Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom III/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Plotki. — Harbuz pana Teofila.

Rzućmy teraz okiem na okolice Zakala, w których łonie zbierają się nowe burze.
Rządczyni wygnana w skutek własnej niezręczności z majątku, w którym panować jeszcze długo zamyślała, pierwszą była iskierką roznieconego wkrótce pożaru. Nie ma nic niebezpieczniejszego jak uparta zemsta maleńkich, jest jak tajemna robota owych robaczków okrągłych, co w proch obracają ogromne budowy, coś niedojrzanego, niepochwyconego, czego w początku nie widać, aż najmniej spodziany pokaże się skutek gdy nie ma nań ratunku.
Wygnana z Zakala przenieść się wprawdzie musiała do Supówki, gdzie hrabia dał kątek dawnej ulubienicy, ale z płaczem wsiadając na bryczkę gdy wyjeżdżała z Zakala zaklęła się, że pan Bal ustąpi z majątku jak oni z folwarku.
Odtąd cała się poświęciła wielkiemu dziełu najstraszniejszej kobiecej zemsty; a że miała obszerne stosunki, mnóstwo znajomości i związki familijne, poczęła działać nadzwyczaj żywo i skutecznie. Przez czas jakiś pobytu w Zakalu przypatrzyła się rodzinie Balów, wypytywała służących i wywiozła niezły zapasik plotek, które przerabiała jak się jej podobało.
Nie chybiła też żadnej zręczności: nie było jarmarku, odpustu, zjazdu, gdzieby nie powtórzyła w różny sposób swoich szyderstw i wiadomości o Balach. Te przez sługi i oficjalistów rozchodziły się po dworach, a że pani Supełkowa wiedziała co komu powiedzieć, trafiały więc w usposobienia tych, do których wymierzone były.
Dla jednych czyniła pana Bala bogatym neofitą, który zrobił majątek na łojowych świecach i zwietrzałym pieprzu, dla drugich malowała go jako ostatkiem goniącego bankruta, który wkrótce pójdzie z torbą. Dostało się tam i jemu i żonie i Lizi i synowi; każde z nich miało jakąś ukrytą słabość, wadę, namiętność nieszlachetną i t. p. A że nic tak jak plotka szybko się nie rozchodzi i do uszów nie przylega, wkrótce szumiały po sąsiedztwie rozpuszczone bąki, a trafiając do usposobień, miłe znajdowały przyjęcie.
Wszyscy sobie szeptali na ucho dziwy, dziwolągi o Balach... o jego przyjaźni z Moszkiem dowodzącej nie zupełnie zapomnianego pochodzenia; o chęci upokorzenia swoim zbytkiem sąsiedztwa, o złym stanie interesów.
Pan Porfiry któremu przez chwilę zamarzyło się że będzie mógł sięgnąć po rękę Lizi, wybornie teraz wspomagał panią Supełkowę przekonawszy się że za wysokie progi na jego nogi... Zimne obejście się Stanisława nie spieszącego zapoznać z młodzieżą, przyczyniało się do dziwnych o nim pogadanek.
Wkrótce potem Dankiewiczowie, którzy długo trzymali stronę nowo-przybyłych, gdy im Bal odmówił pożyczki pieniężnej, przyłączyli się do spisku siecią już okalającego Zakale.
Sąsiedztwo krzątało się jak nigdy, latali posłańcy, biegały liściki, przejeżdżały się panie, rozmowy zwracały się stale ku temu przedmiotowi i głowy coraz bardziej zapałały.
— Panowie, mówił deklamując podsędek Hurkot do zgromadzonych u siebie gości, potrzeba żebyśmy się w tak ważnej sprawie wzięli wszyscy za ręce! Tu o godność naszę chodzi, o znaczenie... chcę mówić obywatelstwa! Żeby lada przybłęda chciał tu nam pod nosem odgrywać jakąś rolę, imponować, odgrażać się że nas zakasuje i upokorzy, to jest rzecz niesłychana i nieznośna.
