Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom III/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Narady, oświadczenie i znowu nieszczęśliwa dyferencja.

W kilka tygodni po opisanych wypadkach, w Brogach u pana Teofila Zmory zjawił się dawno nam znajomy hrabia Bracibór Sulimowski; trafił właśnie na zwykłego tam preferansa, składającego się z gospodarza, siwego Jasia Pancer’a i pana Hubki, z wychodzącym Porfirym Szaławińskim, który to się cofał od gry przestraszony przegraną, to do niej powracał wśród śmiechu powszechnego obiecując sobie odegrać. Przybycie hrabiego na chwilę grę przerwało, musimy bowiem choć tę mu oddać sprawiedliwość, że w ciągłych szachrach majątkowych i procesach, nie miał czasu żadnego nabrać nałogu i do kieliszka ani do kart nie miał skłonności. Jedna myśl przewodniczyła mu w życiu, zdobyć jakiemikolwiek środkami wielki majątek mythologicznych przodków i zajęć w społeczeństwie z mocy talarów, miejsce które sobie należnem uznawał, a inaczej dobić się go nie umiał.
Nie było nadeń pracowitszego człowieka: całe życie na wózku przelatywał z majątku do majątku, z powiatowego do gubernialnego miasta, naradzając się z plenipotentami, z kancelarzystami, sędziami, podając prośby, manifesta i tym podobnie. Uparta jednak fortuna nie wypłacała mu trudów jego, nic się nie wiodło, przegrywał często, a wygrane w korzyść nie szły. Nie zrażony jednak szedł tak dalej a dalej.
— Zkądże to hrabio jedziesz? spytał go gospodarz, pewnie nie umyślnie do mnie? ale albo z Łucka, albo do Żyłkowa?
— Cha! cha! roześmiał się tajemniczo przybyły zasiadając w krześle wygodnie, na ten raz się mylisz, jestem w Brogach naumyślnie...
— To być nie może!
— Najistotniej!
— Jakże będę takiego gościa przyjmował?
— O! tylko bez ceremonji, kończcie państwo preferansa, a mnie dadzą co przekąsić, bom głodny trochę po przejaźdzce.
Gra już i tak długo przeciągniona zerwała się zaraz z przybyciem hrabiego, zrobiono rachunek, zsunięto stolik. Pan Porfiry, który nie lubił gościć tam długo gdzie na niższy ton swój musiał się nastrajać, kazał konie zaprządz i wyjechał. Jaś Pancer niewyspany położył się przedrzymać, a Hubka, hrabia i Zmora zostali sami.
Sulimowski zbliżył się wprzód do Hubki.
— Cóż dyferencja? spytał śmiejąc się po cichu, skończyliście?
— Cha! cha! rzeczy tak stoją, że bylibyśmy skończyli, gdyby nie ten psia-wiara Parciński, który im rady daje i chce ich widać w proces wciągnąć, żeby się dłużej obławiać.
— No! to z nim pomówić na osobności. Goły, nie może być żeby nie wziął.
— O! co to to nie! rzekł cofając się Hubka, ja Parcińskiego znam, gotów by oczy wydrapać za samę propozycję!! Była tego raz próbka, chciał kijem obić.
— Może mu mało dawano, rzekł hrabia śmiejąc się.
— Przeciwnie, była to sprawa ważna, ofiarowano mu trzy razy tyle ile ma całego majątku, to jest ile wart jego dworek w mieście; pan Pędziszewski ledwie miał czas uciec od niego, tak się chwycił...
— Ba! ba! cóż to taki bardzo poczciwy?
— Nie! to musi być dziwak! odparł Hubka, czując że mu w taką poczciwość wierzyć jakoś nie wypadało.
Hrabia głową pokiwał. Co więc będzie z dyferencją?
— Sprawa w zawieszeniu, ale po obejrzeniu na gruncie... sądzę że się skończy zgodnie...
— A dyferencja cała przy was pozostanie?
— Wątpię!
— Jakkolwiek wypadnie, proszę pamiętać umowę naszę... będę potrzebował... rzekł hrabia.
— To się załatwi w swoim czasie, mruknął Hubka już poglądając na czapkę, którą żywo pochwycił i uśmiawszy się przy pożegnaniu siadł na swoję bryczkę, uciekając do domu.
— To kawał filuta, rzekł hrabia po jego odjeździe.. Gruby baryła; powiedziałbyś że go pierwszy z brzegu oszuka, a wziąć-że go w leszczotki, ani grosza z niego nie wyciśniesz.
— Czy hrabia masz z nim jaki interes?
