardo bowiem był szczery w swem oburzeniu na zdradę elementarnych zasad wierności względem przyjaciela — zdradę popełnioną z zimną krwią, powoli, z cierpliwą chytrością trwającą całe lata. Łotrowstwo ma swoje zasady podobnie jak cnota i czyn ten — tak jak on go sobie wyobrażał — nabierał szczególnej ohydy z powodu wolnego tempa zdrady tak okrutnej a tak układnej. Ale Ricardo rozumiał także kulturalny pogląd na tę sprawę swego zwierzchnika, prawdziwego pana, rozpatrującego wszystko z wyższego punktu widzenia, co jest przywilejem wykształconego umysłu i wysokiego stanowiska.
— No, to ci dopiero drab chytry i przebiegły — mruknął przez ostre zęby.
— Do licha — wpełzł mu do ucha spokojny szept pana Jonesa. — Gadajże raz do rzeczy.
Posłuszny sekretarz otrząsnął się z zamyślenia. Między tymi dwoma ludźmi zachodziło pewne powinowactwo duchowe: jeden stał się wyrzutkiem społeczeństwa przez swoje występki, drugi zaś — wskutek swojej wyzywającej pogardy i napastliwości dzikiego zwierza — zapatrywał się na wszystkie oswojone stworzenia tej ziemi jak na należną sobie zdobycz. Obaj byli jednak dość przebiegli aby zdać sobie sprawę, że puścili się na tę awanturę nie zbadawszy dostatecznie szczegółów. Postać samotnego człowieka pozbawionego wszelkiej opieki, olbrzymia i fascynująca, bezbronna wśród morza, majaczyła w oddali, zapełniając całe pole ich widzenia. Zdawało się że nie potrzebują zastanawiać się nad niczem. Schomberg mówił: „Trzech na jednego“.
Ale teraz sprawa nie przedstawiała się tak prosto właśnie wskutek tej samotności, która była jak gdyby zbroją tego człowieka. Uczucie, które wierny giermek wyraził po swojemu: „I cóż nam to pomogło że znaleźliśmy się tutaj“ — przyjął szef, milcząc, do wiadomości. „Nietrudno wypruć człowiekowi flaki, albo wywiercić w nim dziurę, czy jest sam czy nie — rozważał Ricardo cichym, poufnym tonem — ale — “
— On nie jest sam — rzekł słabym głosem pan Jones, ułożywszy się jak do snu. — Nie zapominaj o tym Chińczyku.
Ricardo drgnął zlekka.
— Aha — hm, ten Chińczyk!
Ricardo już, już postanowił zwierzyć się z obecności dziewczyny; ale nie! nic nie powie. Pragnął aby szef pozostał niewzruszony i spokojny. W związku z tą dziewczyną roiły się w jego mózgu mętne myśli, których nie miał odwagi jasno sobie uświadomić. Taka dziewczyna, to nie może być nic szczególnego. Nastraszy się ją. Są także i inne możliwości. A sprawę Chińczyka można otwarcie z szefem roztrząsać.
— Myślałem właśnie, proszę pana, tak a tak — ciągnął z powagą. — Mamy tu tego człowieka. To głupstwo; jeżeli nie będzie grzeczny, możemy zamknąć mu buzię. To nic trudnego. Ale poza tem jest łup. Nie nosi go przecież w kieszeni.
— Mam nadzieję że nie — szepnął pan Jones.
— I ja także. Wiemy że łup jest na to za duży: ale gdyby ten drab był na wyspie sam jeden, nie troszczyłby się zbytnio o to — to znaczy o bezpieczeństwo swego łupu. Poprostu wsadziłby wszystko do jakiejś skrzynki czy szuflady, którąby znalazł pod ręką.
— Tak myślisz?
— Tak, proszę pana. Trzymałby to niejako pod okiem. Dlaczego nie? Przecież to naturalne. Człowiekowi nie przyjdzie na myśl zagrzebywać w ziemi swoją kabzę, chyba że ma do tego bardzo wyraźne powody.
