Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wykombinować, cobym ja sam zrobił na jego miejscu. Nie zdaje mi się żeby był mędrszy ode mnie.
— A co myślisz o sobie?
Pan Jones zdawał się śledzić kłopoty towarzysza z rozbawieniem ukryłem pod pozorami martwego spokoju.
Ricardo puścił to pytanie mimo uszu. Plastyczna wizja łupu pochłaniała go całkowicie. Wspaniała wizja! Oto kilka niewielkich płóciennych worków, związanych cienkim sznurkiem; pod pękatą ich powierzchnią rysują się krążki monet — złotych, masywnych, ciężkich i tak łatwo przenośnych. A może łup został ukryty w stalowej kasie podręcznej z wyrytym na wieku ornamentem; lub też w czarnej mosiężnej skrzynce z uchem na wierzchu, napełnionej — czem? Bóg raczy wiedzieć. Może banknotami? Dlaczegóżby nie! Ten człowiek wracał do kraju, więc z pewnością musiało to być coś, z czem się wracać opłaci.
— I pewnie ukrył to gdzieś na dworze — gdziekolwiek bądź! — krzyknął Ricardo stłumionym głosem. — Pewno w lesie.
Otóż to właśnie! Chwilowy mrok zastąpił mętne światło pokoju, mrok zalegający las nocą; widać błysk latarni, przy której jakaś postać kopie u stóp drzewa. Obok niej druga postać trzyma latarnię — ha, postać kobieca! To ta dziewczyna!
Powściągliwy Ricardo stłumił przekleństwo — wyraz radości zmieszanej ze strachem. Czy Heyst ufa dziewczynie, czy jej niedowierza? Tak czy owak, z pewnością uczucia jego są krańcowe. Z kobietami nie można inaczej. Nie umiał wyobrazić sobie człowieka, któryby nie zaufał zupełnie kobiecie związanej z nim poufnym stosunkiem — i to jeszcze wobec specjalnych warun-