Zwycięstwo (Conrad)/Część III/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX

Tej nocy Lena obudziła się — pierwszy raz w nowem swem życiu — z poczuciem że jest pozostawiona samej sobie. Ocknęła się z przykrego snu o rozstaniu z Heystem — rozstaniu z niewytłumaczonych powodów — i nie odczuła ulgi w chwili obudzenia. Rozpaczliwe uczucie samotności wciąż trwało. I rzeczywiście była sama. Przekonała się o tem w świetle lampki nocnej, palącej się mętnie i tajemniczo jak we śnie; ale to była rzeczywistość. Lena bardzo się przestraszyła.
W mig znalazła się przy zasłonie wiszącej u drzwi i podniosła ją spokojną ręką. Wobec warunków ich życia na Samburanie podglądanie byłoby rzeczą bezsensowną i nie leżało przytem w jej charakterze. Nie powodowała nią ciekawość ale prawdziwy niepokój — dalszy ciąg rozpaczy i lęku odczutych we śnie. Nie mogło być jeszcze bardzo późno. Światło latarni paliło się jasno, rzucając na podłogę i ściany czarne, szerokie pasy cienia. Lena nie zdążyła sobie jeszcze uświadomić czy spodziewa się zobaczyć Heysta, gdy ujrzała go odrazu, stojącego przy stole, w piżamie, tyłem do drzwi. Weszła boso bez najmniejszego szelestu i puściła zasłonę, która opadła za nią. W postawie Heysta było widocznie coś charakterystycznego, bo rzekła prawie szeptem:
— Ty czegoś szukasz?
Nie mógł słyszeć jej przedtem; mimo to nie drgnął na ten szept niespodziany. Wsunął tylko z powrotem szufladę i nie spojrzawszy nawet przez ramię, rzekł spokojnie, tak reagując na jej obecność, jak gdyby zdawał sobie sprawę ze wszystkich poprzednich jej ruchów:
— Słuchaj, czy jesteś pewna że Wang nie przechodził dziś wieczorem przez ten pokój?
— Wang? Kiedy?
— Po zostawieniu na schodach latarni.
— O nie. Pobiegł prędko. Patrzyłam za nim.
— A może przedtem — wówczas gdy byłem jeszcze z tymi podróżnymi? Co? Jak ci się zdaje?
— Chyba nie. Wyszłam na werandę zaraz po zachodzie słońca i siedziałam póki nie wróciłeś.
— Mógł wpaść na chwilę do pokoju przez tylną werandę.
— Nic tu nie było słychać — rzekła. — A o co ci chodzi?
— Naturalnie że mogłaś nie usłyszeć. On umie być cichy jak cień, kiedy mu na tem zależy. Zdaje mi się że potrafiłby wykraść poduszki z pod naszych głów. Mógł tu być także i przed dziesięciu minutami.
— Co cię obudziło? Czyś słyszał jakiś hałas?
— Nie umiem tego powiedzieć. I zwykle się tego nie wie; ale chyba nie było żadnego hałasu. Zdaje mi się że masz sen lżejszy ode mnie. Hałas, któryby mnie obudził, byłby obudził cię także. Starałem się zachowywać jak najciszej. Co cię obudziło?
— Nie wiem — może to był sen. Obudziłam się z płaczem.
— A co ci się śniło?
Heyst zwrócił się w jej stronę z ręką opartą o stół. Jego okrągła, goła głowa tkwiła na potężnym karku siłacza. Lena nic nie odpowiedziała, jakby nie zauważyła pytania.
— Czego szukasz? — spytała z kolei poważnie.
Ciemne jej włosy, zaczesane gładko do tyłu, splecione były na noc w dwa grube warkocze. Heyst zauważył harmonijny kształt jej czoła, dostojną jego szerokość i matową biel. Było to czoło stworzone do rzeźby. Zachwyt zmącił na chwilę myśli Heysta. Wydało mu się że jego odkrycia dotyczące tej dziewczyny są niewyczerpane — i następują w chwilach najmniej do tego odpowiednich.
