Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zwrócił się z tem oświadczeniem do swego zwierzchnika. Gdy mały płomyk w kształcie sztyletu rozproszył jako tako ciemność, w odległym kącie pokoju ukazał się pan Jones wyciągnięty na łóżku polowem. Podróżna derka zakrywała szczupłą jego postać aż po głowę; druga derka zwinięta w rulon służyła za poduszkę. Ricardo przykucnął ze skrzyżowanemi nogami na podłodze, tuż przy niskiem łóżku, tak że pan Jones — który nie spał może tak bardzo głęboko — otworzywszy oczy, ujrzał twarz sekretarza, umieszczoną wygodnie na poziomie swojej twarzy.
— No? Co takiego? Nie powinieneś dziś spać? Ale dlaczego mnie spać nie dajesz? Idź do djabła i nie zawracaj mi głowy.
— Obudziłem pana, bo tamten drab nie śpi — tylko dlatego. Bodajbym zdechł, jeśli tam czegoś nie knuje! Co on w tem ma, żeby rozmyślać tak po nocy?
— Skąd wiesz o tem?
— Wychodził na dwór, proszę pana — spacerował późno w nocy. Widziałem to na własne oczy.
— Ale skąd wiesz, że wstał aby rozmyślać? — spytał pan Jones. — Mogło go zbudzić coś innego — naprzykład ból zębów. Pewno przyśniło ci się to wszystko, tak mi się coś zdaje. Czy nie starałeś się zasnąć?
— Nie proszę pana. Nawet nie starałem się zasnąć.
Ricardo zawiadomił zwierzchnika o swojem czuwaniu na werandzie i o rewelacyjnym fakcie, który je przerwał. Wyprowadził wniosek że człowiek, spacerujący z cygarem wśród głębokiej nocy, musi knuć jakiś zamysł.
Pan Jones podniósł się nieco i oparł głowę na łokciu. Ta oznaka zainteresowania pokrzepiła na duchu wiernego giermka.