Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciągu jak łagodne, kocie mruczenie o warczącym podkładzie.
— Pan mię doprawdy zadziwia! Tak jak on postępują właśnie wszyscy oswojeni — zwykli, światowi hipokryci. Kiedy chodzi o łup, który mają tuż pod nosem, ani jeden rąk przy sobie nie utrzyma. I wcale ich nie ganię. Tylko cholera mnie bierze, gdy patrzę na ich sposoby. Niechże pan sobie przypomni, jak to on pozbył się tego swego przyjaciela. Wysłać człowieka żeby z zimna zdechł na płuca — to taki typowy kawał tych oswojonych drabów. I pan mi powie, proszę pana, że człowiek zdolny do czegoś podobnego nie zgarnął wszystkiego co wpadło mu w ręce? — cichaczem, jak hipokryta? A co znaczył ten cały węglowy interes? Te oswojone gagatki urządzają zawsze takie kawały; to hipokryzja — nic więcej. Nie, nie, proszę pana! Musimy wyciągnąć z niego wszystko na czysto. To jest nasze zadanie; i wcale nie takie proste jakby się zdawało. Przypuszczam że pan przypatrzył się tej robocie ze wszystkich stron, zanim się pan na nią zdecydował.
— Nie. — Ledwie można było dosłyszeć głos pana Jonesa, który patrzył gdzieś przed siebie, wyciągnięty na swem legowisku. — Nie myślałem dużo o tem. Nudziłem się.
— Właśnie — okropnie się pan nudził. Byłem już doprawdy w rozpaczy tego dnia po południu, kiedy ten brodacz, ten zbzikowany hotelarz zaczął mi rozpowiadać o tym człowieku. To był czysty przypadek. No i dostaliśmy się tutaj, a trzeba przyznać że byliśmy już jedną nogą na tamtym świecie. Czuję się jeszcze jak flak — ale co mi tam, jego kabza zapłaci nam za wszystko.