— To jest rzecz nieznośna! powtórzył Dankiewicz świeżo przybyły.
— A! to i pan z nami widzę, rzekł zdziwiony podsędek, — niedawno utrzymywałeś stronę tego wychrzty!
— Mogłem się omylić, odparł pokornie Dankiewicz, ale w końcu głos publiczny, widzi pan... powszechna opinja.
— Przysięgnę, odparł po cichu Jaś Pancer do Hubki, że mu odmówili pieniędzy.
— Cha! cha! w gruncie to być musi... odparł Hubka.
— Pozwólcie mi dokończyć, odezwał się oglądając po zgromadzeniu gospodarz, rzecz pozornie mała, ale istotnie wagi wielkiej! Damyż się poniżyć i komu? nieznajomym jakim intruzom? O! co do mnie, na to nie pozwalam. Pierwszy mogę się teraz pochwalić, dałem przykład przyzwoitej dumy... dowiedziawszy się że szukają stosunków i znajomości z nami, zamknąłem im dom swój.
Te wyrazy wyrzeczone były z tak napuszonem uczuciem, że Jaś Pancer się uśmiechnął w kątku.
— Tak jest! dodał gospodarz — pokazałem im pierwszy, żeby z nami żyć, potrzeba się okazać... chcę mówić, tego godnym...
— Brawo! brawo! zawołał Porfiry w uniesieniu, dawajcie zieleniaka, zdrowie gospodarza!
— Zdrowie gospodarza! powtórzyli wszyscy... kieliszki się napełniły, lice podsędka zaczerwieniło więcej jeszcze, odetchnął z dumą i uczuciem godności, powiódł okiem zwycięzkiem po wszystkich, szczególniej wstrzymując je na Dankiewiczu, którego uważał teraz za jednym zamachem podbitego i upokorzonego przeciwnika.
— Ale bo to śmieszna pretensja, odezwała się cieniuchno i słodziuchno podsędkowa, zaledwie wysiedli, dom chcą wystrychnąć na pałac, i pewni już są że się wszyscy do nich zbiegną. Nie tak to żądni jesteśmy ich objadów jak Sulimowski i Zmora.
— To była widoczna impozycja, rzekł Porfiry, pani podsędkowa uważała pierwszej niedzieli, kiedy weszli do kościoła, jak zaraz zażądali pierwszego miejsca... sama pani poszła aż pod kratki.
— Gdybym była na miejscu proboszcza, żywo przerwała Dankiewiczowa, kazałabym dziadowi odpędzić jejmość cisnącą się pod wielki ołtarz! a co to, ławek im mało?
— We wszystkiem tak, dogmatycznie począł znowu podsędek, w najdrobniejszej rzeczy ta chęć panowania, pierwszeństwo! Za kogoż to oni nas mają, starą tutejszą szlachtę? Co oni sobie myślą? Ha! chcę mówić, ha! co to my o nich dbamy?
— Wiesz pan nawet, rzekł z cicha Dankiewicz, że to nie są ludzie bogaci... ci co z blizka ich interesa znają, mówią, że wiele tam pożyczanego... a że hrabia ich ociął niemiłosiernie, kto wie czy nie pójdą wkrótce z torbami.
— O! to by był tryumf dla nas! zacierając ręce wykrzyknął gospodarz.
— Nie może być inaczej! — dodał Porfiry — ci ludzie tracą tu krocie! Rzucają pieniądzmi jak plewą; jedna restauracja tej budy zakalańskiej kosztowała ich słyszę do dwudziestu tysięcy.
— Oh! oh! rzekł podsędek.
— Moszko mi to mówił.
— Supełkowa powiada, że sam nie ma wyobrażenia gospodarstwa.
— O! już to że stracą i ogromnie, to ręczę, dodał Hubka, bo im dyferencją zabierzemy niechybnie... A jeszcze... cha! cha! dobrego sobie namacali plenipotenta, pana Parcińskiego, tfu!
