Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dząc z niego albo schlebiając mu, a koniec końców go zastraszyć. To jest wytrawny człowiek.
Ricardo przyznał szefowi zupełną słuszność. Ale miał na myśli grę w karty na małą skalę, poprostu aby zaprzątnąć tem wroga, podczas kiedy on, Ricardo, będzie miał wolne pole do przeszpiegów.
— Mógłby pan nawet przegrać do niego trochę pieniędzy — poddał.
— Mógłbym.
Ricardo zamyślił się chwilę.
— Wygląda mi też na takiego, co to stanie dęba w chwili kiedy nikt się tego nie będzie spodziewał. Co pan o tem myśli? Prawda że stanie dęba? To znaczy, jeżeli go coś zaniepokoi. Prędzej stanie dęba niż drapnie — co?
Pan Jones odpowiedział natychmiast, ponieważ znał dobrze swoistą gwarę wiernego towarzysza.
— O, z pewnością! — z pewnością.
— Cieszę się że pan się ze mną zgadza. To zmyślna bestja i nie trzeba żeby coś zwąchał, póki się nie wywiem gdzie trzyma kabzę. A potem...
Ricardo zamilkł w złowrogim spokoju. Nagle podniósł się szybko i spojrzał z góry na szefa z posępnem roztargnieniem. Pan Jones nie poruszył się wcale.
— Jedna rzecz bardzo mnie gryzie — zaczął Ricardo zniżonym głosem.
— Tylko jedna? — przypłynęła cicha odpowiedź od postaci wyciągniętej nieruchomo na łóżku.
— Ta jedna rzecz gryzie mnie więcej niż wszystkie inne razem wzięte.
— Oho, to coś ważnego.
— Pewnie że to jest ważne. Chodzi mi o to — jak pan się czuje na wnątrzu, proszę pana? Czy nie