— Jakto, wyraźne powody?
— Tak, proszę pana. Za cóż pan ma człowieka — za kreta?
Opierając się na własnem doświadczeniu, Ricardo oświadczył, że człowiek nie jest z natury stworzeniem lubiącem ryć się w ziemi. Nawet skąpcy bardzo rzadko zagrzebują swoje skarby, chyba z jakichś wyjątkowych przyczyn. Ale dla tego człowieka, mieszkającego samotnie na wyspie, obecność Chińczyka była przyczyną zupełnie wystarczającą. Ani szuflady, ani skrzynki nie stanowiły schronienia, zabezpieczającego przed węszącym Chińczykiem o skośnych oczach. Nie, proszę pana; taką skrytką mogłaby być tylko kasa — porządna kasa ogniotrwała. Ale kasa jest tu, w tym pokoju.
— Kasa? W tym pokoju? Nie zauważyłem — szepnął pan Jones.
Nie zauważył, ponieważ kasa pomalowana była na biało, tak jak i ściany pokoju; a w dodatku stała zasunięta w ciemny kąt. Przytem pan Jones zbyt był zmęczony, wysiadłszy na brzeg, aby cośkolwiek zauważyć; ale Ricardo rozpoznał wnet charakterystyczną sylwetę. Gdybyż tak można było wierzyć że ten łup, zdobyty przez zdradę, obłudę i wszelkie inne niegodziwości Heysta — tam został umieszczony! Ale gdzietam! Ten przeklęty grat jest otwarty.
— Może kiedyś przechowywał tam łup — rozważał ponuro — ale teraz go tam niema.
— A jednak ten człowiek nie wybrał sobie tego domu na mieszkanie — zauważył pan Jones. — Ale, ale, co on mógł mieć na myśli, kiedy wspomniał o okolicznościach, które mu nie pozwalają umieścić nas w tamtym drugim domku? Pamiętasz jak to powiedział, Marcinie? To brzmiało jakoś tajemniczo.
Marcin, który pamiętał dobrze i rozumiał zdanie, związane bezpośrednio z obecnością tej dziewczyny, zawahał się chwilę nim odpowiedział:
— To taki podstępny kawał z jego strony; ale kawał nie z tych najgorszych. Te maniery w stosunku do nas, nie zadawanie żadnych pytań — to także podstępne kawały. Mówi się że człowiek jest stworzeniem ciekawem i tak też jest rzeczywiście; ale on się zachowuje jakby go nic nie obchodziło. Naturalnie że go obchodzą różne rzeczy, bo pocóżby wstawał, i łaził po nocy z cygarem, i medytował? To mi się nie podoba!
— Bardzo możliwe że on jest teraz na dworze, że obserwuje nasze światło i mówi sobie zupełnie to samo o naszem czuwaniu — wyrzekł z powagą zwierzchnik Ricarda.
— Tak, to możliwe, proszę pana; ale to są zanadto ważne rzeczy aby mówić o nich w ciemnościach. A nasze światło zupełnie jest na miejscu. Można je doskonale wytłumaczyć. Tu w tym domku pali się światło po nocy, ponieważ — no, ponieważ pan jest niezdrów. Niezdrów, proszę pana — otóż to właśnie; musi pan udawać chorego.
Ta myśl zaświtała nagle wiernemu giermkowi jako zbawczy środek, mający odsunąć jak najdalej spotkanie szefa z dziewczyną. Pan Jones przyjął tę radę nie poruszywszy się wcale: nie drgnęły nawet w jego oczodołach spokojne, nikłe światełka, które były jedyną oznaką życia w wycieńczonem ciele. Lecz Ricardo, wygłosiwszy zbawienną myśl, dojrzał w niej inne możliwości bardziej jeszcze celowe i mogące przynieść praktyczniejsze korzyści.