Miała na sobie tylko bawełniany sarong tkany w ręku — jeden z nielicznych sprawunków Heysta, kupiony przed laty na Celebesie, gdzie wyrabiają te tkaniny. Przypomniał sobie o jego istnieniu dopiero po przybyciu Leny i wynalazł go na dnie starej skrzyni z drzewa sandałowego, którą kupił jeszcze przed zawiązaniem spółki z Morrisonem. Lena prędko się nauczyła zawijać się szczelnie w sarong aż po pachy, jak to czynią malajskie dziewczęta, idąc kąpać się w rzece. Barki jej i ramiona były nagie; jeden z warkoczy, zwisający z przodu, wyglądał prawie czarno na tle białej skóry. Ponieważ była wyższa od przeciętnych Malajek, sarong sięgał jej wysoko nad kostki. Stanęła w pół drogi między stołem a kotarą; nagie jej stopy połyskiwały jak marmur na pogrążonej w cieniu macie zaścielającej podłogę. Spadzistość oświetlonych bark, silne i piękne linje ramion zwisających wzdłuż ciała miały przy jej nieruchomości coś posągowego — czar dzieła sztuki tętniącego życiem. Nie była bardzo wysoka — Heyst nazywał ją z początku w myślach „tą biedną dziewczynką“ — ale wyzwolona z nędznej banalności białej, estradowej sukni, zawinięta w proste fałdy sarongu, miała w kształcie i proporcjach ciała coś co przywodziło na myśl, że postać jej jest zmniejszoną kopją posągu nadnaturalnej wielkości.
Posunęła się o krok naprzód.
— Czego szukasz? — spytała znowu.
Heyst odwrócił się tyłem do stołu. Czarne pasy mroku na podłodze i ścianach, zbiegające się na suficie w plamę cienia, obejmowały ich jak pręty klatki.
Teraz z kolei Heyst puścił pytanie mimo uszu.
— Mówisz że obudziłaś się przestraszona? — zapytał.
Podeszła do niego — egzotyczna a jednak tak bliska; biała jej twarz i ramiona na tle malajskiego sarongu robiły wrażenie, że się przebrała dla zabawy. Ale twarz jej była poważna.
— Nie! — odrzekła. — Obudziłam się w rozpaczy. Śniło mi się że ciebie przy mnie niema i nie mogłam zrozumieć dlaczego odszedłeś! Okropny sen — pierwszy odkąd —
— Nie wierzysz przecież w sny, prawda? — spytał Heyst.
— Znałam raz kobietę, która w sny wierzyła. A przynajmniej tłumaczyła ludziom co znaczą sny — za szylinga.
— Czy poszłabyś do niej teraz zapytać co ten sen znaczy? — spytał Heyst żartobliwie.
— Mieszkała w Camberwell. To była wstrętna stara baba.
Heyst zaśmiał się z pewnym niepokojem.
— Sny to głupstwo, moje dziecko; radbym tylko wiedzieć co znaczą rzeczy, które dzieją się na jawie podczas gdy śpimy.
— Znikło ci coś z tej szuflady — rzekła stanowczo.
— Z tej albo innej. Zaglądałem już do wszystkich pokolei i wróciłem do tej, jak to zwykle kiedy się czegoś szuka. Trudno mi uwierzyć świadectwu własnych oczu; ale niema tego czego szukam. A ty, Leno, czy jesteś pewna, że —
— Nie tknęłam w tym domu niczego, czegobyś mi sam nie dał.
— Leno! — krzyknął.
Uraziło go tłumaczenie się z zarzutu, którego jej nie postawił. Odpowiedź jej mogła była wyjść z ust służącej — osoby zależnej i podlegającej podejrzeniom — a w każdym razie kogoś zupełnie obcego. Rozgniewało go to haniebne nieporozumienie; doznał zawodu, że nie odczuła jakie miejsce wyznaczył jej tajemnie w myślach.
— Właściwie jesteśmy sobie obcy — pomyślał.
A potem żal mu się jej zrobiło. Rzekł spokojnie:
— Chciałem zapytać, czy jesteś pewna że Chińczyk nie wślizgnął się do pokoju dziś wieczorem?
— Podejrzewasz go? — spytała, marszcząc brwi.
— Niema tu nikogo innego, kogobym mógł podejrzewać. Nie mylę się z pewnością.
— A ty nie chcesz mi powiedzieć co zginęło? — zapytała spokojnie, jak gdyby stwierdzając jakiś fakt.
Heyst tylko słabo się uśmiechnął.
— Nic bardzo cennego, jeśli chodzi o wartość — odparł.
— Myślałam że chodzi o pieniądze — rzekła.
— Pieniądze? — wykrzyknął Heyst, jakby to przypuszczenie było zupełnie niesłychane. Tak ją to zdumiało, że pośpieszył dodać: — Naturalnie że jest w domu trochę pieniędzy — tu w tem biurku, w lewej szufladzie. Otwarta; łatwo ją można wyciągnąć. Jest tu skrytka, której ścianka w głębi się obraca; bardzo prosta skrytka, jeśli się zna jej sekret. Odkryłem ją przypadkiem i trzymam tam nasz zapas funtów. Widzisz, ten skarb nie jest aż tak wielki, żeby trzeba było jaskini na jego przechowanie.
Urwał, roześmiał się bardzo cicho i odwzajemnił spokojne jej spojrzenie.