Podsędek ruszył ramionami.
— Jabym go do napisania kontraktu o moje wapno nie użył!
Wszyscy naturalnie rozśmieli się serdecznie.
— Sam panicz, podchwycił Porfiry, udaje sensata, literata; nie szuka znajomości, unika ludzi... Grafiątko! Raz tylko widziałem go u Zmory, a kilka razy w Zakalu, gdzie przestaję bywać... słowo honoru!
— Potrzeba żebyś przestał, zakrzyknęli wszyscy.
— Daję na to słowo, skłaniając głowę odrzekł Porfiry. — Myślicie że u mnie był choć raz?
— O! pewnie nie! Jedni tylko państwo Dankiewiczowie tak szczęśliwi — zawołał podsędek — że ich raczyli odwiedzić.
— Jużciż byli i u państwa — odciął się z przekąsem Dankiewicz — aleśmy przecie wizyty im nie oddali.
— I spodziewam się, że nie oddacie! — zakrzyczał podsędek — bo inaczej nas byście wszystkich obrazili...
— Sama jejmość, przerwała Dankiewiczowa, z takiemi tonami jakby to hrabianka z domu, urodzona z księżniczki, a coś żydowskiego w niej jest. Córeczka nieszpetna, ni to cyganeczka, ni to Sórka... a trzpiot słyszę co wyrabia ze Zmorą!
— O pan Zmora w łaskach wielkich, poddał pan Porfiry... rodzi się z hrabianki Sulimowskiej, łapią go jak mogą; panna słyszę szaleje za nim, ojciec na dwóch łapkach tańcuje, matka co chwila daje do zrozumienia żeby się oświadczył.
— Śliczna rzecz będzie jak się z nią ożeni! Będziemy musieli tę jejmościankę przyjmować! Głębokie milczenie i namysły nastąpiły po wrzuconej trudności.
— O to prawda, rzekł podsędek — sęk! cóż w takim razie poczniemy? — Za córką pójdą rodzice... ależ warto żeby kto tego biedaka Zmorę zreflektował, to szaleństwo! on nie młody, ta trzpiot! Bóg wie zkąd?
— Matka słyszę była kochanką jakiegoś ministra, i córunia pójdzie śladem... wrzuciła podsędkowa.
— Nawet powiadają na ucho, poczęła z domu Kościńska, że to niebezpieczni są ludzie... bo sam... Reszta w uchu gospodyni utonęła, a ta pokiwała tylko głową.
— Potrzeba żeby ktoś Zmorę zreflektował, dodał podsędek.
— Komuż to stosowniej, patetycznie dodał Hubka, jak podsędkowi, pierwszemu u nas w obywatelstwie i tak powszechnie szanowanemu?
Hurkot się nadął i głową tylko skłonił w milczeniu.
— Pan to powinieneś zrobić, zawołał Porfiry nie bez pewnej rachuby.
— Ba! ba! co mi tam leźć w cudze sprawy, nie jesteśmy tak z sobą blizko...
— Wszelako tu o nas wszystkich idzie, to sprawa ogólna! zawrzał Szaławiński... pan powinieneś ratować Zmorę i sąsiedztwo od tego napływu barbarzyńców!
Podsędek rad z ważnej roli którą odgrywał, zastanowił się, zmarszczył i wyrzekł stanowczo:
— Zobaczymy! pomyślim.
Caveant Patres conscripti ne quid Respublica... rzekł po cichu uśmiechając się Jaś Pancer.
Wrzawa trwała ciągle, a że w takim razie im więcej głów, tem większa przesada, osobliwsze potworzono i osnuto plany. Zadziwiająca zgoda panowała między spiskowemi, wszyscy bili na przybyłych, żywa dusza nie odezwała się w ich obronie, nikt nawet uwagi nie zrobił, że niczem nie dali powodu do obawy, wstrętu i prześladowania; że godziło się być ostrożnym, ale nie należało być niesprawiedliwym.