— Z pana wyglądem, proszę pana, pójdzie to dość łatwo — ciągnął równym głosem, jak gdyby nie było przerwy w jego wywodach; pełen szacunku ale i szczerości dążył z wielką prostotą do swego celu. — Wszystko co pan ma do roboty, to leżeć spokojnie. Zauważyłem wtedy na pomoście, że ten drab patrzył na pana z pewnem zdumieniem.
Przy tych słowach, które były naiwnym hołdem dla powierzchowności zwierzchnika, przywodzącej na myśl raczej grób niż łoże chorego — z tej strony twarzy pana Jonesa, która była wystawiona na mdłe światło świecy, ukazała się zmarszczka — głęboka, sięgająca od nosa aż do brody; był to milczący uśmiech. Ricardo rzucił na szefa ukośne spojrzenie i zauważył tę grę twarzy. Pokrzepiony na duchu, uśmiechnął się również z uznaniem:
— A tymczasem pan jest zdrów jak ryba — ciągnął dalej. — Słowo daję, gdybym się zaklął nie wiem na co, to i tak nikt nie uwierzy że pan nie jest chory. Musimy poświęcić dzień albo dwa, żeby rozejrzeć się w interesie i wymacać tego hipokrytę.
Ricardo patrzył wciąż na skrzyżowane swoje łydki. Zwierzchnik wyraził aprobatę martwym głosem:
— Może to i dobra myśl.
— Chińczyk, to głupstwo. Można go sprzątnąć każdej chwili.
Jedna z rąk Ricarda, spoczywająca dłonią do góry na złożonych nogach, wykonała szybkie pchnięcie, powtórzone przez olbrzymi cień ramienia bardzo nisko na ścianie. Ten gest przerwał czar bezruchu obejmującego pokój. Oczy sekretarza wpatrzyły się markotnie w ścianę, po której cień się zesunął. Każdego człowieka można unieszkodliwić, oświadczył Ricardo. Nie chodzi wcale o to co ten Chińczyk może zrobić, ale o wpływ jego obecności na postępowanie tego Szweda, którego los był przesądzony. Człowiek! I czemże jest człowiek? Równie łatwo można dźgnąć szwedzkiego barona, albo przedziurawić go kulą, jak każde inne stworzenie; ale tego właśnie należy unikać, póki nie będzie wiadomo gdzie ukrył łup.
— Nie zdaje mi się aby go wpakował do jakiejś dziury w swoim domu — dowodził Ricardo z prawdziwym niepokojem.
Nie. Dom może ulec pożarowi — wypadkiem, albo z powodu podpalenia — kiedy się śpi. A może Heyst schował łup pod domem — w jakiejś rozpadlinie, szczelinie, czy szparze? Coś szeptało jednak Ricardowi że tak nie jest. Napięcie umysłowego wysiłku pokryło mu czoło zmarszczkami. Skóra na jego głowie zdawała się poruszać wśród ciężkiej pracy, która polegała na denerwującem formułowaniu przypuszczeń.
— Za co pan ma człowieka — za niemowlę? — rzekł w odpowiedzi na zarzuty pana Jonesa. — Chcę wykombinować, cobym ja sam zrobił na jego miejscu. Nie zdaje mi się żeby był mędrszy ode mnie.
— A co myślisz o sobie?
Pan Jones zdawał się śledzić kłopoty towarzysza z rozbawieniem ukryłem pod pozorami martwego spokoju.
Ricardo puścił to pytanie mimo uszu. Plastyczna wizja łupu pochłaniała go całkowicie. Wspaniała wizja! Oto kilka niewielkich płóciennych worków, związanych cienkim sznurkiem; pod pękatą ich powierzchnią rysują się krążki monet — złotych, masywnych, ciężkich i tak łatwo przenośnych. A może łup został ukryty w stalowej kasie podręcznej z wyrytym na wieku ornamentem; lub też w czarnej mosiężnej skrzynce z uchem na wierzchu, napełnionej — czem? Bóg raczy wiedzieć. Może banknotami? Dlaczegóżby nie! Ten człowiek wracał do kraju, więc z pewnością musiało to być coś, z czem się wracać opłaci.