— Maleńki, drobnostkę. Alem na jego łasce!
— O! to nie najlepiej!
Sulimowski odwrócił rozmowę.
— Dobrze, rzekł, żeśmy się niepotrzebnych pozbyli świadków. Mówiłeś Balowi to com ci polecił?
— A jakże! i trzeba było słyszeć jak zręcznie się wziąłem do tego.
— I cóż? oblizał się bardzo!
— Zdaje się; jednak uważałem że i tą razą, choć bardzo wyraźnie im nadmieniałem o synu, nie będzie podobno śmiał jeszcze...
— Jak to? a czegoż u licha by czekał? Czy nie filuterja to z jego strony ta nieśmiałość? Ale nie widzi mi się żeby mógł nie dowierzać nam, lub domyślać się i lękać...
— Wątpię bardzo!
— Zkądże takie tchórzostwo nie w miejscu?
— Czy nie syn tu na przeszkodzie?
— Bardzo być może! najpodobniej! Ale nie starałżeś się zbliżyć do niego?
— I owszem, wszelkiemi sposoby, ale to dzikie stworzenie... Usiłowałem dowiedzieć się co lubi, czem się zabawia; mówią że czyta, przechadza się, od ludzi stroni... a bodaj czy nie zakochany... Ojciec może wie o tem.
Hrabia się zamyślił kiwając głową którą przechylał na jedno i drugie ramię.
— Szkoda! szkoda! dobra by to była partja! u nas w okolicy nikogo z takim funduszem nie znajdę dla Łucji. Miałbym przez nią ich miljony w ręku! Oczyściłbym Sulimów! szkoda! Ale nie możnaż by jeszcze spróbować...
— Jest na to jeden sposób, rzekł uśmiechając się Zmora, który przygotowywał cygaro z największą pilnością układając rozerwane listki jego.
— No! a jaki?
— Najprzód potrzebaby mnie ożenić z Lizią, raz wszedłszy w familją, pokierowałbym niemi jakbym chciał; bo ludzie naszego położenia towarzyskiego wszędzie rej wodzić muszą... Wydałbym Łucją pewnie za Stanisława.
— No! a czemuż nie docierasz? spytał Sulimowski.
— Staram się ciągle o względy tego kapryśnego dziewczęcia, chociaż zgoła powiedzieć nie mogę, czym je pozyskał. W początku jakoś to szło lepiej. Matka i ojciec przyjmują bardzo grzecznie, Stanisław widocznie odemnie stroni.
— Na cóż czas darmo tracić! oświadcz się!
— Dobrze to mówić. Najprzód sam tego uczynić nie mogę, właśniem jechać miał do Sulimowa prosić hrabiego, żebyś mnie w tem zastąpił. Oni ci odmówić nie potrafią...
Sulimowski rozśmiał się po swojemu szerokiemi usty, a po cichu, pokręcił głową i dodał:
— Ot! jakem ci na rękę przyjechał. Cóż! nie ma czegoby człek z siebie nie uczynił dla familji, pojadę!
Zmora z ukłonem podał mu rękę na znak podziękowania.
— A kiedyż? spytał.
— Choćby jutro!
— Przyznam się, że mi mrowie po skórze przechodzi! Hrabio na Boga ostrożnie! powoli!
— Nie ucz mnie tylko.
— Nie trzeba się spieszyć.
— Owszem trzeba bić żelazo póki gorące, bo potem może djable ostygnąć.
Na twarzy Sulimowskiego tak dziwny w tej chwili wypiętnował się wyraz utajonego szyderstwa i chytrości, że Zmora który miał zapalić już opracowane cygaro, zatrzymał się, stanął i wlepiając weń oczy, zapytał:
— Hrabio! bądźmy z sobą otwarci; co to jest? mówiłeś mi i wprzód o powodach znaglających cię do pośpiechu... teraz znów coś przebąkujesz... na co z sobą mamy grać w ciuciubabkę? powiedz mi co to jest?
Sulimowski się zasępił, ułożył fizjognomją smutną prawie i zakłopotaną i tak począł:
— W istocie nie możemy mieć dla siebie tajemnic, trzeba żebyśmy sobie wzajem pomagali, a do tego poznać musimy swoje położenie. Ta sprzedaż Zakala wiele mi krwi popsuła, najprzód żal mi majątku, z którego byłbym zrobił złote jabłko.
Zmora ruszył tylko ramionami.
