Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dość przebiegli aby zdać sobie sprawę, że puścili się na tę awanturę nie zbadawszy dostatecznie szczegółów. Postać samotnego człowieka pozbawionego wszelkiej opieki, olbrzymia i fascynująca, bezbronna wśród morza, majaczyła w oddali, zapełniając całe pole ich widzenia. Zdawało się że nie potrzebują zastanawiać się nad niczem. Schomberg mówił: „Trzech na jednego“.
Ale teraz sprawa nie przedstawiała się tak prosto właśnie wskutek tej samotności, która była jak gdyby zbroją tego człowieka. Uczucie, które wierny giermek wyraził po swojemu: „I cóż nam to pomogło że znaleźliśmy się tutaj“ — przyjął szef, milcząc, do wiadomości. „Nietrudno wypruć człowiekowi flaki, albo wywiercić w nim dziurę, czy jest sam czy nie — rozważał Ricardo cichym, poufnym tonem — ale — “
— On nie jest sam — rzekł słabym głosem pan Jones, ułożywszy się jak do snu. — Nie zapominaj o tym Chińczyku.
Ricardo drgnął zlekka.
— Aha — hm, ten Chińczyk!
Ricardo już, już postanowił zwierzyć się z obecności dziewczyny; ale nie! nic nie powie. Pragnął aby szef pozostał niewzruszony i spokojny. W związku z tą dziewczyną roiły się w jego mózgu mętne myśli, których nie miał odwagi jasno sobie uświadomić. Taka dziewczyna, to nie może być nic szczególnego. Nastraszy się ją. Są także i inne możliwości. A sprawę Chińczyka można otwarcie z szefem roztrząsać.
— Myślałem właśnie, proszę pana, tak a tak — ciągnął z powagą. — Mamy tu tego człowieka. To głupstwo; jeżeli nie będzie grzeczny, możemy zamknąć mu buzię. To nic trudnego. Ale poza tem jest łup. Nie nosi go przecież w kieszeni.