Proboszcz tylko siedzący na kanapie, który podparty na łokciu, słuchał rozmowy z pozorną obojętnością, wstał nareszcie ruszając ramionami.
— Kochani parafjanie, rzekł, proszę o głos!
— Cicho! ksiądz proboszcz mówi! odezwali się wszyscy.
— Słuchałem długo i z bolem serca coście to na bliźniego swojego z taką gorączką niechęci mówili, i uszy mi więdły: pozwólcież się odezwać w imieniu sukienki mojej... Co waszmościom w głowie! co wam zrobili ci ludzie? co szkodzą? dla czego wierzycie rozsianym na nich plotkom? A wstyd! wstyd! Coście ich mieli przyjąć po bratersku, to się rzucacie jak dzicy na pastwę, kiedy im burza rozbitków na brzeg wyrzuci. Nie spodziewałem się tego po was, fe! fe!
— A! mieliżeśmy czego słuchać! zawołał podsędek — proboszcz wystąpił z kazaniem... Mości księże! co innego kazalnica, a co innego kanapa!
— Ksiądz zawsze księdzem, panie podsędku.
— Jakto! proboszcz nie widzi że ci ludzie...
— Cóż ci ludzie zrobili? spytał żywo ksiądz.
— Nieznajomi!...
— Wiec nim osądzicie, poznajcie!
— Duma im z oczów patrzy.
— Upokorzcie ich pokorą swoją...
— Dobre to na kazaniu...
— Wszędzie dobre co dobre, odparł proboszcz.
— Więc my winni? w piersi palcem z gestem heroicznym cofając się na jednej nodze zapytał Hurkot.
Dixisti! cicho odparł proboszcz.
Reszta towarzystwa zakrzyczała poczciwego księdza, który uszy zatknąwszy doprawdy, uciekł z salonu do drugiego pokoju; a jakkolwiek występ jego w obronie nieznajomych nie zdawał się czynić wrażenia, ostygli jednak trochę prześladowcy, a przynajmniej ciszej o swoich planach rozmawiali...
Cały świetny wieczór u państwa Hurkotów zszedł na naradach w celu dopieczenia przybylcom, a przystąpienie do związku Dankiewiczów nowe mu siły dawało.
Nazajutrz po naradzie ogólnej pojechał do pana Teofila Zmory w poselstwie podsędek, ale go nie zastał, właśnie poleciał był do Zakala, w skutek odpowiedzi przyniesionej przez hrabiego, dobijać targu z Lizią. — Zdawało mu się że mógł mieć trochę nadziei...
Nad wieczór zjawił się wyświeżony, wyszarmantowany, odmłodzony, wesoły i zaledwie się z towarzystwem męzkiem przywitawszy, zbliżył do trzpiotowatego dziewczęcia. Lizia była w tym humorze trafiającym się znudzonym panienkom, pod którego wesołą powierzchnią kryje się nieubłagane szyderstwo. Pastwa przyszła jej w porę.
A że ojciec nie taił przed nią i przed matką ani wczorajszego zapytania, ani swojej odpowiedzi, oburzona tą śmiałością podłysiałego kawalera Lizia, postanowiła dać mu stanowczą odprawę.
Ale filut dziewczyna, nie znalazła się jak inna, coby od razu odepchnęła dumą, oziębłością, i nie dopuściła nawet rzec do siebie słowa, o! nie! uśmiechnięta, na oko wesoła, powitała go wdzięcznie, spojrzała nań z przymileniem, zdawała się wyzywać. Było to niegodziwie, ale proszę pięknym paniom wytłumaczyć, że znęcać się nie mają prawa nad stworzeniem Bożem, które im los dał w ręce! Czasem niektóre z tych ślicznych istotek mają jakiś instynkt koci, i nim połkną myszkę, muszą się z nią niemiłosiernie pobawić. Gniew Lizi na podstarzałego kawalera wywarł się w tej zemście, która miała minkę niewinną, łagodną, przyciągającą.