— Nie żartuję, to śliczny majątek; w Warszawie podeszli mnie, nabechtali, tak że dałem się namówić na sprzedaż nie wiedzieć po jakiemu. Straciłem głowę, przepomniałem wielu rzeczy. Ale sam nabywca pędził mnie, naglił, brał wszystko na siebie, bylebym kończył z nim, tak że teraz skutkiem tego pośpiechu mogę być posądzony...
— O co? spytał Zmora.
— O jakąś niedelikatność, rzekł hrabia, a wiadomo ci, dodał zupełnie serjo, jak w interesach jestem sumienny i skrupulatny.
Zmora udał, że wierzy na ten raz.
— Muszę spieszyć zrobić jeśli się co uda z panem Balem, bo na Zakalu może się odkryć zatajony, zapomniany przezemnie małej wagi ale nudny proces z Mylińskiemi o dwakroć sto tysięcy, z narosłemi procentami, prawie alterum tantum, naówczas Bal będzie myślał, żem go chciał oszukać. Dodaj do tego że i dyferencję mu zabiorą, o której lepiej dopiero jakoś później po sprzedaży dowiedziałem się. Trzeba więc z Balem spieszyć póki to nie powychodzi na wierzch.
— Ale to lada chwila nastąpić może! chmurno rzekł Zmora żałując już że swoją sprawę powierzył hrabiemu.
— Tak prędko może nie jeszcze, Mylińskich proces ciągnął się lat trzydzieści; to głupstwo, napaść! Zawsze jednak gdy zastukają Bal się zlęknie i krzyk będzie na mnie.
— Mnie się zdaje — rzekł Zmora widocznie chłodniejąc — że lepiejby było żebyś hrabia sam o tem uprzedził.
— Ja! — krzyknął Sulimowski — niech pan Bóg broni! Zapomniałem mu powiedzieć w porę, teraz muszę milczeć.
— A jeśli Mylińskich pretensje okażą się słuszne? spytał Zmora, który już rachował że Zakale spaśćby mogło na przyszłą jego żonę.
— To być nie może! przegrywali wszędzie! przedawnień i nieformalności jest mnóstwo, a w dodatku to ludzie ubodzy, nie dojdą!
— Ale czy im się to należy?
— Jużcić nie należy, kiedy nikt im nie przysądził! prawo za nami, to jest za Zakalem.
— A sprawiedliwość? spytał Zmora.
— Ja nigdy nie jestem tak dumny, żebym miał prawo od sprawiedliwości odróżniać, rzekł hrabia; mówmy o czem innem.
Zmora zapalił cygaro i usiadł zamyślony. Popsuło mu widocznie humor zwierzenie się krewniaka, którego nadto znał, żeby jego malowaniu mógł wierzyć, trochę mu wstyd było szachrajstwa jego, a może i miłość własna szeptała, że opinja o hrabi wpłynie na wyobrażenie o blizkim jego krewnym. Radby był się cofnąć z tego o co przed chwilą prosił, ale nie miał sposobu uczciwie zawrócić się, a hrabia im więcej zastraszało go odkrycie wilków zakalańskich (tak się nazywają zatajone w majątkach interesa), tem żwawiej przysuwał się do Balów, okazując że się do niczego nie poczuwa.
Wieczór upłynął dosyć smutnie i nudno, hrabia mówił wiele, cóż kiedy Zmora wierzyć mu nie mógł, potakiwać nie miał ochoty, a zaprzeczać nie chciał: pomrukiwał więc tylko nie bardzo się odzywając. Nazajutrz rano Sulimowski w starym czarnym fraczku, gdyż o ubior nie wiele dbał, wybrał się do Zakala, smutek kuzynka biorąc tylko za naturalną w takim razie obawę. Siadł do powozu dodając mu ducha, i krzyknął jeszcze z niego po francusku:
Allons donc! on ne refuse pas un cousin des Sulimowski! Du courage, ça ira!
Pan Teofil stojąc na ganku pokiwał tylko głową.
— A przeklęty stary szachraju! — rzekł w duchu — że też się nigdy nie poprawisz, ani ci przybędzie wstydu, ani stracisz śmiałości! Wiem teraz z góry, że z tego nic nie będzie, licho mi też nadało chwalić się waszem pokrewieństwem i prosić o protekcją!
Było na kogo winę zrzucić, i to trochę osładzało troski zawczesne.
Hrabia tymczasem jechał do Zakala myśląc przez drogę o swojem położeniu względem pana Bala. Co u licha! mówił, w żadnym razie obwiniać mnie nie może, prosiłem go, modliłem, wymawiałem się, napierał się nabycia, chciał kończyć gwałtownie, niechże teraz pokutuje, ja ręce umywam. W potrzebie sam mu to gotów jestem powiedzieć. Nie może gniewać się na mnie!...