— I pewnie ukrył to gdzieś na dworze — gdziekolwiek bądź! — krzyknął Ricardo stłumionym głosem. — Pewno w lesie.
Otóż to właśnie! Chwilowy mrok zastąpił mętne światło pokoju, mrok zalegający las nocą; widać błysk latarni, przy której jakaś postać kopie u stóp drzewa. Obok niej druga postać trzyma latarnię — ha, postać kobieca! To ta dziewczyna!
Powściągliwy Ricardo stłumił przekleństwo — wyraz radości zmieszanej ze strachem. Czy Heyst ufa dziewczynie, czy jej niedowierza? Tak czy owak, z pewnością uczucia jego są krańcowe. Z kobietami nie można inaczej. Nie umiał wyobrazić sobie człowieka, któryby nie zaufał zupełnie kobiecie związanej z nim poufnym stosunkiem — i to jeszcze wobec specjalnych warunków w jakich ją zdobył i wobec zupełnej samotności; w tych okolicznościach żadne zwierzenia nie mogły się wydać niebezpiecznemi, ponieważ nie było nikogo przed kimby można je zdradzić. Poza tem w dziewięciu wypadkach na dziesięć mężczyzna ufa kobiecie. Ale mniejsza z tem, czy Heyst ufał dziewczynie, czy nie; na leżało zdać sobie sprawę, o ile jej obecność była korzystną lub szkodliwą dla ich planu. Oto pytanie!
Pokusa aby naradzić się ze zwierzchnikiem, aby porozmawiać o tej ważnej sprawie i usłyszeć jego zdanie — była zaiste wielka. Ricardo oparł się jej; ale konflikt uczuć, który musiał przeżyć samotnie, bardzo był gwałtowny i męczący. Kobieta jest w zagadnieniu wielkością nieobliczalną, nawet jeśli się ma pewne dane do snucia domysłów. A cóż dopiero, jeśli się jej nigdy na oczy nie widziało!
Choć myśli te przeleciały mu przez głowę z wielką szybkością, czuł że dłużej milczeć nie powinien. Rzekł więc natychmiast:
— Czy pan widzi nas obu przy łopatach, ryjących się w ziemi po całej tej przeklętej wyspie?
Pozwolił sobie na lekkie poruszenie ręki. Cień przeobraził je natychmiast w gest zamaszysty.
— Niezbyt miła perspektywa, mój Marcinie — szepnął szef obojętnie.
— Nie wolno nam się zniechęcać — w tem rzecz — odparł wierny giermek. — I jeszcze po tem wszystkiem co musieliśmy wycierpieć w łodzi; no, toby było doprawdy...
Nie mógł znaleźć odpowiedniego wyrażenia. Z wielkim spokojem — wierny a jednocześnie przebiegły — napomknął niewyraźnie o nadziei, która mu zaświtała.
— Z pewnością znajdzie się coś, co naprowadzi nas na jakiś ślad; do tego interesu nie można się brać gwałtownie. Już niech się pan na mnie spuści, potrafię wywąchać każdą poszlakę, jaka się tylko nadarzy; ale pan musi postępować z nim bardzo układnie. A co do reszty, niech mi pan zaufa.
— No dobrze; ale pytam się siebie na co ty liczysz.
— Na nasze szczęście — rzekł wierny Ricardo. — Niechże pan nic przeciw szczęściu nie mówi! Toby mogło przynieść nam pecha.
— Przesądny idjota z ciebie. No, dobrze, nie powiem ani słowa.
— Doskonale. Niech pan nawet nie myśli o szczęściu z lekceważeniem. Z niem żartować nie można.
— Tak, szczęście to delikatna rzecz — potwierdził pan Jones sennym szeptem.