Pan Teofil doskonale wpadł w łapkę, rozjaśniło mu się lice, wzdęła pierś, zabłysło oko, zbliżył się żywo, a wkrótce ujęty trzpiotowatą Lizi rozmową, coraz pewniejszy siebie, postanowił przejść Rubikon.
Wiadomo wszystkim co w życiu choć raz probowali zakochanych rozmowy, jak im nie wiele do niej potrzeba wątku, spuszczając się jak pająk po niedojrzanej nici w błękity eteru. Kwiatek, pyłek, bijąca godzina, zabłąkany promień, pochmurne niebo, świst wiatru, czyjeś westchnienie, jedno słowo, jeden ruch, bywa tą nicią pajęczą. Chodzi tylko o to, by zacząć, mówi się o czemkolwiek, a aluzje do czegokolwiek przylepione tak się dobrze rozumieją. Powszechnie jedna strona poczyna coraz wyrażać się dobitniej, gdy druga udaje uparcie, że lub nie słyszy albo nie rozumie; czasem odpowie tak dwuznacznie żeby i dać nadzieję i módz ją w potrzebie cofnąć. O! przedziwne to rozmowy, które tylko w strefach między 15. a 27. trafiają się rokiem... późniejszym daleko do tamtych! Chciałoby się nieraz powtórzyć je, ale usta drżą, myśl się zwija, serce nie dosyła uczucia i wiary! Tyleśmy razy kochali! napróżno! rozmowa jak kwiat przesadzony z południowego nieba więdnie i usycha.
— Jak też pani wieś znajduje? spytał po kilku próbach bezskutecznych pan Teofil, koniecznie chcąc dwudziesto-letnią zawiązać rozmowę, co mu się nie udało.
— Dosyć nudną, odpowiedziała Lizia.
— Nie mogę stanąć w jej obronie, ale czekam wiosny.
— Mówiono mi, że w tutejszej okolicy wiosna szczególniej obfituje... w żaby.
— Któż tak nasze Polesie oczernił przed panią?
— Niestety! składało się na to kilka osób, mówiono mi także o komarach.
— No! przeciwko temu ani słowa... ale cóż nie ma czarnej strony?
— Tak dalece wszystko ma czarną, że ja dotąd najwięcej widzę na świecie rzeczy z obu stron nie białych.
— W wieku pani! zkądże takie rozczarowanie?
— O! wszak pan nie wiesz mojego wieku. Słuszniejbym ja mogła spytać, dodała chytra dziewczyna, zkąd w wieku pana taki zapał jeszcze?
Zmora się zarumienił i rozśmiał, ale bardzo gorżko.
— Odpowiem także, wiesz-że pani mój wiek?
— Co do miesiąca! odparła Lizia filuternie.
— Bardzobym był szczęśliwy, żebym na taką z jej strony zasłużył uwagę.
— Była to prosta ciekawość... uśmiechając się i spuszczając oczki szepnęła Lizia.
— A na obronę mojego wieku, jeśli tak pani dobrze wiadomo, odpowiem, że wedle najlepszych znawców mamy zawsze tyle lat ile się mieć zdajem.
— Mówisz pan przeciwko sobie, odcięła ostro Lizia.
Przycinki stawały się tak żwawe, że pan Zmora choć się śmiał, ledwie sobie mógł rady dać z niemi.
— Dziękuję, rzekł skłaniając się.
— Za co? spytała Lizia.
— Za komplement.
— To nie był komplement przecie.
— Wszystko co wychodzi z ust pani...
— Ostrożnie, będzie to plagjat z dewizki karmelkowej.
— Cóż, kiedy dziś na nic lepszego zdobyć się nie mogę.
— Dla czego dziś? spytała Lizia.
— Bo dziś, dodał pan Teofil zmięszany, przyjechałem z wielkim strachem i wielką myślą.
