Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tyłem do światła. W tej pozycji jego oczodoły z nagromadzonym w nich cieniem sprawiały wrażenie zupełnie pustych. Gdy zaczął mówić, widmowy głos miał do przebycia tylko kilka cali aby przeniknąć wprost do lewego ucha Ricarda.
— Dlaczego nic nie mówisz teraz, kiedyś mnie już rozbudził?
Chiałbym wiedzieć, czy też pan spał tak mocno jakby się zdawało — rzekł niewzruszony Ricardo.
— I ja chciałbym wiedzieć — powtórzył pan Jones. — W każdym razie odpoczywałem sobie spokojnie.
— Jakto, proszę pana — wyszeptał przestraszony Ricardo — pan mi przecież nie powie, że pan zaczyna się nudzić?
— Nie.
— To doskonale! — Sekretarz odetchnął z ulgą. — Niema do tego powodu, mogę pana zapewnić — szepnął poważnie. — Wszystko, byle nie to! Jeżeli nic przez chwilę nie mówiłem, to nie dlatego żeby nie było bardzo wiele do gadania. Mamy tego aż nadto.
— Co ci się stało? — szepnął zwierzchnik. — Czyżbyś się skłaniał do pesymizmu?
— Ja? Nie, proszę pana. Nie należę do tego gatunku. Może pan mnie zwymyślać, jeśli się panu podoba, ale pan wie bardzo dobrze że nie jestem kraczącym krukiem. — Ricardo zmienił ton. — Jeśli nic nie mówiłem przez chwilę, to dlatego że medytowałem nad tym Chińczykiem.
— Doprawdy? Szkoda czasu mój Marcinie. Chińczyka przeniknąć nie można.
Ricardo przyznał że może to i prawda. Ale przecież nie chodzi im o Chińczyka, choćby i najbardziej tajemniczego; a taki szwedzki baron nie jest i nie