Nastąpiło krótkie milczenie, które przerwał Ricardo dyskretnym i badawczym głosem:
— Kiedy już mówimy o szczęściu, zdaje mi się że dałoby się go wciągnąć do gry z panem — partja pikiety na dwie osoby, albo écarté — nibyto że pan jest słaby i nie wychodzi — dla miłego przepędzenia czasu. Kto wie, może on należy do tych, co to się zapalają przy kartach.
— Czy to podobne do prawdy? — rzekł chłodno zwierzchnik. — Weźmy pod uwagę to co wiemy o jego życiu — choćby ten stosunek do wspólnika.
— Ma pan rację. To zimna bestja — zimna, nieludzka.
— I powiem ci jeszcze jedno. Nie sądzę aby on pozwolił się obedrzeć. Nie mamy do czynienia z głupim młodzikiem, którego można za nos wodzić, szydząc z niego albo schlebiając mu, a koniec końców go zastraszyć. To jest wytrawny człowiek.
Ricardo przyznał szefowi zupełną słuszność. Ale miał na myśli grę w karty na małą skalę, poprostu aby zaprzątnąć tem wroga, podczas kiedy on, Ricardo, będzie miał wolne pole do przeszpiegów.
— Mógłby pan nawet przegrać do niego trochę pieniędzy — poddał.
— Mógłbym.
Ricardo zamyślił się chwilę.
— Wygląda mi też na takiego, co to stanie dęba w chwili kiedy nikt się tego nie będzie spodziewał. Co pan o tem myśli? Prawda że stanie dęba? To znaczy, jeżeli go coś zaniepokoi. Prędzej stanie dęba niż drapnie — co?
Pan Jones odpowiedział natychmiast, ponieważ znał dobrze swoistą gwarę wiernego towarzysza.
— O, z pewnością! — z pewnością.
— Cieszę się że pan się ze mną zgadza. To zmyślna bestja i nie trzeba żeby coś zwąchał, póki się nie wywiem gdzie trzyma kabzę. A potem...
Ricardo zamilkł w złowrogim spokoju. Nagle podniósł się szybko i spojrzał z góry na szefa z posępnem roztargnieniem. Pan Jones nie poruszył się wcale.
— Jedna rzecz bardzo mnie gryzie — zaczął Ricardo zniżonym głosem.
— Tylko jedna? — przypłynęła cicha odpowiedź od postaci wyciągniętej nieruchomo na łóżku.
— Ta jedna rzecz gryzie mnie więcej niż wszystkie inne razem wzięte.
— Oho, to coś ważnego.
— Pewnie że to jest ważne. Chodzi mi o to — jak pan się czuje na wnątrzu, proszę pana? Czy nie zanosi się u pana na nudy? Ja wiem że te napady to przychodzą ni stąd ni zowąd; ale chyba pan może powiedzieć...
— Osioł jesteś, mój Marcinie.
Markotna twarz sekretarza rozjaśniła się.
— Doprawdy, panie? To dobrze, cieszę się z tego — to znaczy póki pan nie cierpi na nudy. Toby było na nic, proszę pana.
Ricardo rozchełstał koszulę na piersiach i podwinął rękawy aby się trochę ochłodzić. Bosemi nogami przesunął się bez szmeru przez pokój w kierunku świecy, przyczem cień jego głowy i ramion rósł za nim coraz bardziej na przeciwległej ścianie, do której była zwrócona twarz „zwykłego sobie Jonesa“. Ricardo przekręcił głowę wtył kocim ruchem i spojrzał na chude plecy widma leżącego na łóżku, poczem zdmuchnął świecę.
— Właściwie mówiąc, mój Marcinie, jest mi dosyć wesoło — rzekł pan Jones w ciemnościach.
Usłyszał klaśnięcie dłonią w udo i rozradowany okrzyk swego giermka:
— Brawo! Tak, to rozumiem, proszę pana!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.