— I ta myśl, której widzi pan że się nie dopytuję, pojadła jak szczupak żarłoczny wszystkie maleńkie myśli.
— Porównania nastręczyło pani sąsiedztwo Horynia — rzekł Zmora.
— Niech mnie Bóg broni, żebym je poławiać miała w tej smutnej rzece!
— Zobaczysz je pani wiosną.
— Niestety! zobaczę.
— Dla czegoż, niestety?
— Bo coraz mniej wieś lubię.
— A gdyby całe życie przyszło na wsi zamieszkać?
— Jakby to być mogło przeciw woli mojej?
— Naprzykład, gdyby pani poszła za mąż...
— No! to mój mąż zawiózłby mnie do miasta.
— I nie potrafiłabyś się pani pogodzić z naszą wsią spokojną?
— Widzi pan, odparła Lizia, ja jestem spokojna i wieś jest spokojna, jakbyśmy się tak zebrały, to by było nieznośne...
— Pani spokojna?!
— Pan znajduje przeciwnie?
— Ja się tylko pytam.
— Więc pan wątpi?
— Chcę się dowiedzieć.
— A cóż to pana obchodzi jaka ja jestem?
— Mnie! mnie to najmocniej! najmocniej obchodzi! niech pani wierzy!
— Przyznam się że nie rozumiem, ruszając ramionkami odpowiedziała Lizia.
— Bo pani zrozumieć nie chce.
— Ale powiedz mi pan, jak pojąć, jaki może mieć związek...... ja i pan...
— Ja to oddawna pojmuję!
— A ja nie mogę...
Zmora się zbił z tropu, ale postanowił zmienić ton i wyspowiadać się wyraźnie, po chwili stanął znów do walki. Lizia odchodziła, wstrzymał ją.
— Za chwilę, rzekł, pożegnam państwa, pozwoli mi pani przybyć znowu?
— Ja? a cóż to do mnie należy?
— Całkiem i tylko do pani... a! gdybyś pani zrozumieć mnie chciała! Jestem tak nieszczęśliwy, że się nawet wytłumaczyć nie umiem... o słowo pociechy proszę...
— Mówmy wyraźniej, bez zagadek — odezwało się dziewczę.
— Los mój jest w ręku pani!
— Ale to nowa zagadka.
— Ja panią kocham! zawołał nareszcie pan Teofil po cichu, ale wyraźnie.
— To bardzo dobrze, zimno odpowiedziała Lizia.
— O! czyż się godzi szydzić?
— Ja mówię zupełnie serjo.
— Mogęż mieć nadzieję?
— Jakiejże pan żądać możesz?
— Pani nie masz litości!
— Owszem, pełniuteńkie serce, ale tylko litości.
Zmora popatrzał, zobaczył uśmiech złośliwy, oblał się krwią cały, zagryzł usta, zakręcił, pożegnał szybko i uciekł.
— Wyborniem go odprawiła! klaszcząc w małe rączki zawołała Lizia, poszedł z kwitkiem.
— Liziu, na Boga! możeś była niegrzeczną!
— Ja? chyba do zbytku grzeczną, kochana mamo.
— Zrobisz nam nieprzyjaciela!
— To bardzo być może, ale trudnoż pójść za niego dla zakupienia sobie jego przyjaźni.
— Djable kwaśny odjeżdżał! rzekł pan Bal.
— O! bo też to śmieszna myśl, z oburzeniem zawołało dziewczę, chcieć się żenić ze mną! I tupnęła nóżką. — Pierwszy z brzegu, jakbym już była starą panną! Na wpół łysy, pachnący piżmem, którego nie cierpię, bo mi stare szale przypomina, w pretensjach do dowcipu, do państwa! Dobrze mu tak! dobrze mu tak! odmowa zawsze odmową, byłby się nią obraził niechybnie, wolałam go odprawić w ten sposób, żeby ani myślał powracać.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.