Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

może być nieprzenikniony. Roi się wszędzie od takich baronów.
— Nie wiem czy on jest znów tak bardzo oswojony — zauważył półgłosem pan Jones grobowym tonem.
— Co pan chce przez to powiedzieć? Naturalnie że to nie zmokła kura. I nie mógłby go pan zahipnotyzować, jak to pan robił z niejednym południowcem i z różnymi innymi oswojonymi obywatelami, kiedy trzeba ich było wciągnąć do gry.
— Na to nie masz co liczyć — mruknął poważnie „zwykły sobie Jones“.
— Nie liczę, proszę pana, choć pan ma nadzwyczajną siłę w oku. To fakt.
— Powiedz że mam nadzwyczajną cierpliwość — zauważył sucho pan Jones.
Mętny uśmiech przewinął się po wąsach wiernego Ricarda, który trzymał wciąż głowę spuszczoną.
— Nie chciałbym zanadto pana nudzić; ale ten interes nie jest podobny do żadnego z tych, któreśmy razem robili.
— Może i nie. W każdym razie cieszmy się tem przekonaniem.
Znużenie monotonją życia odbiło się w tonie tego względnego potwierdzenia. Szarpnęło to nerwami pełnego nadziei Ricarda.
— Pomyślmy nad tem jak się zabrać do roboty — odparł z pewną niecierpliwością. — Chytra z niego sztuka. Niech pan tylko sobie przypomni, jak urządził tego swego kolegę. Słyszał pan kiedy o takiej podłości? A obłuda tej bestji — plugawa, tchórzowska obłuda!
— Tylko nie puszczaj się na morały, mój Marcinie — przestrzegł go pan Jones. — O ile rozumiem tę historję opowiedzianą przez niemieckiego hotelarza,