W tych myślach przyjechał Sulimowski i wysiadł w ganku dziwując się odświeżonej do niepoznania postaci starego dworu. Takiej metamorfozy mogły tylko dokazać znaczne pieniądze i wielka ochota wyrzucenia ich za okno. Stary dwór nosił zawsze na sobie cechy wieku, ale wystroił się ich staruszek na przyjęcie gości, włożył dach nowy, ściany mu poprostowano, okna dano większe i ze szkła pięknego, okiennice robotą stolarską, ganek nawet się wywdzięczył, ustrojony w stupy, ławki i balustradę w smaku odpowiednim budowli. Ale niczem były te powierzchowne oznaki dbałości przy zupełnie odnowionem wnętrzu. Piece kaflowe z pod Krzemieńca, posadzkę z Połonnego sprowadzono, nowemi obiciami przeciągano ramy starych wyświeżonych futrowań; a że z Warszawy nadeszły meble i sprzęty, dom zakalański jak był na prędce urządzony, mógł za najporządniejszy w okolicy uchodzić...
Wszystko to rzutem oka obejrzał hrabia, obliczył po cichu koszta i uśmiechniony spotkał się z panem Balem, którego ostygła trochę grzeczność zaraz go na wstępie uderzyła. Na widok tej zmiany hrabia podwoił dumy i zarozumienia, zdawna zauważywszy, że to było najlepsze lekarstwo przeciw oziębłości bliźniego, mogącej przejść w inne mniej znośne uczucie.
Pan Bal zawsze uprzejmie i dość uniżenie wprowadził go do nowego saloniku, pustego w tej chwili, ale z przepychem niemal zagospodarowanego. Śliczne meble obite aksamitem, wielkie zwierciadła, kilka obrazów krajowych, trochę fraszek, dywany, firanki, portjery, obicia, wszystko jak z igły zdjęte wyglądało, doskonale harmonizując z sobą barwą i rysunkiem.
— A! a! jakże to u państwa ładnie, świeżo! rzekł hrabia oglądając się zdumiony, prawdziwie anibym poznał swojego Zakala! co to mogą pieniądze!
— I trochę smaku, — odważył się podszepnąć pan Bal.
— Nadzwyczaj wiele smaku! — dodał hrabia — ale smak bez pieniędzy to tylko męka.
Rozmowa poszła bitym torem oklepanek; wkrótce dano objad, na którem zebrało się zwykłe towarzystwo, dosyć milczące i zimne. W godzinę po nim hrabia i Bal siedzieli w osobnym pokoju.
— Ani się pan dobrodziej domyślasz żem tu przybył w misji dyplomatycznej, uśmiechając się przerwał milczenie hrabia.
— Cóż to być może?
— A! zaraz się to da widzieć! Sulimowski przybrał postawę poważną. Przychodzę, rzekł, w poselstwie od mojego kuzyna Zmory, jest to rodzony mój siostrzan, człowiek któremu gdyby był nawet obcym, oddałbym tę sprawiedliwość, że mało jemu podobnych: pełen charakteru, rozsądny, rządny, z taktem wielkim; majątek nie zły wcale i czysty... Zapewnieście państwo postrzedz musieli, że piękne oczy panny Elizy usiedliły nieboraka...
Bal mocno się zdawał skłopotany i nic a nic nie wesół.
— Prosił mnie, dokończył hrabia po przestanku, żebym tu był tłumaczem jego uczuć, i w imieniu jego zapytał państwa jak jego staranie uważać zechcecie?
Kupiec ukłonił się w milczeniu.
— Niech mi pan hrabia wierzy, rzekł, że czuję się zaszczyconym żądaniem szanownego siostrzeńca pańskiego i umiem mu za nie być wdzięcznym, ale...
Hrabia brwi podniósł, a usta szerokie zaciął, tak że zdało się jakby sobie chciał uszy pozakąsywać.
— Ale — dokończył Bal — moja córka w wyborze będzie zupełnie swobodną. Ja nie myślę jej wskazywać nikogo, czuć się tylko będę w obowiązku pokierować jej wyborem, jeśliby mi się nie zdawał stosowny... Prócz tego jest ona jeszcze tak młodziuchną.
— Cóż mam przez to wszystko rozumieć? spytał wyprężając się poseł.
— Że Lizia nasza jest panią swej ręki...
— A gdyby wybór jej padł na mego kuzyna?