— Drobne srebrne pieniądze, trochę guldenów i dolarów, trzymam zawsze w tej niezamkniętej lewej szufladzie. Nie wątpię ani na chwilę że Wang wie o tem; ale on nie jest złodziejem i właśnie dlatego — Nie, Leno, to co mi zginęło, to nie złoto ani klejnoty — i stąd ten fakt jest ciekawy; zniknięcie pieniędzy nie byłoby wcale zajmujące.
Odetchnęła głęboko z ulgą, usłyszawszy że nie chodzi o pieniądze. Wielkie zainteresowanie malowało się na jej twarzy, ale powstrzymała się od pytań. Obdarzyła go tylko głębokim, promiennym uśmiechem.
— Ponieważ nie ja to wzięłam, więc nikt inny tylko Wang. Powinieneś go zmusić do oddania ci tego.
Heyst nie odrzekł nic na ten naiwny i praktyczny wniosek, gdyż przedmiotem, który znikł z szuflady, był rewolwer.
Tę broń ciężkiego kalibru miał od wielu lat i nie użył jej ani razu. Od chwili gdy meble londyńskie przyjechały na Samburan, rewolwer spoczywał zawsze w tej samej szufladzie. Istotnem niebezpieczeństwem dla Heysta nie było to, które mógł odeprzeć mieczem lub kulą. Z drugiej zaś strony ani jego obejście, ani też powierzchowność nie zachęcały do lekkomyślnych zaczepek.
Nie potrafiłby wytłumaczyć, z jakiego powodu wstał w nocy i zajrzał do tej szuflady. Porwał się ze snu nagle, co mu się nigdy nie zdarzało. Ocknął się, siedząc na łóżku, i odrazu poczuł się zupełnie trzeźwym. Lena spoczywała u jego boku z twarzą zwróconą do ściany; niewyraźna jej postać bardzo była kobieca w niepewnem świetle lampki. Leżała zupełnie bez ruchu.
O tej porze roku moskity nie dokuczały na Samburanie i muślinowe zasłony były podniesione. Heyst spuścił nogi z łóżka i stanął na podłodze, zanim jeszcze zdał sobie sprawę że ma zamiar wstać. Nie wiedział czemu to robi. Nie chciał obudzić Leny i lekkie skrzypnięcie szerokiego łoża wydało mu się bardzo głośne. Odwrócił się niespokojnie, myśląc że Lena się poruszy; ale nawet nie drgnęła. Gdy tak patrzył na nią, ujrzał w myśli siebie samego, leżącego obok niej w głębokim śnie i — odczuł to pierwszy raz w życiu — zupełnie bezbronnego. To nawskroś nowe odczucie niebezpieczeństw grożących we śnie sprawiło, że pomyślał nagle o rewolwerze. Opuścił pokój bezgłośnemi krokami. Kotara którą podniósł, przechodząc, wydała mu się bardzo lekką, a drzwi od werandy były szeroko otwarte na czarność nocy, gdyż niski okap dachu zasłaniał światło gwiazd. Ta lekkość zasłony, te drzwi otwarte naoścież, wzbudziły w nim uczucie że jest narażony na niebezpieczeństwo — jakie, nie umiałby powiedzieć. Wyciągnął szufladę. Widok pustego jej wnętrza przerwał mu wątek rozmyślań. Mruknął do siebie wobec tego oczywistego faktu:
— Niemożliwe! Musi być gdzieindziej.
Usiłował przypomnieć sobie, gdzie schował broń; ale zawiodły go podszepty pamięci pobudzonej tym wysiłkiem. Przeszukując każdy kącik i każdą skrytkę, w której mógł się zmieścić rewolwer, doszedł powoli do przekonania, że go nie było w tym pokoju. Nie było go także i w drugim. Cały domek składał się z dwóch pokoi i obszernych werand biegnących naokoło. Heyst wyszedł na werandę.
— To z pewnością Wang — rozmyślał, patrząc w noc. — Przywłaszczył go sobie w jakimś celu.
Nic nie przeszkadzało temu upiornemu Chińczykowi zmaterjalizować się każdej chwili u stóp schodów czy gdzieindziej i powalić go niezawodnym, śmiertelnym strzałem. Niebezpieczeństwo groziło tak nieuniknione, że nie warto było się nad niem zastanawiać, tak samo jak nad niepewnością ludzkiego życia wogóle. Heyst rozmyślał o tej nieprzewidzianej groźbie. Od jak dawna już życie jego zależało od szczupłego, żółtego palca, spoczywającego na cynglu? Oczywiście, jeśli Chińczyk w tym właśnie celu ściągnął rewolwer.
— Strzelić — i zagarnąć po mnie wszystko — pomyślał Heyst. — Jakie to proste! — Jednak czuł w sobie wyraźną niechęć do posądzania tego hodowcy roślin o zbrodnicze zamiary.
