Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nas na jakiś ślad; do tego interesu nie można się brać gwałtownie. Już niech się pan na mnie spuści, potrafię wywąchać każdą poszlakę, jaka się tylko nadarzy; ale pan musi postępować z nim bardzo układnie. A co do reszty, niech mi pan zaufa.
— No dobrze; ale pytam się siebie na co ty liczysz.
— Na nasze szczęście — rzekł wierny Ricardo. — Niechże pan nic przeciw szczęściu nie mówi! Toby mogło przynieść nam pecha.
— Przesądny idjota z ciebie. No, dobrze, nie powiem ani słowa.
— Doskonale. Niech pan nawet nie myśli o szczęściu z lekceważeniem. Z niem żartować nie można.
— Tak, szczęście to delikatna rzecz — potwierdził pan Jones sennym szeptem.
Nastąpiło krótkie milczenie, które przerwał Ricardo dyskretnym i badawczym głosem:
— Kiedy już mówimy o szczęściu, zdaje mi się że dałoby się go wciągnąć do gry z panem — partja pikiety na dwie osoby, albo écarté — nibyto że pan jest słaby i nie wychodzi — dla miłego przepędzenia czasu. Kto wie, może on należy do tych, co to się zapalają przy kartach.
— Czy to podobne do prawdy? — rzekł chłodno zwierzchnik. — Weźmy pod uwagę to co wiemy o jego życiu — choćby ten stosunek do wspólnika.
— Ma pan rację. To zimna bestja — zimna, nieludzka.
— I powiem ci jeszcze jedno. Nie sądzę aby on pozwolił się obedrzeć. Nie mamy do czynienia z głupim młodzikiem, którego można za nos wodzić, szy-