— W takim razie jabym nic nie miał przeciwko temu.
— O to nam chodziło właśnie, lekko głowę schylając odpowiedział hrabia, i za to dzięki składam.
Pan Bal się ukłonił w milczeniu.
Wtem wszedł z plikiem papierów Parciński, na widok którego hrabia schwycił za czapkę i zmięszany począł się zabierać do odjazdu, udając jakoby się nie domyślał że interes może być do niego.
— O chwilkę bym prosił pana hrabiego, rzekł z przesadzoną prawie grzecznością plenipotent...
— A cóż tam takiego? dumnie spytał z góry Sulimowski.
— Mamy tu maleńką kwestją, w której bym, jeśli łaska pańska, chciał się objaśnić...
— I ja bym prosił, dodał Bal, wlepiając w niego oczy chcące zbadać a nie umiejące nic wyczytać z gipsowej twarzy starego procesowicza.
— Najchętniej! najchętniej! co mi panowie każecie i o co to chodzi?
— Jest to spór o dyferencją w lesie z Radziwiłłami.
Sulimowski stanął, zamyślił się i podniósł oczy w sufit i zdawał się mozolnie coś sobie przypominać.
— Tak, tak, rzekł, przypominam coś sobie, nigdy tego interesu dobrze nie znałem. Była jakaś kwestja o las, o kawałek, spór! tak, tak! ale dokładnie nie wiem jakiej to wagi rzecz. Hubka mi tem głowę durzył i durzy jeszcze. Nawet mi dał jakiś papier do podpisania, któren w pospiechu nie czytając na wiarę jego poświadczyłem. Miało to być coś zaciągnionego, jakaś formalność do spełnienia.
Przez cały czas tej mowy jednym tchem, ale gdyby nie zbytni pospiech z doskonale odegraną mimiką wypowiedzianej, Parciński z zupełną serją wpatrywał się w twarz hrabiego, rzekłbyś krytyk, co śledzi ruchy aktora.
— Mój Boże, jakąż to pan hrabia nieostrożność popełnił, rzekł w końcu bardzo naturalnie, ale w duchu szydersko Parciński, wszak to była komplanacja o całą dyferencję, którąś hrabia ustąpił Radziwiłłom.
Sulimowski niby osłupiał, niby stanął.
— Co pan mówisz! być-że to może? a proszę, na co to naraża zbytek wiary: tyle mam zajęć na głowie, taki nawał interesów! Nie spojrzałem nawet podpisując.
— A to nie jest rzecz mała, rzekł Parciński, ta dyferencja stanowi dziś główną wartość Zakala.
Hrabia się niedowierzająco uśmiechnął.
— Co pan mówisz? to nic nie znaczący kawałek, szmat lasu...
— Włók kilkadziesiąt!
— Przesadzasz pan.
— Nie, panie hrabio, mapy świadczą...
Sulimowski żywo odwrócił się do pana Bala, który ust nie mógł otworzyć, tak sobie z tej sceny sprawy zdać nie umiał.
— A! widzisz pan, zawołał z wymówką, na co to naraził pana ten pospiech w nabyciu. Nie byłem wcale przygotowany do sprzedaży, nie postarałem się wcześnie o dokładny opis stanu majątku. Teraz kłopoty spadają na pana. Ale sameś pan winien, na honor! A co mi robi przykrości, to wypowiedzieć trudno.
Parciński o mało się nie rozśmiał. Bal zaś ujęty pozorną szczerością już miał się uniewinniać, gdy plenipotent wrzucił:
— O komplanacji w istocie nic nie ma w tranzakcji.
— Spytaj pan swego pryncypała, odparł Sulimowski, jak się to robił interes, jak mnie naglili, jak mi tchnąć nie dali. Cóżem ja winien?
— Więc żadnego objaśnienia w tej sprawie pan hrabia dać mi nie raczy? spytał Parciński.
Hrabia już wkładał rękawiczki, spiesząc z wyjazdem, brał kapelusz i poczynał się żegnać, ruszył ramionami.
— Nie dziwuj się pan mojej niewiadomości w tej rzeczy, tyle mam na głowie, nigdym o Zakalu bliżej się nic sam nie objaśnił... nie starczyło czasu... miało to z kolei nastąpić, a wtem się sprzedało.
— Upadam do nóg pana.
To mówiąc zręcznie odwrócił się od Parcińskiego, który długie słał za nim wejrzenie, pospiesznie się wycofnął, jeszcze żywiej pożegnał, i nie bez oznaki niecierpliwości wyleciał jakby uciekł.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.