— Nie, to nie dlatego. Przecież Wang byłby mógł zrobić to każdej chwili w ciągu ostatniego roku, albo i jeszcze dawniej.
Heyst opierał się dotychczas na przypuszczeniu, że Wang przywłaszczył sobie rewolwer podczas jego nieobecności na wyspie; ale teraz zmienił nagle zapatrywanie. Zbudziła się w nim niezbita pewność, że rewolwer mógł być wzięty dopiero późno w dzień a może i dziś w nocy. Naturalnie, tylko Wang mógł to zrobić. Ale dlaczego? Zatem do tej chwili nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Wszystko to czekało go jeszcze.
— Trzyma teraz w ręku moje życie — myślał Heyst bez szczególnego podniecenia.
Uczuciem, którego doznawał, była ciekawość. Pogrążył się w dociekaniach; zdawało mu się że się zastanawia nad osobliwem niebezpieczeństwem grożącem jakiejś innej osobie. Ale nawet i ten rodzaj zainteresowania opuszczał go już zwolna, kiedy, spojrzawszy na lewo, zobaczył jak zwykle zarysy domków majaczące w ciemnościach i przypomniał sobie o przybyciu łodzi ze spragnionymi podróżnymi. Wang nie ważyłby się na taką zbrodnię w obecności innych białych ludzi. Był to przykład „bezpieczeństwa polegającego na liczbie“, które to bezpieczeństwo niebardzo jakoś trafiało Heystowi do przekonania.
Wrócił do pokoju w ponurem usposobieniu i stanął nad pustą szufladą, pogrążony głęboko w przykrych myślach. Postanowił właśnie że ani słowa Lenie o tem wszystkiem nie powie, gdy usłyszał za sobą jej głos. Zaskoczyło go to, ale wbrew pierwszemu impulsowi nie odwrócił się natychmiast, obawiając się że mogłaby wyczytać troskę z jego twarzy. Tak, to go zaskoczyło; i z tego właśnie powodu rozmowa nie potoczyła się właściwie tak, jak byłby ją poprowadził, gdyby był przygotowany na to nagłe zapytanie. Należało odpowiedzieć natychmiast: „Nic mi nie brakuje“. Fatalnie się stało, że dopuścił do tego pytania. Uciął rozmowę, mówiąc lekkim tonem:
— To przedmiot bardzo małej wartości. Nie kłopocz się tem — nie warto. Najlepiej idź i połóż się spać, Leno.
Odwróciła się niechętnie i spytała dopiero we drzwiach:
— A ty?
— Chyba wypalę jeszcze cygaro na werandzie. Nie chce mi się spać na razie.
— Ale nie siedź długo.
Nic nie odpowiedział. Zobaczyła że stoi nieruchomo ze zmarszczonemi brwiami i puściła zwolna zasłonę.
Heyst rzeczywiście zapalił cygaro, nim wyszedł ponownie na werandę. Wyjrzał z pod niskiego okapu, aby poznać po gwiazdach czy noc już mija. Ale posuwała się bardzo wolno. Nie miał pojęcia dlaczego tak go to podrażniło, niczego przecież od świtu nie oczekiwał, lecz wszystko naokoło niego stało się bezsensowne i niepewne, a przytem nagliło go niewyraźnie do wypełnienia jakichś zobowiązań, nie dając mu żadnych wytycznych. Odczuwał gniewną pogardę dla swego położenia. Zewnętrzny świat rzucił się na niego. Heyst nie wiedział, co właściwie zawinił aby ściągnąć na siebie tę biedę, tak jak nie wiedział, co dało powód do ohydnej potwarzy o jego postępowaniu z biednym Morrisonem. Nie mógł o tem zapomnieć. Potwarz ta dosięgła uszu człowieka, któremu potrzeba było absolutnej wiary w prawość swego postępowania.
— A ona nawpół wierzy w tę ohydę — rozmyślał w beznadziejnem upokorzeniu.
Ten moralny cios, zadany z tyłu, pozbawił go sił do pewnego stopnia, jak gdyby to była rana fizyczna. Nie chciało mu się nic robić; ani pociągnąć do odpowiedzialności Wanga w sprawie rewolweru, ani też wybadać nieznajomych przybyszów kim są i jakim sposobem znaleźli się na wyspie. Rzucił daleko w noc żarzące się cygaro. Ale Samburan nie był już pustelnią, gdzie mógł puszczać wodze wszystkim nastrojom. Ognistą parabolę, którą zakreślił w powietrzu rzucony niedopałek, zauważono na innej werandzie, odległej o jakie dwadzieścia jardów. Jako ważną oznakę zakarbował to sobie obserwator, którego zmysły łaknęły chciwie faktów i który doprowadził się do stanu takiej czujności, że słyszał prawie jak trawa rośnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.